Deszcz, śnieg, minusowe temperatury nie sprzyjały uznanym markom w LaLiga. Zdecydowana większość z nich zawiodła przynosząc niezły zarobek, tym którzy zdecydowali się postawić przeciwko nim. Przewidywalne było jedynie Atlético “1:0” Madryt.
Dwa kroki w przód, dwa w tył
Gdy wydawało się, że po rozbiciu Depor i wygranej z Valencią Los Blancos stopniowo powrócą do mistrzowskiego poziomu przydarza im się takie Levante. z całym szacunkiem dla Los Granotas, ponieważ małe kluby i takie mecze cenię sobie najbardziej. Królewscy dwukrotnie wychodzili na prowadzenie. Sergio Ramos jak mu się to zdarza coraz częściej jest znacznie lepszy w polu karnym rywala niż we własnym. Zresztą obaj stoperzy Realu jedynie statystowali, gdy Boateng stawiał “1” przy “Levante” na tablicy świetnej. Swoje pięć minut miał i Benzema, który przeszedł czterech zawodników Żab, tylko po to by uderzyć obok bramki drużyny z Walencji. Zrehabilitował się za nieco asystą przy trafieniu Isco. Na tablicy wybiła 81′, Los Blancos mieli mecz w garści. Ale były to tylko pozory. Levante podeszło do zadania jak w starciu z Depor – nacierali nie mając nic do stracenia. Nowy nabytek-weteran Los Granotas Giampaolo Pazzini, skarcił ponownie defensywę Realu, która miała problem z dogonieniem 33-latka na krótkim dystansie.
Złoty punkt dla Levante i następna blizna na dumie Królewskich. Drużyna Zidana stała się bardzo chwiejna, jakby próbowała utrzymać równowagę na linie. Gdy nie wieje wiatr wszystko wygląda przynajmniej dobrze, lecz gdy zaczyna się huragan w szeregi Los Blancos wkracza panika, która sprawia, że niezwykle trudno jest im dowieźć wynik do końca. Niestety, zdarza się, że coraz bliżej im do hiszpańskiego Liverpoolu.
Piłka na wodzie
To jeszcze piła nożna, już water polo, czy też katalońska odmiana fińskiego futbolu na błocie? Mogli zadawać sobie kibice obserwujący zmagania w trzecim akcie Derbów Katalonii. Choć Kraj Basków i Galicję nie raz nawiedzały ulewy, tamtejsze murawy wciąż wyglądały lepiej niż ta wczorajsza na RCDE Stadium. Przebić ją mogła jedynie płyta Estadio Balaídos podczas cyklicznych powodzi na stadionie w Vigo, tyle że wtedy nie rozgrywa się na nim spotkań. Tyle o warunkach, takich samych dla obu zespołów, choć jednocześnie bardziej niekomfortowych dla Barcelony, gdyż uniemożliwiały przemieszczanie piłki w jej ulubiony sposób. Obie drużyny skazane były na klasyczny angielski futbol i oba gole w meczu padły właśnie po centrach. Dla gospodarzy trafił Gerard Moreno, dla Blaugrany persona non grata na obiekcie Los Pericos – Gerard Piqué, który dolał jeszcze oliwy do ognia uciszając fanów gospodarzy po zdobytej bramce. Asystował mu wpuszczony z ławki Leo Messi. Argentyńczyk nie był rybą i nie czuł się dobrze w wodnym środowisku, lecz jego dogranie znów okazało się kluczowe dla przebiegu całego meczu.
