Atléti nadal daje mistrzowskie koncerty z Griezmannem, który rzucił na kolana Leganés swoją piłkarską solówką. Barcelona i Real Madryt za weekendowe zwycięstwa zapłaciły kacem w środku tygodnia i bólem głowy swoich sympatyków. Co jeszcze przyniosła nam 26 seria gier La Liga?
The Griezm4nn Show
Teatr jednego aktora. Spektakl. Arcydzieło. Gdyby ten występ Antoine’a Griezmanna był obrazem, wisiałby już w Luwrze. Gdyby był budowlą, otwierałby listę siedmiu cudów świata. Gdyby był restauracją, dostałby maksymalną liczbę gwiazdek Michelin. Takich porównań można by nakreślić jeszcze ze sto, ale to, co pokazał Francuz na Wanda Metropolitano było po prostu majstersztykiem. Będący w wybornej formie napastnik zaprezentował cały swój repertuar, podkreślając każdy ze swoich największych atutów. Typowy dla niego gol po wbiegnięciu z głębi pola pomiędzy dwóch stoperów; bramka z rzutu wolnego; trafienie głową; wykończenie z zimną krwią akcji kolegów. Znaki firmowe Antoine’a Griezmanna odciśnięte na ambitnym, acz bezradnym Leganés to nadzieja na to, że kibiców Los Rojiblancos czeka jeszcze emocjonująca końcówka sezonu. Atlético nabrało wiatru w żagle i siłą rozpędu odzyskuje najlepsze wersje nie tylko Diego Costy, ale także Koke, Thomasa i Filipe. Morale i nastroje przed wizytą na Camp Nou nie mogłyby być teraz lepsze, zwłaszcza uwzględniając potknięcie Barcelony w Las Palmas i zmniejszenie się jej przewagi do zaledwie pięciu punktów. A Ogórki? Mogą jedynie gdybać, co by było, gdyby strzał Gerarda Gumbau przy stanie 0-0 zamiast na poprzeczce wylądował w siatce. W każdym razie kryzys ekipy Asiera Garitano trwa w najlepsze. Choć przewaga nad strefą spadkową jest dość duża, to jeszcze kilka porażek z rzędu i może się ona znaleźć w bardzo niekomfortowej sytuacji.
Imprezowa Gran Canaria
Nie ważne czy to środek tygodnia czy weekend, Wyspy Kanaryjskie to miejsce, gdzie zawsze znajdzie się dobry powód do świętowania. A remis lokalnego Las Palmas z najpoważniejszym kandydatem na mistrza kraju jest wręcz tym wymarzonym. Zawodnicy Blaugrany wyglądali raczej na tych, którzy świętowanie mają już za sobą, gdyż nie byli już tak samo szybcy i wściekli jak z Gironą. Przytomność z pewnością zachował Leo Messi – jak to ma w zwyczaju wykończył swój “rzut karny” zza linii szesnastego metra. Jednakże Barca w całokształcie była równie dobra jak poziom sędziowania Matheu Lahoza, który mógł rozdać jeszcze parę strzałów z jedenastego metra (oprócz tego za rękę Digne, podyktowanego niesłusznie) i pokazać dwie czerwone kartki – Alejandro Galvezowi za wejście w Leo oraz Chichizoli za interwencję ręką poza polem karnym. Arbiter i zawód Katalończyków nieco przysłonił to, że Kanarki Paco Jémeza rozegrały jedno z najlepszych spotkań sezonu. Zdumiewali solidną, choć i twardą, grą w defensywie. A przecież tak często obrona Los Amarillos przypominała bardziej durszlak niż jakąkolwiek trwałą zaporę. Z całą pewnością nie powinni stanowić muru dla najlepszego ataku w lidze.
