Nie Iago Aspas, nie Ivi, ani nawet nie Martin Montoya. Kluczowym zawodnikiem hiszpańskich muraw w 21 kolejce okazał się Mario Hermoso. Zapamiętajcie to nazwisko. W końcu hattrick stopera w jego debiutanckim sezonie w La Liga to rzecz niecodzienna. Nawet jeśli dwa z trzech goli zapakował do własnej bramki.
Choć wydawało się to bardzo trudne pokonał Martina Montoyę w rywalizacji na najbardziej wyróżniającego się obrońcę tej kolejki. Gdy Lega szturmowało formację Papużek wychowanek Realu Madryt po prostu otworzył bramy i wpuścił Los Pepineros do środka, ugościł ciepłym obiadem. Tylko pod koniec obecność zawodników nieco mu zbrzydła, więc napluł im do deseru. Mniej więcej tyle znaczył jego gol w końcówce spotkania. Hermoso ukradł też światła jupiterów Markowi Navarro. Prawy obrońca Los Pericos mógł być właściwą ozdobą tego meczu – zaliczył golazo i niemal skompletował dublet. Jednak po minięciu niczym tyczki trzech rywali i położeniu czwartego oddał strzał w poprzeczkę. Niestety, prawie dublet jest za daleko od hattricka.
Nie było innej opcji?
Kiedy Messi przymierzył z se swojego ulubionego miejsca na strzelanie rzutów wolnych, nie było ratunku dla Alavés. Dzielnych Basków, którzy stawiali zaciekły opór i walczyli w stylu a’la Simeone, aby uszczknąć choć punkt z Barceloną. I niemal im się to udało. Gdy John Guidetti sfinalizował drugą kapitalną kontrę Los Babazorros przed oczyma kibiców Blaugrany mógł pojawić się obraz zeszłorocznego spotkania z drużyną ze stolicy Kraju Basków na Camp Nou. Jednak w innych akcjach Ibaiowi i Sorbino zabrakło skuteczności Szweda. Tak niezbędnej, do pokonania Dumy Katalonii. Zwłaszcza gdy nie można liczyć na dobry wzrok hiszpańskich sędziów. Ostatecznie Barca przerwała tamę stawianą usilnie przez zespół Abelardo. Luis Suárez i Leo Messi choć nie pokazali tego dnia swoich najlepszych wersji, wciąż są w dobrej formie. A w takich wypadkach stają się iluzjonistami i potrafią stworzyć coś z niczego.
Terapia BBC?
Futbolowe reguły mają to do siebie, że są bardzo płynne i nie zawsze się sprawdzają. Z reguły Valencia, nawet w najgorszym dołku, nawiązywała walkę czy to z Królewskimi, czy to z Barceloną. Faktycznie Los Ches zacięli się blisko od dwóch miesięcy – nawet gdy wygrywali w tym czasie, to po sporych męczarniach. Niemniej przyglądając się Los Blancos też nie można było wskazać na zbyt wiele pozytywów, za wyjątkiem demolki na Depor. Małą nadzieję ich fanom dawał jedynie powrót BBC do pełnego składu. Valencia jednak bez większej pomocy tercetu sama postawiła się beznadziejnej sytuacji. Rolę Gabriela Paulisty z poprzedniego przegranego meczu z Las Palmas, przejął Martin Monotya. Katalończyk co prawda nie wyleciał z boiska, ale zapewnił Królewskim dwa rzuty karne zamienione na gole przez Cristiano. Nietoperze z zawzięciem próbowały odrabiać straty – najlepsze okazje należały do Kondogbii, Rodrigo Moreno i Santiego Miny. I tak jak w spotkaniu z Los Amarillos jedynie wychowanek Celtów trafił do siatki, reszta to spektakularne pudła. Finalny akt to dwie akcje lewym skrzydłem Marcelo. Jedną wykończył sam, drugą Toni Kroos. Uderzenie zza pola karnego Niemca poprzedziła piłkarska delicja – krzyżak Mateo Kovačicia, który ledwie chwilę wcześniej pojawił się na murawie. Czy przy wyniku 4:1 możemy mówić o odbudowaniu Realu? Rezultat imponuje, ale warto zwrócić uwagę na to, że pomimo lepszej gry zespołu Zidane’a tercet BBC – wskazywany jako główna siła napędowa i gwarant zwycięstw – nie okazał się kluczowy przy uzyskaniu trzech oczek. Należało by raczej wymienić tu nazwisko Montoyi, Neto (gol przy bliższym słupku) oraz Marcelo. Wygrana to raczej drugi mały krok Los Blancos podczas rehabilitacji.
