
Odnoszę czasem wrażenie, że dla wielu osób Real Madryt założony został mniej więcej w tym samym momencie, w którym do klubu przyszedł Alfredo Di Stéfano. Oczywiście, jest w tym pewna logika, bo to wtedy klub zaczął odnosić największe sukcesy. Niemniej jednak, nie można zapominać o przeszłości, bo to ona ukształtowała tamten zespół. Sam Don Alfredo zresztą też miał swoich wielkich poprzedników…
Kogo wymienilibyście, gdybym spytał was o zdobywców Trofeo Pichichi w barwach Królewskich? Wiadomo, zaczęlibyście zapewne od Cristiano Ronaldo. Później przyszliby wam do głów Raúl, Van Nistelrooy, Ronaldo. W końcu, przechodząc przez Zamorano, dotarlibyście do czasów Hugo Sáncheza i Emilio Butragueño. Przypomnielibyście sobie Juanito oraz Amancio Amaro. W końcu doszlibyście do Puskása i wspomnianego Di Stefano. Przy odrobinie szczęścia, ktoś pamiętałby o Pahiño. I tyle. Zakończylibyście wyliczankę. Pytam więc: a Manuel Olivares?
Od Majorki do Vitorii
Zanim dojdziemy do czasów gry w białej koszulce, wypadałoby przedstawić jego drogę do „Królewskich” (cudzysłów wyjaśnimy później). Tak więc: urodził się w rodzinie emigrantów ekonomicznych. Jego ojciec wyjechał za pracą na Baleary i osiadł w Son Servera na Majorce, gdzie też przyszedł na świat Manuel. Miało to miejsce 2 kwietnia 1909 roku.
Tata naszego bohatera pracował jako carabinieri – policjant stacjonujący na wyspie. W 1940 roku został, jak i wszyscy jego koledzy po fachu, włączony do Guardia Civil (Straży Obywatelskiej). W biografii Manuela najważniejszą rzeczą związaną z pracą ojca jest jednak jego przeniesienie do San Sebastián, gdzie, czternastoletni wówczas zawodnik, zaczął stawiać pierwsze kroki w świecie futbolu. Olivares podobno ukochał sobie to miasto, ale ono jego, przynajmniej na wczesnym etapie kariery, nie chciało. Tym sposobem, w roku 1928, trafił do Vitorii, gdzie dołączył do miejscowego Deportivo Alavés.
W całej tej historii, intrygujący jest jeden detal: gdyby nie przymusowa przeprowadzka z powodu pracy ojca, Manuel prawdopodobnie nigdy nie zagrałby w Primera División. Baleary w tamtych czasach miały bardzo utrudniony kontakt ze stałym lądem. Problemy te dotyczyły nawet komunikacji między poszczególnymi wyspami. Dziś, w czasach, gdy z tego archipelagu pochodzi wielu świetnych sportowców, trudno nam w to uwierzyć, ale wtedy Olivares stał się pierwszym jego „dzieckiem”, które zagrało w kadrze. Zresztą nie tylko tam otworzył drzwi innym graczom z Majorki i okolic. Robił to niemal wszędzie, gdzie by się nie pojawił. I to w najlepszy możliwy sposób.
Stawiając kamienie milowe
Były (a w naszej historii wciąż: przyszły) król strzelców hiszpańskiej ekstraklasy to bardzo ciekawy przypadek. Miał niesamowite szczęście, które w oczywisty sposób wspomagał swoimi umiejętnościami, do historycznych momentów. Tak też stało się w jego pierwszym poważnym zespole.
Deportivo Alavés zaczynało w roku 1929 przygodę z, dopiero co powstałą, Segunda División. 17 lutego 1929 roku, niespełna dwudziestoletni El Negro (jego przydomek – „Czarny” – pochodzący od ciemnej karnacji) zdobył bramkę. Nie byle jaką, bo pierwszą w historii klubu w oficjalnych rozgrywkach ligowych. Wtedy jeszcze na ich drugim poziomie, ale cała kariera dopiero na niego czekała. W tamtym sezonie, wraz ze swoimi kolegami, zajął w lidze 3. miejsce, punkt za zwycięską Sevillą i drugą Iberią (aktualnie Real Zaragoza). Nie było to jednak zbyt ważne, bo po tamtej kampanii… nikt nie awansował.
Jeszcze w tym samym roku zainaugurowano kolejny sezon, tym razem rozgrywany już systemem jesień/wiosna. I tym razem to rywale musieli oglądać plecy Deportivo. Drugi Sporting Gijón i trzecią Iberię wyprzedzili oni o… punkt. Zdobyli 22 oczka w 18 spotkaniach (za zwycięstwo przyznawano wtedy dwa punkty). Do sukcesu wydatnie przyczynił się Olivares, który w 18 meczach zdobył aż 25 bramek! Do goli w lidze dołożył też pięć w Copa del Rey, gdzie w 1/4 finału musiał, wraz z kolegami, uznać wyższość Barcelony. A skoro mowa o kolegach – tych miał nie byle jakich. W Alavés grali wtedy m.in. Antero, Lecue, Ciriaco i Quincoces. Drużynę prowadził Pepe Baonza. Został pierwszym trenerem w historii hiszpańskich rozgrywek, który wywalczył ze swoją drużyną awans. Takowy „dodano” właśnie w tym sezonie. Dla ciekawskich: Deportivo zajęło miejsce spadkowicza, którym było… Atlético Madryt. Teraz układ sił wygląda „nieco” inaczej.