Z głową w Paryżu
Powyższy tytuł, który pojawił się na łamach dziennika Marca, najlepiej określa to, w jaki sposób w Barcelonie zaprezentował się Real. Wyglądało to tak, jakby ktoś zdecydował się pierwszy raz w życiu zagrać w FIFĘ i wybrał właśnie Królewskich. Niby do dyspozycji jeden z najlepszych składów na świecie, niby po drugiej stronie znacznie słabszy rywal, niby podaje do tych zawodników co trzeba. Na tym się jednak kończyło, bo po dojściu pod pole karne przeciwnika brakuje jakiegokolwiek pomysłu na stworzenie konkretnej akcji. Los Blancos można co prawda tłumaczyć brakiem kilku kluczowych zawodników i chęcią oszczędzania sił na rewanż z PSG, lecz prawda jest taka, że Real po prostu zawiódł, a rotacje ponownie nie zdały egzaminu. Poniżej oczekiwań znów zaprezentował się Gareth Bale, choć tym razem Walijczyk może bronić się tym, że grał na szpicy. Zinedine Zidane po raz kolejny powtarzał swoją mantrę, iż jego zespół nie zasłużył na porażkę, lecz po tak bezbarwnym występie zakrawało to na całkowity absurd. Pochwalić można i trzeba natomiast Espanyol, a zwłaszcza ich trenera. Quique Sánchez Flores znakomicie przygotował swoich podopiecznych i dobrze rozpracował ekipę ze stolicy. Bardzo dobrze zaprezentował się każdy z jego piłkarzy, od bramkarza po napastników. Natomiast konsekwentne realizowanie założeń taktycznych przyniosło ostatecznie efekt w samej końcówce, gdy po ładnej akcji gola na wagę zwycięstwa strzelił Gerard Moreno. Kolejna wpadka Realu zapewne nie zaskoczyła kibiców Królweskich, którzy już dawno mogli pogodzić się z iluzorycznymi szansami na mistrzostwo. Gospodarze przełamali natomiast serię czterech kolejnych remisów, zwiększając przewagę nad strefą spadkową.
Netoperz i Lwy
Na papierze mogło się wydawać, że będzie to jeden z najciekawszych meczów w tej kolejce. Z jednej strony Athletic, który na swoim terenie zawsze gra jakoś lepiej. Z drugiej strony Valencia, która podniosła się już po kryzysie i wróciła niedawno na ścieżkę zwycięstw. Marcelino uznał jednak, że jest to idealna okazja, by dać złapać oddech kilku najważniejszym zawodnikom i posadził na ławce m.in. Carlosa Solera, Rodrigo Moreno i Santiego Minę. Zamiast emocjonującego widowiska było więc przeciętne spotkanie z tylko trzema istotnymi momenty. Oprócz goli Geoffreya Kondogbii i Óscara de Marcosa kibicom w Bilbao serca mogły zabić nieco szybciej pod koniec pierwszej połowy, gdy sędzia odgwizdał rzut kany dla gospodarzy. Tradycje Diego Alvesa podtrzymał jednak Neto, który w ładnym stylu obronił strzał Aritza Aduriza, stając się tym samym jednym z bohaterów gości i piłkarzem, dzięki któremu wracali oni do Walencji z cennym punktem. Mimo braku wygranej, Los Ches nie tracą dobrego humoru, bowiem na ten moment ich miejsce w pierwszej czwórce jest niezagrożone.
Dzień Andaluzji
Jak najlepiej uczcić Dzień Andaluzji (28.02) jeśli nie derbami tego regionu? Mocniejszym akcentem byłyby tyko i wyłącznie wielkie derby Sevilli z Betisem. Lecz to nazbyt ograniczałoby święto niemal wyłącznie do stolicy zielono-biało-zielonej części Hiszpanii i okolic. Pierwsza i jak się okazało rozstrzygająca połowa należała do zespołu Montelli, który rozgościł się wygodnie na La Rosaleda. Komfort sewilczykom zapewnił zawodnik urodzony w Sanlúcar w prowincji Kadyks. A zatem Andaluzyjczyk. Jedno magiczne dotknięcie Nolito przeniosło bowiem futbolówkę ponad głowami obrońców Málagi i otworzył drogę do bramki Joaquinowi Correirze. Los Boquerones mieli z kolei swoje pięć minut w drugiej odsłonie, gdy ich rywale znacznie intensywniej myśleli już o zabezpieczeniu prowadzenia. Jednakże daleko było im do piromanów. W ostatecznym rozrachunku pokazali więcej dymu niż ognia i miejscowi fani nie mieli czego celebrować. Może za wyjątkiem wizyty Sandro, którego przywitano donośnymi gwizdami.
Twierdza Ipurua
Jeszcze rano w dzień meczowy murawa twierdzy Eibaru ukryta była pod szczelną warstwą śniegu. Jednakże pracownicy klubu z utillero Zapico na czele oraz kibice-ochotnicy zadbali jednak o to, by spotkanie doszło do skutku. Piłkarze Los Armeros także wykonali swoje zadanie pozostawiając płuca i serca na tejże, oczyszczonej murawie. Wczesne prowadzenie, na które wyprowadził miejscowych Kike, nie było zbyt pewne. Ataki Los Amarillos im bliżej ostatniego gwizdka były coraz groźniejsze. Zwłaszcza kiedy boisko opuścił Enes Unal, którego występ najlepiej podsumowuje strzał na pustą bramkę posłany w trybuny. Roger Martinez kilka razy znalazł się w odpowiednim miejscu i czasie, żeby pokusić się o gola last minute. Jednakże zawsze wyrastał przed nim jegomość ubrany cały na różowo, Marko Dmitrović. Ipurua doznała nieco uszczerbku po zdobyciu przez Barcelonę, lecz odprawienie Villarrealu ponownie potwierdza, że status twierdzy nie został nadany na wyrost.
