Dokonało się. Málaga przechodziła męczarnie szurając po dnie La Liga niemal przez cały sezon i już przypieczętowała swój los. Od wizyty w Segundzie może uchronić ją jedynie pokaźnej wielkości asteroida, która uderzyłaby w Ziemię akurat przed startem nowej serii rozgrywek. Na to się jednak nie zanosi.
Już przed wejściem na boisko piłkarzy Levante i Málagi napisano całą historię tego meczu. Na dobrą sprawę – niczym w Eurowizji – czekaliśmy tylko na wynik końcowy i na to, jak zmieni się ogon tabeli. Sytuacja w tym rejonie wyglądała jak zespół naczyń połączonych. Zwycięstwo gospodarzy definitywnie zrzucało gości do Segunda, zaś trzy punkty dla tych drugich podłączały ich pod respirator i podtrzymywały przy życiu matematyczne rachunki prawdopodobieństwa. Wszystkiemu przyglądali się trzeci i czwarty gracz, Deportivo oraz Las Palmas. Do ostatnich sekund spotkania wydawało się, że wszystkie analizy pójdą na marne, bo na tablicy wyników widniały dwa zera. Aż w ostatniej akcji meczu Emmanuel Boateng przyłożył nogę do idealne zagranej piłki przez Saszę Lukicia i wprawił Estadio Ciudad de Valencia w szał. A kibiców Málagi w płacz. W tak nieobliczalnym zdarzeniu piłkarzom z Andaluzji przyszło pożegnać się z Primera División po raz pierwszy od 2006 roku.
Aspas jak Siemaszko
Znacie całą historię z ręką boga, Diego Maradony, podczas mundialu w Meksyku 1986. Nie jest Wam też obca lawina śmiechu jaka towarzyszyła przed rokiem Rafałowi Siemaszce i jego bramce zdobytej przeciwko Ruchowi Chorzów, która przy okazji przyniosła opłakane konsekwencje dla tych drugich. Symbolicznie, do grona futbolowych szczypiornistów zapisujemy Iago Aspasa, który w końcówce spotkania z Barceloną wturlał piłkę do siatki Marca-André ter Stegena właśnie tą niedozwoloną kończyną. I wtedy w niepamięć poszło wszystko, co wcześniej wydarzyło się na Estadio Balaídos: kapitalne trafienie Ousmane’a Dembélé, tradycyjne gapiostwo defensorów Celty, świetny mecz Paco Alcácera i czerwony kartonik dla Sergiego Roberto. Wraz z ostatnim gwizdkiem arbitra rozpoczęło się grzebanie w historii. Już w pierwszym spotkaniu Barcelony i Celty na Camp Nou sędzia skrzywdził gospodarzy, nie uznając prawidłowego gola Luisa Suáreza, co pomogło Celestes wyjechać z Katalonii z korzystnym rezultatem. Nie będąc wybitnym matematykiem można policzyć, że na samej Celcie Dumie Katalonii koło nosa przeszły dodatkowe cztery punkty.
Agencja ochrony Kepa
Jeśli mecz z Athletikiem miał być dla piłkarzy Realu egzaminem przed rywalizacją z Bayernem, to w akademickich realiach szykowaliby się właśnie do poprawki. Królewscy nie zagrali co prawda źle i do samego końca walczyli o zwycięstwo, ale w postawie ofensywy brakowało błysku, polotu, wyjścia poza schemat. Oczywiście można zrzucać to na fakt, iż w lidze już od dłuższego czasu nie mają motywacji, ale tak mocnym składem i przy tak wielu (29!) strzałach trochę nie wypada tracić punktów, zwłaszcza u siebie. Jak to zwykle bywa w przypadku Realu, sytuację uratował niezawodny Cristiano Ronaldo, który tym razem miał obok siebie wyjątkowo bezproduktywnego Benzemę. Ponadto, tym razem nie wypaliły zmiany Zidane’a, bowiem ani Bale, ani Isco nie ożywili gry Królewskich. Z wyniku osiągniętego na Santiago Bernabéu cieszy się natomiast Athletic. Ich bohaterem był niezaprzeczalnie Kepa, który obronił dziewięć z dziesięciu celnych strzałów i ratował swoją drużynę w wydawałoby się beznadziejnych sytuacjach. Trudno oczekiwać, by ten wynik miał utrzymać Zigandę na posadzie, ale trzeba przyznać, że powierzona mu misja nauczenia Williamsa gry na szpicy wypada coraz lepiej, bowiem Iñaki zanotował niezły występ, który okrasił ważnym golem.
