Podobno w czasie II wojny światowej niemiecki U-Boot przypłynął do Zatoki Nowojorskiej i przez peryskop obserwował nieświadomych zagrożenia przechodniów po Manhattanie. W hicie minionej kolejki La Liga Enes Ünal dwa razy wyrwał się spod radarów obrońcom Atlético, którzy w końcówce spotkania z Villarrealem przypominali takich spacerowiczów z Manhattanu.
Atelti daleko było od Pana Demolki fundatora łomotu Lokomoiwu czy Sevilli. Ale nadal mogło ujść z Estadio de la Ceramica z kompletem oczek. Wszystko za sprawą sędziego Fernándeza Borbalána, który nura Griezmanna podyktował rzut karny na korzyć Los Rojiblancos, którego sam Antoine zamienił na 1:0. Długo sprawiedliwość kazała na siebie czekać, a że zwykle jest ślepa przybrała postać Enesa Ünala. Turecki napastnik wszedł z ławki i doprowadził do wyrównania, by doliczonym czasie gry – tak zwykle hojnym dla drużyny Cholo – zadać rozstrzygający cios i posłać przyjezdnych na dno. Finał to czerwona karta dla Vitolo jak jego strata, która w konsekwencji doprowadziła do straty drugiej bramki. Villarreal wychodzi z batalii podwójnie zwycięski: nie tylko uniknął niesprawiedliwej porażki, ale i przeskoczył Sevillę w tabeli.
W pogoni za Pichichi
Real Madryt bez wiążącej nogi i ciążącej w głowie presji mistrzostwa, grający na luzie. Ze zmartwychwstałym Cristiano w formie sięgającej Mt. Everestu, Benzemą specjalizującym się w kluczowych podaniach, Lucasem, Kroosem… Ta odsłona Los Blancos może zachwycać. Pierwsza połowa co prawda nie kończyła się dla Królewskich najlepiej, ponieważ mimo mocnego uderzenia zapewnionego przez Ronaldo, Girona także dorzuciła swoje trzy grosze. Mieli odwagę rzucić gospodarzom wyzwanie. Oczywiście jeśli nie Portu to Stuani, oczywiście głową, oczywiście ze stałego fragmentu po dograniu Alexa Granella. Dla podopiecznych Zizou nie było to jednak aż tak oczywiste, ponieważ Urugwajczyka “pilnował” Dani Carvajal. Real mógł jednak prowadzenia gdyby sędzia liniowy nie dopatrzył się wyimaginowanego spalonego przy golu Lucasa. Niemniej w drugiej połowie Katalończycy zostali już zdemolowani. Akcja jak po sznurku sfinalizowana przez Cristiano i kolejna z trafieniem Lucasa. Gładko i przyjemnie. I znów dobitka Ronaldo, gola Bale’a, i jeszcze jeden raz Cristiano. Jedynie chwiejna defensywa przy stałych fragmentach i charakter Los Albirrojos wciąż dostarczał kibicom wrażeń. Zawodnicy Girony latali w polu karnym wolni niczym ptaki. Ale ostatecznie nic nie mogli nadrobić zdobyczy na tak dobrze dysponowanej “7” Realu. Portugalczyk w rundzie rewanżowej jest nie do zatrzymania. 18 goli w niecałe dwa miesiące, 18 goli na 9 spotkań ligowych. W mgnieniu oka nadrobił stratę do Messiego w wyścigu o Trofeo Pichichi. Znów jest diamentem w koronie Królewskich.
Zwykły dzień w pracy Barcelony
Znacie to z życia i seriali – głowa rodziny pakuje do walizki kanapki i idzie zarabiać na rodzinę. Monotonna, momentami nudna praca daje zamierzony efekt. Tak też Barcelona pracuje na mistrzostwo. Już na początku spotkania z Athletikiem na Camp Nou Paco Alcácer, wykorzystał firmowe zagranie Jordiego Alby – podanie z boku pola karnego, a kilkadziesiąt minut później prowadzenie podwyższył Leo Messi. A potem piłkarze Dumy Katalonii rozpakowali w szatni przysłowiowe kanapki i skończyli mecz. Druga połowa była zbędna, bo ani Athletic nie miał zamiaru rywalizować, ani gospodarze nie mieli powodu by przemęczać się przed kolejnymi, piekielnie trudnymi spotkaniami w lidze i Champions League.