Wart odnotowania jest też jeden „okołopiłkarski” fakt: po awansie do hiszpańskiej ekstraklasy na cześć bohaterów tego wydarzenia, z Manuelem na czele, napisana została… sztuka teatralna.
To też w tamtym sezonie zaliczył swój jedyny występ w kadrze. Zagrał w meczu z Czechosłowacją, przegranym przez Hiszpanów 0-2. Bramki nie strzelił, co specjalnie nie dziwi, zważywszy, że u rywali bronił niesamowity Planicka (choć Czechom obecność Zamory nie przeszkodziła). Później miał się zjawić na meczu z Anglią, ale dzień przed nim doznał urazu ręki. Więcej okazji na grę w kadrze nie dostał.
Dostał za to szansę gry w Primera División, którą skrzętnie wykorzystał. Pierwszy mecz Alavés na tym szczeblu rozgrywek i… Olivares zgarnął pierwszą bramkę. Wypadałoby zapytać: jak on to robił? Zresztą do pierwszej dołożył też drugą i zapewnił swojej drużynie punkt w starciu z Realem Sociedad (2:2, 7 grudnia 1930 roku). W trzech spotkaniach zdobył osiem goli. Później, jak i cały zespół, przystopował, kończąc sezon z dorobkiem 12 bramek w 14 meczach ligowych i trzech trafień w dwóch spotkaniach Pucharu Króla. Alavés uratowało się wtedy przed spadkiem, ale nie było w stanie uchronić się przed rozbiorem, który, wziąwszy pod uwagę złą sytuację finansową klubu, musiał nastąpić.
Wielkie zakupy, jeszcze większe sukcesy
Podobno wielkie pieniądze psują obecny futbol, bo biedniejsze kluby nie mają szans rywalizować na dłuższą metę z tymi największymi. Coś w tym jest, ale takie są prawa rynku. Większy zjada mniejszego. Dość mocno wziął sobie do serca tę prawdę Real Madryt w roku 1931, gdy, korzystając z problemów finansowych Alavés, wkroczył do tego klubu, jak do hipermarketu. I wyjechał z pełnym wózkiem. Za 60 tysięcy peset kupił nie tylko Olivaresa (zresztą na niego wydano najmniej, 10 tysięcy peset, równowartość dzisiejszych… 60 euro), ale też, grających regularnie w reprezentacji, Ciriaco i Quincocesa. Wszyscy w Madrycie liczyli, że to przyniesie trofea.
No i przyniosło. Cała trójka świetnie wkomponowała się do zespołu. Tylko Quincoces może jednak powiedzieć, że grał w „Realu”. Los Blancos w latach 1931-1941, gdy ustrojem Hiszpanii była republika, usunęli ten człon z nazwy i koronę ze swego herbu. Jacinto Quincoces z (już na powrót Królewskimi) rozstał się w roku 1942. Skupmy się jednak na głównym bohaterze naszej historii. W 11 występach zdobył on, w swym pierwszym sezonie w Madrycie, 13 bramek. Strzelił (jakżeby inaczej) już w debiucie. „Królewscy” zdobyli wtedy swoje pierwsze mistrzostwo. I to w niesamowitym stylu – nie przegrali bowiem ani jednego spotkania.
Najważniejszy sezon w karierze, El Chipiron (drugi z przydomków, także pochodzi od ciemnej karnacji), zaliczył w kolejnej kampanii. 16 goli, zdobytych w 14 ligowych występach, wystarczyło bowiem do świętowania podwójnego sukcesu: klubu, który drugi raz z rzędu zwyciężył w lidze, i swojego. Olivares został bowiem najlepszym strzelcem rozgrywek. Niektóre źródła, nieoficjalnie, twierdzą jednak, że po ponownym podsumowaniu bramek jednego z jego rywali, Baty z Athleticu (swoją drogą króla strzelców dwa sezony wcześniej), to właśnie on, a nie Manuel, zdobyłby ten tytuł. Oficjalne statystyki informują jednak o zwycięstwie El Negro i to ich będziemy się trzymać. Los Blancos żałować mogli tylko jednego – porażki w finale krajowego pucharu. Lepszy okazał się… Athletic.
Zresztą drużyna z kraju Basków prześladowała madrytczyków w tamtym czasie. Sezon później to właśnie oni wygrali ligę, finiszując dwa punkty przed zawodnikami ze stolicy. „Realowi” tym razem udało się wygrać rozgrywki pucharowe, w których finale pokonali Valencię. Dla Olivaresa dwie najważniejsze daty z tamtego sezonu to jednak 11.02.1934 i 18.02.1934. Kolejno: ostatni gol (zresztą w wygranym starciu z Athletikiem) i ostatni mecz (porażka z Betisem) w białej koszulce Królewskich. Po tym sezonie El Chipiron postanowił wrócić do domu.