Koszmar z ulicy Anoety
Obiekt Realu Sociedad ma to do siebie, że nawet gdy Baskowie dalecy są od szczytowej formy, potrafią na nim pożreć każdego, nawet najgroźniejszego rywala. Problemy na Anoecie często ma zarówno Barcelona, jak i Real, o Atlético nie wspominając. Ci ostatni doznali w tej kolejce bolesnej porażki 0-3, za którą obwiniać trzeba tak naprawdę cały zespół. Być może Los Rojiblancos w głowie mają już dwumecz z Arsenalem, jednak kolejny raz okazali solidarność względem kolegów z czołowej czwórki i zamiast wykorzystać ich potknięcia, sami z hukiem się przewrócili. Nie można oczywiście nie wspomnieć o pomyłkach sędziego, które przynajmniej dwa razy mocno skrzywdziły gości, ale nie zmienia to faktu, że gospodarze po prostu zagrali świetne spotkanie. Takimi występami jak ten Txuri-Urdin choć w części odkupują u kibiców swoje winy za słabiutki sezon. Na tle bezbarwnego Atlético najjaśniej błyszczał duet Januzaj-Willian José, którzy powiększył się do tercetu po wejściu z ławki Juanmiego. Skuteczny powrót do bramki zaliczył także Rulli. Natomiast fani Los Colchoneros mogą mieć nadzieję, że klęska na Anoecie to tylko zasłona dymna przed tym, co zespół pokaże w starciach z Arsenalem.
Bordalás 2:0 Marcelino
Gdy pod koniec trudnego i wymagającego sezonu dany zespół osiąga swój cel i wie, że w zasadzie już o nic nie gra, z reguły bywa tak, że piłkarze mentalnie są już na wakacjach, a ich obroty spadają do minimum. Częściej przytrafia się to tym słabszym ekipom, dlatego też w meczu Valencii z Getafe to goście mieli zaprezentować się poniżej dotychczasowego poziomu. Nadzieję na to miała także walencka prasa, która przypominała brutalną grę w rundzie jesiennej na Coliseum i domagała się wyrównania rachunków. Stało się jednak inaczej, bowiem to Nietoperze rozegrały jeden z najgorszych meczów w sezonie, pozwalając ambitnym Los Azulones na zdobycie Mestalla. Rotacje Marcelino okazały się zgubne, osłabiając przede wszystkim bramkę i środek pola, podczas gdy Bordalás znalazł odpowiedni plan na to spotkanie i przekonał swoich podopiecznych, by nie osiadali na laurach. Hiszpańskim kibicom przypomniał się Loïc Rémy. Jego dublet przesądził o zwycięstwie drużyny z przedmieść Madrytu. Dopomógł w tym także Dani Parejo, który pod koniec spotkania wyleciał z boiska za uderzenie łokciem w gardło rywala. Kolejne trzy punkty pozwalają Getafe podtrzymać przy życiu nadzieję, że w samej końcówce rozgrywek uda się rzutem na taśmę wejść do europejskich pucharów, choć jeszcze niedawno przestali być brani pod uwagę.
Júnior i weteran
Tak jak ostrzegał Quique Setién spotkanie z Las Palmas nie było spacerkiem. Paco Jémez skutecznie utrudnił zadanie Los Verdiblancos posyłając w bój pięcioosobową defensywę. Jednakże po przerwie gospodarze zaczęli uciekać Kanarkom i wraz z upływem kolejnych minut byli coraz lepsi. Przewaga była przytłaczająca – ponad 15:1 w strzałach. Ale nic nie wpadło. Dopiero gdy na zegarze wybiła 94′ spotkania dośrodkowanie Barragana wykorzystał drugi z wahadłowych, niezmordowany Júnior Firpo. Szósta wygrana z rzędu, piąta bez straty gola, Betis włożył już stopę w uchylone drzwi do europejskich pucharów. Dla Joaquína był to 483 mecz w La Liga, dzięki czemu zrównał się z Bakero i znajduje się w TOP 10 pod względem największej liczby spotkań w Primera Divisón.