Teatr Marzeń w Leganés
Sevilla opuściła Old Trafford w szampańskich nastrojach. Gdy zawitała na Estadio Butarque, Teatr Marzeń małego Leganés, wyglądała tak, jakby świętowanie awansu przedłużyło się do nocy z soboty na niedzielę. Los Pepineros intensywnością gry od początku sprowadzili Andaluzyjczyków z chmur na ziemię. Nie minęło dziesięć minut, a Lenglet musiał ratować sytuację wybiciem piłki z linii bramkowej. Ta próba Lega się nie powiodła, lecz dopięła swego, gdy Unai Bustinza strzałem głową wkręcił futbolówkę pod porzeczkę bramki Sergio Rico. Drugiego gola po kontrze dorzucił Eraso. Drużyna gości była bezradna. Berizzo zarzucano nadmierną rotację, Montelli wytyka się jej brak. Bez wątpienia kluczowym zawodnikom Los Nervionenses zabrakło pary, a w zarządzaniu siłami Sevilli arystotelesowskiego złotego środka.
Valencia spogląda na podium
Lepiej gonić, niż być gonionym – to zdaje się sentencja w ostatnim czasie najbardziej pasująca do Valencii. Kiedy początkiem sezonu zawodnicy Marcelino oglądali plecy tylko Barcelony, snuliśmy mistrzowskie ambicje. Szybko przyszło nam jednak ugryźć się w język, bo Nietoperze spadli tuż za podium. Dzisiaj „pudło” znów jest w zasięgu piłkarzy z Valencii, a ostatnia forma przemawia za zawodnikami z Mestalla. W sobotę rozprawili się 3:1 z Alavés i znów chwile świetności przeżył Rodrigo, który pokonał bramkarza rywali i przyczynił się do samobójczego trafienia Víctora Laguardii. Przypomniał o sobie także Simone Zaza, wracający w minionych kolejkach do jesiennej dyspozycji. Spoiwem sukcesu ponownie był świeżo upieczony reprezentant Hiszpanii Dani Parejo. Co tu dużo mówić, w Valencii wszystko wraca do porządku z października i listopada. I zapach krwi Atlético i Realu będzie napędzał Los Che.
Papużki do rosołu
Los Verdiblancos i stabilność. Do niedawna były to obce słowa, lecz zmiany dokonane przez Quique Setiena – przejście na grę trzema obrońcami oraz postawienie na canteranos Betisu – przynosi efekty. Ostatnio błyszczał Lucas Morón, a w starciu z Espanyolem wybiła się dwójka wahadłowych – Junior oraz Francis Guerrero, którym wtórował reżyser spotkania – Ryad Boudebouz, z najlepszym swoim występem w zielono-białych barwach. Meczowi na Estadio Villamarin towarzyszyły dziwne zjawiska. A to nagle zgasły światłą na stadionie, a to znów włączyły się zraszacze, gdy przy piłce znajdował się Betis. Mimo tego, że – jak żartował Quique na konferencji prasowej – “ktoś z Espayolu we właściwym momencie naciskał przełącznik”, o dwie klasy lepsi Andaluzyjczycy nie zostali wybici z rytmu. Bez oporu rozebrali Papużki z piórek i odesłali do domu w samej bieliźnie.
Dzień Świstaka
Niby kolejny mecz Realu Sociedad, lecz wciąż podobny do poprzedniego. W stylu “mam wrażenie, że gdzieś już to widziałem”. Zmieniła się sceneria i część obsady, ale wciąż jest to ta sama historia. Txuri-Urdin strzelają pierwsi, Txuri-Urdin oddają mecz. Pomimo trafienia Williana José, Getafe odbiło piłeczkę za sprawą Djené i piekielnego golazo Ángela Rodrígueza. Gem, set, mecz. Ale w końcu coś się zmieniło. Zarząd Realu Sociedad miał już dosyć powtarzającego się jak zdarta płyta Dnia Świstaka i podziękował za współpracę dyrektorowi sportowemu Lorenowi oraz Eusebio. W Donostii zastosowano ten sam manewr co w Levante i tymczasowym szkoleniowcem do końca sezonu ogłoszono dotychczasowego trenera rezerw Imanola Alguacila. Powodzenia!