Bombazo i niewypał
Ángel Correa ostatni raz do siatki trafił miesiąc temu. W międzyczasie kolekcjonował jedynie świetne okazje, które marnował na potęgę. Ale to właśnie jego petarda była tym, czego potrzebowało Atléti do ugrania pełnej puli w tak zwanym “hicie La Liga”. Los Rojiblancos stracili najpierw Savicia, a następnie Diego Godnia, który po starciu z Neto wypluł kilka kawałków zębów. Mimo to Valencia nadal nie potrafiła stworzyć jakiejkolwiek groźnej sytuacji pod bramką Oblaka. Próbowała za to pokonać Los Cholchoneros ich własną bronią,cofając się głęboko do defensywy czyhała na kontry, lecz w wykonaniu Los Ches był to niewypał. Simeone zachęcał swój zespół i kibiców do dalszych ataków, a Griezmann apelował o spokój, grał na czas i uciszał stadion, gdy fani domagali się kontrataku. Francuzowi przynajmniej na razie uszło to płazem, gdyż Atléti opuściło murawę jako zwycięzca. 1:0 jeszcze raz.
Zawsze musi być ten pierwszy raz
Sevilla jeszcze nigdy nie przegrała z Eibarem, do minionej soboty. Cztery zwycięstwa, trzy remisy to były bilans jej spotkań z Rusznikarzami. Ale zawsze musi być ten pierwszy raz i trzeba przyznać, że był bardzo spektakularny. Montella z pewnością myślał bardziej o rewanżu z Leganés w Copa del Rey, niż starciu na Ipurui. Widać to w zestawieniu wyjściowego składu, w którym debiutowała trójka z czwórki zimowych transferów, a do tego po czterech miesiącach spowodowanych kontuzją na murawę powrócił Niko Pareja. I Sevillstas zapłacili za to wysoką cenę. Minęły zaledwie sekundy między rozpoczęciem meczu, a pierwszym gole dla pewnych siebie Basków, a później było już tylko gorzej. Eibar przydusił Sevillę pressingiem i okładał ciosami, nawet gdy ta była już na deskach. W tym otoczeniu najgorzej wypadł dotychczasowy filar obrony Andaluzyjczyków – Clément Lenglet. Na koncie Francuza zapisać trzeba babola, który doprowadził do trafienia na 4:1. Fantastycznie w ekipie Mendillibara spisał się Fabian Orellana autor dubletu, lewy obrońca José Ángel, który zaliczył dwie asysty oraz para stoperów, każdy z golem w protokole meczowym. Anaitz Arbilla nie mógł nie skorzystać z serii rzutów wolnych jaką otrzymał od gości i zapisał kolejną zdobycz bramkową po stałym fragmencie. Sevilla choć powinna strzelić więcej niż jednego gola, zasłużyła na tak wysoką porażkę.
Raz pod wozem, raz na wozie
Dwie najgorsze drużyny stycznia stanęły naprzeciw siebie, więc można było liczyć na przełamanie którejś z nich. Stawką starcia była głowa Eusebio Sacristána lub Cristóbala Parralo. Txuri-Urdin zmietli z powierzchni murawy Galisyjczyków pod wodzą Illarranediego z popisowym golazo Asiera z 40 metrów, odrodzonym Sergio Canalesem (gol i asysta), pewnym Willianem José (gol i asysta) oraz Aritezem Elustodno (gol) – stoperem manifestującym swoje przywiązanie do barw klubu z Donostii, który po skrytykowaniu postawy Iñigo Martíneza podpisał właśnie nowy kontrakt z Realem Sociedad do 2022 roku. Ze względu na porażkę manitą posadę stracił Cristóbal, a na ławkę trenerską Depor posadzono już niemal Clarenca Seedorfa. Życzymy Holendrowi powodzenia, ponieważ bardzo, bardzo, ale to bardzo będzie mu potrzebne.
Jaka Celta?