Submarino Amarillos na peryskopowej
Villarreal stracił na chwilę cel z oczu, lecz powrócił na właściwy kurs i zrewanżował się nieco Leganés za wyrzucenie poza burtę Copa del Rey. Żółci mieli ku temu doskonałą okazję, gdyż Asier Garitano poddał swój zespół rotacjom i pozbawił go szybkich i kąśliwych, marokańskich skrzydeł. Gol Victora Ruiza, a następnie golazo Carlosa Bakki przymierzone w okno bramki Cuellara potwierdziły dominację Los Amarillos. Ta przewaga rozluźniła szyki podopiecznych Calleji, zeszli z klatki piersiowej Lega i pozwolili jej na napełnienie płuc powietrzem. Los Pepineros ruszyli z nowymi siłami i złapali kontakt dzięki bramce Darko Brašanaca, lecz całkowite odrobienie strat było już dla nich zbyt dużym wyzwaniem.
Remis to za mało
Dla Depor był to kolejny finał w walce o utrzymanie. Dla Sevilli, wciąż niepewnej udziału w europejskich pucharach, ważniejszy był jednak nadchodzący finał Copa del Rey. Montella dał odpocząć kilku piłkarzom, a w dodatku miał problem z obsadzeniem “9” – Muriel nie był w 100% sprawny, Ben Yedder pauzował z powodu czerwonej kartki, a Sandro dla Włocha jest bardziej skrzydłowym/schodzącym napastnikiem. Dlatego swoją szansę dostał Carlos Fernandez z rezerw Sevilli. Wbrew wynikowi 0:0 mecz nie należał do nudnych. Strzałów nie brakowało (łącznie ponad 45), choć w większości były to ślepaki. Gdy dochodziło już do poważnego zagrożenia obronną ręką wychodzili z sytuacji bramkarze obu drużyn, a raz po uderzeniu Celso Borgesa Sevillę uratował słupek. Nie wystarczyło precyzji. Wciąż czegoś brakowało i było za mało. I tak może wyglądać sytuacja tych zespołów na zakończenie rozgrywek.
Do czterech razy sztuka
Warto było wczoraj rzucić okiem na Estadio Mendizorrotza, bowiem spotkały się tam rewelacje poprzedniej i obecnej kampanii La Liga – Alavés i Girona. Można więc było zakładać, że zawodnicy nie będą odstawiać nóg, tym bardziej, że obie ekipy zagwarantowały już sobie przedłużenie pobytu w Primera División. I nie pomylił się ten, kto z takim podejściem delektował się spektaklem. Piłkarze z Kraju Basków i Katalonii nie wpletli do swojego repertuaru defensywnych aspektów i stworzyli nam iście angielskie przedstawienie „box to box”. Trzy punkty ostatecznie powędrowały do przyjezdnych, ale umówmy się – mecz mógł się skończyć wysokim remisem. Problem jednak w tym, że Alavés miało problem z… “legalnie” zdobytymi bramkami. Zanim do siatki w ostatniej minucie trafił Tomás Pina, wcześniej arbiter nie uznał trzech innych goli gospodarzy. W tym czasie decydujące okazały się gole strzelone przez Aleixa Garcíę z rzutu wolnego i Cristhiana Stuaniego z rzutu karnego.
U progu rekordu
Parafrazując hasło reklamowe La Liga: “To nie futbol, to Espanyol”. Tak jak niegdyś synonimem ligowych flaków z olejem było Getafe, tak dziś prym w tej kategorii wiedzie zespół Los Pericos. Dla jasności. Fani Papużek opuszczający spotkanie w trakcie nie mogą dziwić. Doszliśmy do punktu, w którym to kibice powinni otrzymywać pieniądze za przychodzenie na mecze. Porażka z wiosennym, pozbawionym formy Eibarem była piątą z rzędu. Mało tego, to piąty mecz Papużek bez zdobytej bramki. Jeśli powtórzy się to w niedzielę w derbach z Gironą, będzie to najgorsza seria w historii tego klubu. Jak widać Quique ma jeszcze szanse, aby zapisać się w kronikach Espanyolu.
OPRACOWALI: TOMASZ ZAKASZEWSKI, TOMASZ PIETRZYK, MAREK DUBIELECKI