Trzy finały rozegrane na boisku, dwa tuż przy linii bocznej. Kolejny, już szósty, dziś wieczorem. Zinédine Zidane dobrze poznał smak walki o tryumf w Lidze Mistrzów. Jak wyglądały „jego” mecze finałowe?
Zaskakująca Borussia
Klub z Dortmundu, który niespodziewanie dotarł do ostatecznej rozgrywki czy faworyt z Turynu, broniący tytułu, prowadzony przez znakomitego Marcello Lippiego ze składem naszpikowanym gwiazdami światowego formatu? W teorii sprawa wydaje się jasna – w praktyce piłka nożna jest nieprzewidywalna. Zresztą, sami wiecie, co dwa lata później powiedział pewien dość dobrze znany trener, też po finale Ligi Mistrzów.
Juventus z fantastyczną pomocą Deschamps – Di Livio – Jugović – Zidane musiał uznać wyższość trójki Lambert – Paulo Sousa – Moller. Zwłaszcza dla drugiego z tego tercetu było to specjalne przeżycie – turyńczykom nie udało się obronić trofeum, ale jemu już tak. To właśnie ze stolicy Piemontu trafił na boiska niemieckiej Bundesligi.
Do przerwy Borussia prowadziła już 2-0, obie bramki padły po stałych fragmentach gry, obie zdobył Karl-Heinz Riedle, bohater tamtego meczu. Zidane? Był blisko gola, ale jego strzał tylko obił słupek. Strzał Vieriego z kolei na poprzeczkę sparował golkiper dortmundczyków, Stefan Klos. Bramka Del Piero mogła zmienić obraz spotkania, ale zaledwie sześć minut później Lars Ricken wykorzystał dalekie wyjście Peruzziego i – w swoim pierwszym kontakcie z piłką! – trafił do siatki.
„Nie jesteśmy niepokonani. Nigdy nic podobnego nie mówiliśmy” stwierdził po meczu Lippi. Ale Juve nie musiało tego mówić – robili to wszyscy wokół nich. W grupie dwukrotnie wygrali z Manchesterem United, zdobyli 16 punktów, strzelili 11 bramek i stracili jedną. Później bez większych trudów wyeliminowali Rosenborg i Ajax. Grali fantastycznie, zjawiskowo i piekielnie skutecznie. Ale w finale to ostatnie nie było ich atutem – zmarnowali wiele dobrych szans. Po drugiej stronie ich błędy wykorzystali gracze BVB. To wystarczyło.
Zinédine Zidane przyszedł do klubu, który był na szczycie. Po swoim pierwszym sezonie w Juventusie niemal tego szczytu dotykał. Niemal.
Spalony czy nie?
Minął kolejny rok, Juventus – o ile to w ogóle możliwe – z jeszcze lepszą drużyną (doszli m.in. Davids i Inzaghi) znów dotarł do finału. Tam czekał na nich, wygłodniały sukcesu, spragniony posmakowania, po raz siódmy, zwycięstwa w Lidze Mistrzów, Real Madryt. Królewscy ostatni raz cieszyli się ze zdobycia tego trofeum… 32 lata wcześniej, gdy wraz z pokoleniem Yé-Yé wygrywał je Paco Gento, z którym do nocy 20 maja 1998 roku, wiązały się wszystkie tryumfy Los Blancos w tych rozgrywkach.
Juventus, po niespodziewanej porażce rok wcześniej, chciał odkupić swoje winy. Sukcesu pragnął też rzecz jasna Zidane, grający, podobnie jak przed rokiem, od pierwszej minuty. Sytuacja Starej Damy wydawała się być znakomitą – Real nie grał dobrze, w lidze zajął zaledwie 4. miejsce, za Barceloną, Athletikiem i Realem Sociedad. Pewne było już też, że posadę straci Jupp Heynckes, niezależnie od wyniku meczu finałowego. Ale Niemiec wciąż grał o prestiż – swój i Realu, a jego zawodnicy też o to, by za rok móc wystąpić w Champions League. I to wystarczyło.
Powszechnie uważano przed meczem, że kluczowym elementem układanki Lippiego jest Zidane. Przed nim, w ramach ofensywnego tercetu, ustawieni byli Del Piero i Inzaghi, rozgrywający fantastyczny sezon i ścigający się wzajemnie we wszelkich strzeleckich klasyfikacjach. Jednak to Francuz był najważniejszy – przez niego przechodziła większość akcji Juve, on potrafił zaskoczyć błyskiem geniuszu, jakiego nie spotykano u innych zawodników. Dlatego dostał specjalną ochronę. „Plastrem Zidane’a był w tym meczu Christian Karambeu, który znał go z kadry. Podążał za nim jak cień i wyłączył go z gry!” tak opowiadał o tym po meczu Predrag Mijatović. Metoda prosta, lecz piekielnie skuteczna, Zizou bowiem został bardzo dobrze odłączony od kolegów, choć, mimo takiej ochrony, miał swoje okazje, by odmienić losy tego meczu.
Francuzowi nie udało się to, czego dokonał grający przeciwko niemu Mijatović – Serb w 66. minucie meczu skierował piłkę do siatki, po dość przypadkowej akcji. Zresztą, do dziś nie wiadomo, czy nie stał wtedy na spalonym. Wątpliwości nie miał Filippo Inzaghi: „To był mój pierwszy finał LM. Przegraliśmy po golu ze spalonego! Nigdy potem nie oglądałem tego meczu, ale ta porażka była bardzo pechowa…”, ale żadna z powtórek telewizyjnych nie potrafiła ich rozwiać u postronnych widzów. Real tryumfował, Zidane musiał poczekać.
