
To był wielki wieczór hiszpańskiej piłki i największy w historii Villarrealu. Drużyna Unaia Emery’ego po dramatycznej serii rzutów karnych pokonała Manchester United i napisała piękną historię, jakiej w roku nieudanej próby założenia Superligi wszyscy potrzebowaliśmy.
Gdy na kilka minut przed północą Gerónimo Rulli zatrzymał strzał Davida de Gei, broniąc przy okazji swój pierwszy rzut karny przy jedenastej próbie piłkarzy Manchesteru United, Gdańskiem wstrząsnęła żółta fala niepohamowanej euforii i wzruszenia. Jej siłę można policzyć w latach, które klub z malutkiego miasta ze Wspólnoty Walenckiej spędził w oczekiwaniu na to, by wreszcie móc usiąść przy jednym stole z najlepszymi.
W tym momencie mijało dokładnie 98 lat, 2 miesiące i 16 dni od momentu powstania klubu; 24 lata i 11 dni odkąd jego właścicielem został Fernando Roig, ratując go przed długami i wprowadzając na ścieżkę rozwoju oraz 15 lat, 1 miesiąc i 1 dzień od dnia, w którym Juan Roman Riquelme spudłował rzut karny na wagę awansu klubu do finału Ligi Mistrzów, co dla samego strzelca jest wspomnieniem tak bolesnym, że sam do dziś nie obejrzał powtórki tego zdarzenia.
Piłka nożna już wielokrotnie zdawała się pokazywać Villarrealowi, że trofea nie są przeznaczone dla maluczkich. Że mieszkańcy 50-tysięcznego miasteczka mogą włożyć swoje marzenia między bajki, bo na koniec szala zawsze przechyli się na korzyść tych większych i bogatszych. W Gdańsku hiszpański klub jeszcze raz spróbował zadać kłam tej teorii.
Pragnienie sukcesu najlepiej było widać w emocjach kibiców z Vila-real. Swoje zrobiła doskonała akustyka gdańskiego stadionu, ale to dzięki ich żywiołowości można było odnieść wrażenie, że stadion jest wypełniony nie w 25, a 75 procentach. Fani Villarrealu byli głośniejsi od Anglików także na ulicach miasta – plac Długi Targ już wczesnym popołudniem wrzał od ich okrzyków, zupełnie tak jak dziewięć lat wcześniej podczas wizyty reprezentacji Hiszpanii na Euro.
Finał w Gdańsku był dla kibiców z Hiszpanii przeżyciem międzypokoleniowym. Z Półwyspu Iberyjskiego do Polski przyleciały całe rodziny z dziećmi, a dzięki temu kibice Villarrealu tworzyli ciekawą i oryginalną mieszankę. Nie ma ani krzty zakłamania w słowach Fernando Roiga, Daniego Parejo czy kibica Simona Melnika, którzy zgodnie powtarzają, że Villarreal to klub przypominający jedną wielką rodzinę.
Kibice czerpali z doświadczenia swojego pierwszego finału pełnymi garściami. Z dużym entuzjazmem reagowali na każdy gest, każde pozdrowienie i życzenie powodzenia. Już na stadionie, jeszcze przed pierwszym gwizdkiem, kamery uchwyciły u niektórych łzy wzruszenia. Zanim mogły one popłynąć pełnym nurtem, trzeba było czekać. A o sztuce oczekiwania Villarreal nauczył się w ostatnich latach całkiem sporo.
Wystarczy zapytać Raúla Albiola, który w wieku niespełna 36 lat rozegrał jeden z najlepszych meczów w karierze i po 16 latach sięgnął po swoje drugie europejskie trofeum. Złe demony przegonił Dani Parejo – wcześniej z Valencią aż czterokrotnie przegrywał w półfinałach Ligi Europy, a teraz nie tylko przebił się do finału, ale też zaliczył asystę przy jedynym golu.
– Osiągnęliśmy potrójny sukces, bo dzięki temu zwycięstwu zagramy także w następnej edycji Ligi Mistrzów i w meczu o Superpuchar Europy. Spełniliśmy nasze marzenie. Teraz jedziemy na wakacje najszczęśliwsi, jak to tylko możliwe – cieszył się Albiol.
Zemścił się Alberto Moreno, który sięgnął po swój drugi triumf w Lidze Europy i już chyba ostatecznie wymazał z pamięci złe wspomnienie po porażce w pólfinale z Sevillą, gdy duża część kibiców Liverpoolu wylała na jego głowę wiadro pomyj. – Pójdę do grobu i wciąż nie będę wiedział, dlaczego wtedy mnie tak skrytykowano – żalił się niedawno w rozmowie z „Guardianem”.
Na wielki wieczór czekał także Gerard Moreno, który golem w finale zwieńczył najlepszy sezon w karierze. Zdobył 30. bramkę w tym sezonie, co po doliczeniu 15 asyst oznacza, że miał udział w 45 ze 100 goli Villarrealu we wszystkich rozgrywkach. Przeszedł też do historii klubu, zrównując się z Giuseppe Rossim w klasyfikacji jego najlepszych strzelców. I któż odważyłby się dziś polemizować z Santim Cazorlą, który przekonuje, że Moreno jest obecnie jednym z najlepszych piłkarzy na świecie?