Jedna z najlepszych drużyn stycznia poległą na Estadio Mendizorroza w zetknięciu z bezpośrednim futbolem Alavés. Gospodarze nie potrzebowali nawet Super Guidettiego, nie kombinowali za bardzo – widzieli bramkę i w mgnieniu oka uderzali prosto na nią. Defensywa Celty jakby nie zdawała sobie sprawy, że mecz się rozpoczął, gdy Pedraza celebrował już swojego gola. Kwadrans później dołączył do niego Munir. Alavés do ugodzenia Celtów nie musiała śrubować statystyki posiadania piłki, w pierwszej odsłonie mieli ją w zaledwie 20%. Zrobili swoje na początku meczu, a następnie trzeba było dowieźć wynik do końca. Galisyjczycy mieli problemy by przebić się przez niebieski mur El Glorioso. Najaktywniej próbował Aspas, lecz dopiero po pojawieniu się na murawie Pione Sisto miał z kim grać bardziej kombinacyjnie. Duńczyk zawodził jednak w wykończeniu akcji. W końcu Iago przełamał obronę w pojedynkę, lecz było to na tyle późno, iż wystarczyło jedynie na uratowanie honoru.
Podmadrycka partyjka szachów
Derby Getafe z Leganés w niedzielne południe należały do klasycznych spotkań rozgrywanych o tej porze. Obie drużyny zdominowane wizją swoich szkoleniowców funkcjonowały niczym taktyczne maszynki, nie pozostawiając wiele marginesu do wielkich, indywidualnych popisów. Znacznie bliżej zrealizowania zadania byłao Getafe, ale na drodze stanął im Iván Cuéllar oraz obramowanie bramki Los Pepineros. Choć raz kombinacją tych dwóch czynników mogła doprowadzić do gola samobójczego, lecz jak na złość piłka po odbiciu się od słupka i od bramkarza nie poleciała w stronę linii bramkowej. “Pozostawiono nas ze słodko-gorzkim poczuciem. Czasami zasługujemy na zwycięstwo” – podsumował spotkanie José Bordalás.
Machín > Ziganda
Niepokonany od 10 kolejek Athletic w końcu poległ. Los Leones nie zachwycali od dłuższego czasu, lecz trudno było oczekiwać tego, że poskromi je właśnie debiutant La Liga. Niemniej ekipa Pablo Machína to drużyna bardzo specyficzna, która wymusza na innych zespołach, często lepszych, zmiany taktyczne odpowiadające systemowi i ustawieniu Katalończyków. Ziganda także ugiął się i postawił na trójkę stoperów i dwóch wahadłowych, wśród których byli dwaj debiutanci. Najdroższy piłkarz w historii klubu – Iñigo Martínez oraz zawodnik rezerw Andoni López. Ten drugi sfaulował Maffeo we własnym polu karnym i podarował gospodarzom strzał z jedenastu metrów, wykorzystany przez Cristhiana Stuaniego. Urugwajczyk straszył zresztą obrońców od początku spotkania, lecz jego odpowiednik w Athleticu – Aduriz rozpoczął mecz na ławce. Gdy Aritz pojawił się na murawie mógł z jej perspektywy zobaczyć jak chwilę później Stuani przypieczętował wygraną Katalończyków.
Loren z konopi
Loren Móron. Pojawił się znikąd. Zadebiutował. Na wejściu zdobył dublet dwoma świetnymi uderzeniami i wygrał mecz dla swojej drużyny. No dobrze, przy drugiej okazji miał nieco szczęścia, ponieważ piłka rykoszetowała od innego zawodnika, wystarczająco, by Asenjo nie mógł już jej sięgnąć. Za zwycięstwo Los Beticos mogą podziękować także Daniele Bonerze, który opuścił boisku po obejrzeniu czerwonej kartki, co pozwoliło gospodarzom na grę w przewadze przez pozostałą godzinę meczu i podcięło skrzydła Los Amarillos. Na dwa trafienia Mórona Villarreal był w stanie odpowiedzieć tylko jednym i to z rzutu karnego. Warto też wspomnieć, iż pierwszy występ w barwach Betisu zaliczył Marc Bartra, lecz jednocześnie Los Verdiblancos na pozostałą część sezonu stracili Zou Feddala z powodu kontuzji ścięgna Achillesa w lewej nodze.