Do trzech razy sztuka
Finał w Glasgow, z roku 2002 miał to „coś”. Wiecie, magię, która sprawia, że pozornie zwykły mecz (o ile można tak powiedzieć o takim spotkaniu), staje się tym pamiętanym przez wiele lat. Kopciuszek z Niemiec, Bayer Leverkusen, stawał naprzeciwko wielkiego Realu. Wielkiego, bo grającego o trzeci tryumf w ciągu pięciu lat. Po sukcesie z 1998 roku, przyszedł kolejny w roku 2000, gdy wyższość Królewskich musiała uznać Valencia.
Skąd stwierdzenie, że ten finał był magiczny? Bo niesie za sobą wiele wydarzeń, które do dziś są omawiane przy każdej możliwej okazji. Po pierwsze, gol Raúla z asystą zaliczoną wyrzutem z autu. Po drugie, fantastyczna końcówka Casillasa, który na boisko wszedł z konieczności i zaczął budować swoją legendę. Po trzecie, on. Jedyny człowiek, który zdecydowałby się na taki strzał. I jedyny, któremu ten strzał by wyszedł. Zinédine Zidane wraz z być może najpiękniejszym golem zdobytym kiedykolwiek w jakimkolwiek finale.
Nie oszukujmy się, pięć lat Zizou w Realu nie było popisem wirtuoza. Francuz miał już swoje lata, grał poniżej własnego poziomu z Juve, choć wciąż potrafił zaprezentować się z genialnej strony. Ale ten jeden strzał, jedna chwila magii, jakiej nikt inny nie mógłby zagwarantować – to wystarczyło, by kupić fanów Los Blancos. Wystarczyło też, by sięgnąć po swoje pierwsze zwycięstwo w Champions League.
„Próbowałem strzelić tak samo później, nawet podczas kręcenia reklam. Ale to nigdy się nie powtórzyło. Nigdy. Próbowałem na treningach, ale to nigdy się nie stało. To był idealny dzień” powiedział po latach Zidane. Tak, to był idealny dzień. I jeszcze lepszy strzał.
Nie ma sensu pisać więcej o tym meczu. Po prostu patrzcie. Patrzcie i podziwiajcie.
W cieniu
Gdy Sergio Ramos w 93. minucie wyrównywał stan rywalizacji z Atlético cała ławka Królewskich wyskoczyła w górę, ale Carlo Ancelotti pozostał spokojny. Inaczej było z pewnym Francuzem, który „rozgrywał” swój czwarty finał. Tym razem nie strzelając, a asystując włoskiemu trenerowi. To właśnie obok Carlo na ławce zasiadł jego były podopieczny z Juventusu, Zinédine Zidane.
Zizou przygotowywał się do roli pierwszego trenera, którym miał zostać w przyszłości. Przynajmniej tak wtedy mówiono, a jak czas pokazał – nie omylono się. Francuz nie był asystentem malowanym – nie zamierzał tylko siedzieć na ławce i podpowiadać Carlo. Wręcz do historii przeszło już zdjęcie, na którym Ancelotti stoi przy linii i patrzy na Francuza, wymachującego ręką do zawodników. Na innej, znakomitej fotografii zobaczyć możemy obu trenerów wskazujących ręką kierunek. Na tyle dobry, że Real trafił ostatecznie na szczyt, mimo że po drodze mocno pobłądził.
Zizou wiele nauczył się wtedy od Włocha. Był tak pojętnym uczniem, że na drodze do tegorocznego finału, Królewscy pod jego wodzą pokonali prowadzony przez Ancelottiego Bayern. Uczeń przerósł mistrza. Ale to historia najnowsza.
Na fali euforii pobenitezowej
Ogłoszenie Zinédine’a Zidane’a trenerem Królewskich było, nie oszukujmy się, bezpiecznym ruchem ze strony Florentino Péreza. Kibice dostali legendę na szkoleniowca, piłkarze człowieka, którego dobrze znali, szanowali i lubili. Sytuacja Los Blancos w momencie nominacji Francuza była, nazywając rzeczy po imieniu, słaba. Rafa Benítez nie podołał w starciu z szatnią, jego metody nie przyniosły oczekiwanych efektów. Zizou dostał pięć miesięcy, którymi w teorii mógł wygrać sobie więcej czasu. I zrobił to najlepiej, jak tylko się dało.
Być może to faktycznie „najgorszy zwycięzca od czasów Chelsea”. Być może drabinka Realu była łatwa. Być może. A być może należałoby stwierdzić, że Zidane po prostu poradził sobie w roli trenera pierwszego zespołu. Nic więcej, nic mniej. Jego Real pokonał Romę, Wolfsburg (po remontadzie na własnym stadionie) i Manchester City, by ostatecznie w finale po raz kolejny odłożyć marzenia Atlético na półkę z napisem „przyszłość”.
Nie był to Real grający widowisko czy pięknie, ale pamiętajmy, w jakiej sytuacji Zizou obejmował zespół. To, co osiągnął, było fenomenalnym wynikiem, którego mało kto po nim oczekiwał. Dobrze zarządzanie szatnią, renoma, jaką się cieszył i umiejętność wykrzesania z zawodników maksimum ich umiejętności (Lucas Vazquez niech będzie tego najlepszym przykładem) – oto składniki sukcesu. Sukcesu, który teraz, już jako „pełnoprawny” trener, Francuz może powtórzyć.
Z całą pewnością dziś do tego artykułu zostanie dopisany kolejny rozdział. Pytanie brzmi: która passa zostanie podtrzymana? Ta finałowych porażek Juve, w której swój udział też miał Zizou, czy ta finałowych zwycięstw Francuza w białej koszulce?