Na okazję do udowodnienia czegoś światu czekał też Unai Emery. Po czwartym zwycięstwie w Lidze Europy puchar fundowany przez UEFA śmiało mógłby zostać nazwany jego imieniem, ale niezupełnie udane doświadczenia w PSG i Arsenalu zostawiły rysę na wizerunku Baska. Sposób, w jaki pokonał Manchester United, udowodnił jednak jego kunszt.
Villarreal był w drugiej połowie w tarapatach. Nie radził sobie z pressingiem rywala, musiał zrezygnować ze swojego stylu i oddać mu piłkę. Przez 120 minut Hiszpanie oddali ledwie jeden celny strzał i wykonali tylko 78% celnych podań. W defensywie wyeliminowali jednak atuty Czerwonych Diabłów i przetrwali trudne chwile. Kluczowa była także neutralizacja Bruno Fernandesa, za co w dużej mierze był odpowiedzialny Etienne Capoue, który miał oddalać portugalskiego rozgrywającego od pola karnego. Strategia Emery’ego zdała egzamin, ale po serii rzutów karnych na jego twarzy radość i tak mieszała się z refleksją – tak jakby już wtedy analizował, co zrobić, by jego zespół lepiej wytrzymywał fizycznie starcia z silnymi rywalami w Lidze Mistrzów.
Na ten wieczór czekał również właściciel klubu Fernando Roig, który z powodu zasad protokołu UEFA nie mógł pojawić się na stadionie w Gdańsku, bo dopiero co przebył zakażenie koronawirusem. To przede wszystkim dzięki niemu Vila-real to teraz najmniejsze miasto z europejskim pucharem na swoim koncie.
– Dedykujemy ten sukces naszemu właścicielowi, bo to on stworzył ten projekt. Zaliczał po drodze upadki, ale nie przestawał wierzyć i zawsze wracał silniejszy. Moim celem jest dać temu klubowi regularność rok po roku. Obyśmy występowali w Europie już zawsze – podkreślał po meczu Emery.
Ludzie związani z Villarrealem w długim oczekiwaniu byli dobrze wytrenowani, więc dodatkowe minuty nerwów w Gdańsku raczej nie powinny były zrobić na nich wrażenia. Ale te zdawały się trwać całą wieczność. Decydująca okazała się ręka trenera. To Emery sprawił, że jego zawodnicy w żadnym momencie nie poczuli się mniejsi od rywala, którego budżet pięciokrotnie przewyższa ten Villarrealu. – Przekazał nam mentalność, jakiej potrzebowaliśmy. Już przed meczem z Arsenalem byliśmy spokojni i pełni wiary w swoje możliwości – podkreślał zasługi swojego trenera Alfonso Pedraza. – Zaraził nas swoją ambicją, przekazał nam swoje doświadczenie w tych rozgrywkach. Byliśmy świetnie przygotowani do każdego meczu – dodał Gerard Moreno. Alberto Moreno przed starciem z United śmiał się, że jego trener tak dogłębnie rozpracował rywala, że piłkarze wiedzą już nawet po ile dzieci mają Paul Pogba i Edinson Cavani.
W serii rzutów karnych wojnę z nerwami wygrali wszyscy, co wcale nie było zasługą treningów. Albiol przyznał, że wykonywał swoją pierwszą jedenastkę, odkąd był juniorem. Rulli robił to w ogóle pierwszy raz w życiu. Sam Emery opowiadał, że jedenastek jego zespół nie ćwiczył przez cały sezon.
Najpiękniejszą z tych wszystkich historii o oczekiwaniu dopisało zakończenie. Od 15 lat najsłynniejszym rzutem karnym w historii Villarrealu pozostawał ten zmarnowany przez Riquelme. Od dziś, kiedy będzie mówiło się o jedenastkach w kontekście tego klubu, pierwszym skojarzeniem będzie już wyczyn Rulliego, który pomścił pecha swojego rodaka.
– Nawet nie wiem, jak to zrobiłem. Po prostu chciałem uderzyć piłkę mocno, żeby na pewno wpadła. Pozdrawiam Riquelme, który przed finałem wysłał nam nam słowa wsparcia. Ten tytuł należy także do niego. W szatni powiedziałem chłopakom, że jesteśmy rodziną i to różni nas od innych. Wszyscy na boisku cierpimy w ten sam sposób i wszyscy walczymy do ostatniej piłki – mówił zmęczony Rulli po najważniejszym meczu swojego życia.
Po ponad dwóch godzinach emocji zmęczeni byli kibice Villarrealu, zmęczony deszczem był także Gdańsk. W nocy na Długim Targu nie było już fiesty, bo większość fanów spokojnie udała się do kilkudziesięciu autokarów, które zawiozły ich na lotnisko. Być może dopiero w czwartek rano zdali sobie sprawę z tego, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. I że każdy dzień oczekiwania był tego warty.