Levante w końcu ma napastnika
I to nie jednego! Przez niemal cały sezon znęcaliśmy się nad bezproduktywnością snajperów Żabek, ale przyszedł dzień, w którym ukłoniliśmy się im. I to wtedy, kiedy piłkarzom z Walencji punkty były najbardziej potrzebne. Na Ciudad de Valencia przyjechał Eibar, który nawet po dwóch słabszych kolejkach uchodził za tego, który prędzej zgarnie pełną pulę. Tak też rozpoczął się mecz – od skomasowanych ataków przyjezdnych. Ale sielankę Basków dwukrotnie przerwali główni bohaterowie piątkowego wieczoru – Roger Martí kung-fu golem i Emmanuel Boateng. Ten drugi zadał nokautujący cios, trafiając do bramki Eibaru… po wznowieniu gry, chwilę po wyrównaniu przez Charlesa dla gości. Obaj panowie są też ex aequo najlepszymi środkowymi napastnikami Levante, choć „naj” ciężko przechodzi przed gardło kiedy przypomnimy, że w La Liga trafiali dotąd po dwa razy.
Następnym razem w Segunda
Spotkanie Deportivo z Las Palmas jeszcze przed pierwszym gwizdkiem zaliczylibyśmy do gatunku tych o sześć punktów. Dwaj rywale ze strefy spadkowej mieli jeszcze widoki na wydostanie się z potrzasku, ale pod jednym warunkiem – wygranej. Dépor z podniesioną głową ostatni raz schodziło do szatni 9 grudnia, Kanaryjczycy – nieco wcześniej, 5 lutego. I jak to w spotkaniach takiej rangi, wszystko rozbiło się o błędy. Najpierw nie popisała się obrona gospodarzy, która pozwoliła Alenowi Haliloviciowi zabrać piłkę, przebiec z nią przez pół boiska i pokonać bramkarza. Kilka chwil później to przyjezdni nie przeszkadzali Raúlowi Albentosie przy główce po rzucie rożnym. I na tym, zdaje się, skończyła się walka o utrzymanie obu zespołów. Galisyjczycy przeważali, ale nie zmieniali cyfr na tablicy wyniku. Trzeba się przyzwyczajać, że kolejny pojedynek Deportivo z Las Palmas zobaczymy w Segunda División.
Kibice chcą głowy Unzué
Jeżeli ktokolwiek oglądał starcie Celty z Málagą, to jedynie termos kawy był w stanie uratować go przed twardym snem. Nie warto więc wracać do tego co „działo się” na boisku, bowiem o wiele ciekawiej było tuż po ostatnim gwizdku. Celestes schodzili do szatni przy akompaniamencie gwizdów. Ciśnienia nie wytrzymał kapitan drużyny z Vigo, Hugo Mallo. „Fani mają prawo do opinii, ale kiedy słyszę gwizdy krew mnie zalewa. Gdybyśmy byli perfekcyjni, gralibyśmy w Barcelonie albo Bayernie. Ale jesteśmy Celtą i musimy wiedzieć skąd pochodzimy” – wypalił zaraz po meczu. I poszła lawina. Portal MoiCeleste zamieścił dzisiaj ankietę, w której pyta kibiców, czy Juan Carlos Unzué powinien zostać w Vigo na następny sezon. 85% jest na nie, bez względu na to, że do strefy pucharowej brakuje raptem czterech oczek. Mówiąc krótko – robi się gorąco na Estadio Balaídos i wcale nie chodzi o nadciągającą wiosnę.
Szanujemy Wasz czas, dlatego nie zamieszczamy skrótu tego meczu.
OPRACOWALI: TOMASZ PIETRZYK, TOMASZ ZAKASZEWSKI