Lek na chłód
Kibice zgromadzeni na mroźnej i wietrznej Mendizorrotzie przez większość meczu, mimo swojego poświęcenia, nie mogli czuć się pocieszeni. Ich Alavés, po czerwonej kartce dla Chemy, przez blisko 50 minut grało w przewadze, lecz Los Granotas wciąż się trzymali. Nie pomógł nawet karny, gdyż Manu Garcia nie trafił nawet w bramkę. Na domiar złego Munir wyrównał stan liczebny, gdy postanowił popływać w polu karnym gości, za co zobaczył drugi żółty kartonik. Baskowie mogli załamać ręce i łapać się za głowy jak Tomás Pina. Jednak wszystkie te niewygody i szarganie nerwów wynagrodził im Victor Laguardia w 90 minucie spotkania. W tym jednym momencie chłód uleciał ze stadionu. Ba, na trybunach zrobiło się bardzo gorąco.
Girona na puchary!
Znacie to: najpierw beniaminek walczy o utrzymanie, potem o to, żeby wspiąć się najwyżej jak to możliwe. Gironie już nawet nie wypada mówić o utrzymaniu, ponieważ znajduje się o siedemnaście punktów przewagi nad czerwoną kreską, a we wtorek pokonała aspirującą do pucharów Celtę. I sama znalazła się w pucharowym sąsiedztwie. To nie był porywający mecz, ale udowodnił to, o czym już pisaliśmy – Los Albirrojos są sprytni. Jedyną bramkę zdobyli wykorzystując piętę achillesową Celestes – stałe fragmenty gry. Piłkarze z Vigo zachowali się, jakby nie byli świadomi swoich słabości i po krótko rozegranym kornerze zostawili miejsce dla Portu. Ten miał tyle czasu, że mógł spytać Rubéna Blanco, w który róg bramki chce otrzymać piłkę. Ostatecznie nie uderzył najlepiej, ale gorzej zachował się golkiper przyjezdnych.
Odwołane partidazo
Myślisz Betis, mówisz: dużo goli. Tych strzelonych i straconych. Myślisz Real Sociedad, mówisz to samo. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że na Benito Villamarín znów spadnie grad zdobytych bramek, a – co bardziej ekscytujące – nikt nie potrafił wywróżyć czyj licznik nabije ich więcej. Niestety, Los Verdiblancos w sukcesie przeszkodził nowy nabytek La Realu, Miguel Ángel Moyà, gościom natomiast własne nogi, bowiem Txuri-Urdin, poważnie nie zagrażali Antonio Adánowi. Jeżeli zatem zagrałeś, drogi czytelniku, u buka na ilość goli, parafrazujemy klasyka: „Dzieci, obiadu nie będzie. Podziękujcie Betisowi i Realowi Sociedad”.
Seedorf idzie na rekord?
Zostańmy przy brakach goli. Po porażce 0:3 z Getafe, Dépor idzie na rekord. Od 1969 roku nie zdarzyło się, żeby klub z El Riazor nie zdobywał bramki w pięciu kolejnych spotkaniach. Statystycy wyliczyli, że nie zrobili tego od 496 minut i brakuje tylko dwóch minut do najgorszej w historii drużyny pauzy od bramek. Nie jest też dobrze z Clarensem Seedorfem. Holender już zanotował czwarty najgorszy start w historii Los Turcos (1 z 12 możliwych punktów), a kolejny mecz bez wturlania piłki do siatki uczyni go najgorszym debiutantem w dziejach La Liga! Bo tylko trzech szkoleniowców (José Augusto Pinto, Rafa Benítez i Luis Zubeldía) wchodząc do nowego klubu nie potrafiło zmotywować swoich zawodników do strzelenia gola w pięciu pierwszych spotkaniach.
Ku przestrodze Seedorfa, przedstawiamy krótki wyciąg „osiągnięć” jego poprzedników w swoich pięciu pierwszych meczach ze sterami od powrotu Deportivo do La Liga w 2014 roku:
Víctor Fernández – 1 zwycięstwo, 1 remis, 3 porażki, bramki: 7-14,
Víctor Sánchez – 0/3/2, 5-10,
Gaizka Garitano – 1/2/2, 3-4,
Pepe Mel – 2/2/1, 5-4,
Cristóbal Parralo – 1/1/3, 8-11.
OPRACOWALI: TOMASZ ZAKASZEWSKI TOMASZ PIETRZYK, MAREK DUBIELECKI