Spokojnie, jak na wojnie
Długo zastanawiałem się, czy napisać na koniec poprzedniego akapitu słowo „dom”. Ostatecznie uznałem jednak, że mogę tak zrobić. Olivares miał bowiem w swoim życiu co najmniej trzy domy – Majorkę, San Sebastián i Vitorię. Od biedy można doliczyć do tego Madryt, ale z niego właśnie, na etapie jego historii, na którym się znajdujemy, odchodził. Do miasta, które raz go odrzuciło, a teraz przyjmowało z wyciągniętymi ramionami. Manuel trafił bowiem do Donostii FC, dzisiejszego Realu Sociedad San Sebastián. Zadebiutował przeciwko… Madryt FC, dzisiejszemu Realowi. Pierwszego gola ustrzelił z Valencią. Szło mu jednak gorzej niż w poprzednich sezonach, bo 6 bramek w 17 spotkaniach nie można uznać za wynik zadowalający. Tym bardziej, że jego klub spadł z ligi.
Na jeden sezon trafił do Saragossy, gdzie (w drugiej lidze) kontynuował swoją karierę i… rozpoczynał kolejną. Trenerską. Po zwolnieniu Jose Planasa został bowiem grającym szkoleniowcem tamtejszego klubu, który bił się wtedy w play-offach o awans do Primera División. Ustrzelił 11 bramek w lidze, z czego trzy… w swoim trenerskim debiucie. Awans udało się wywalczyć. Ale Zaragoza zagrała tam dopiero po kilku latach.
Wojna, ta hiszpańska, domowa, zastała Manuela na północy. Trafił do Vitorii, swego kolejnego domu, gdzie Deportivo Alavés, mimo zaistniałej sytuacji, komponowało swoją drużynę, złożoną zresztą z wielu graczy, którzy przed wybuchem konfliktu, kopali piłkę w innych zespołach. Trafili tam m.in. Quincoces (wciąż związany z Madrytem), Elices i Gárate (obaj z Athleticu) czy Inchausti i Amestoy, koledzy El Negro z Zaragozy.
Ligi jednak nie było, zespół mógł więc grać tylko mecze towarzyskie, ograniczone zresztą do pewnego terytorium (zależnego od działań wojennych). W kolejnym roku udało się zorganizować turnieje nieoficjalne, m.in. Copa de Guipúzcoa i Copa Brigadas de Navarra, w których Alavés wzięło udział. W tym drugim zresztą wygrali. W finale zdobyli dwie bramki, obie autorstwa Olivaresa.
W kolejnym roku, gdy sytuacja w Hiszpanii powoli się normowała, piłkarze powrócili do swoich klubów. Olivares znów trafił do Zaragozy, tam ponownie wcielił się w rolę grającego trenera. Na boisko wychodził jednak głównie w sparingach. W trakcie wojny stracił wiele swoich atutów, głównie fizycznych, m.in. szybkość czy siłę. Po sezonie trafił do Hérculesu, później zahaczył jeszcze o Málagę (w obu był także szkoleniowcem) i kilka pomniejszych klubów. Karierę zakończył w 1943 roku, a definitywnie z piłką rozstał się w roku 1954, gdy zrezygnował także z pracy trenera.
Pracował później jako broker ubezpieczeniowy. Wielu ludzi rozmawiało z nim, nie przypuszczając nawet, że przed oczami mają byłego znakomitego zawodnika. Zmarł 16 lutego 1979 roku, w wieku 66 lat. Wtedy przypomniały sobie o nim media, które poświęciły mu miejsce na swych łamach i w swych programach. Zasłużył.
Klucz do sukcesu
Jak w przypadku każdego wielkiego gracza, tak i tu, o powodzeniu kariery zadecydowało kilka elementów. Po pierwsze szczęście, choć nie unikał go także pech (uraz ręki przed meczem Hiszpanii z Anglią), objawiające się choćby w przeprowadzce, która umożliwiła mu piłkarski rozwój. Po drugie talent, który miał od dziecka. Po trzecie ciężka praca, której nikt mu nie odmawiał.
Wszyscy wymieniali jego atuty: szybkość, świetną grę głową, obunożność, umiejętność odnalezienia się w szesnastce (lis pola karnego) i inteligencję. Zresztą ponadprzeciętną. To pozwoliło mu zostać dwukrotnym mistrzem Hiszpanii i zdobywcą Trofeo Pichichi. To pozwoliło mu zdobyć 54 bramki w Primera División w 82 meczach i zadebiutować w reprezentacji. To, niestety, nie pozwoliło mu przetrwać w świadomości tłumów. Szkoda, bo pracował na to ciężko, całym swoim piłkarskim życiem.