Żółty bat
Publiczna chłosta była niegdyś bardzo poważną karą, gdyż oznaczała dla skazanego wstyd i poniżenie. Takie rany mogły goić się znaczenie dłużej niż pręgi po bacie. Tego rodzaju karę zafundował sobie Real Sociedad Eusebio. To był mecz ligowy. Ekipa Submarino Amarillos dobrze to rozumiała, Txuri-Urdin najwyraźniej nie, gdyż paradowali po murawie w sparingowym tempie. Na domiar złego między słupkami baskijskiej drużyny zameldował się Toño Ramírez, który zastąpił stawiającego poważne klopsy Rulliego. Ale była to zamiana rodem z historii o stryjku, siekierze i kijku. Nie minęło 20 minut spotkania, a tablica świetlna wskazywała wynik 3:0 dla gospodarzy po golach Victora Ruiza, Pablo Fornalsa i Carlosa Bakki. Na uwagę jako zobrazowanie całkowitej katastrofy w defensywie zasługuje drugi z nich, gdy obrona Realu Sociedad z golkiperem pozwoliła odebrać sobie futbolówkę przy próbie jej wyprowadzenia. Nawet gdy Txuri-Urdin udało się odpowiedzieć skromnym golem Diego Llorente po rzucie rożnym, szybko zostali sprowadzeni do parteru. Samu Castillejo mimo asysty dwóch zawodników gości miał dosłownie wieki na poprawianie pozycji i ustawienie się w polu karny, aby oddać perfekcyjny strzał i zmieścić piłkę przy przeciwległym słupku. Trafienie Willian Jose było jedynie retuszem na wyniku. Shame! Shame!
Huragan
Celta i Betis, dwie drużyny inspirujące się futbolem totalnym. Cokolwiek by się nie wydarzyło w poniedziałkowy wieczór, piłkarski huragan miał rozwiać wszelką nudę. Betis uderzył jako pierwszy, lecz postawiło to jedynie Celtów w stan najwyższej gotowości bojowej. Wykorzystali newralgiczny moment, kiedy Antonio Adán wyprowadził piłkę do Javiego Garcii. Galisyjczycy tylko na to czekali. Radoja zaskoczył urodzonego w Murcii pomocnika, pozbawił futbolówki i uruchomił najgroźniejszą broń – Iago Aspasa. 1:0. Od tego momentu Celtowie usiedli na Los Beticos i nie pozwolili oddychać. Słynna maksyma “do trzech razy sztuka” sprawdziła się w przypadku Maxi Gómeza, gdyż dopiero po trzeciej świetnej okazji jego strzał nie znalazł się na rękawicy Adana, lecz w bramce. Goście podłączyli się jeszcze do gry za sprawą Sergio Leóna, lecz nie na długo. Celtowie w odpowiedzi rozmontowali ich defensywę. Obrońcy zostali w dokach, a Aspas podciął otrzymaną futbolówkę nad Adanem, który opuścił swój posterunek. Rzut karny wykonany przez Guardado zmniejszył skalę porażki gości, lecz nie miał wpływu na ostateczny rezultat. Andaluzyjczycy z dziurami w defensywie nie mogli sprostać najlepszej wersji Celty tego sezonu.
La Ley del ex
“Prawo byłego” – mówi o sytuacji, w której piłkarz rozgrywa dobry mecz przeciwko jednemu z poprzednich klubów. Zwykle jest to ważne spotkanie dla takiego zawodnika i mobilizuje się na nie znaczenie bardziej. Prze to, zdarza się, że musi uciekać się do niecelebrowania gola. Tego rodzaju niecodziennym starciem był dla Juana Cali pojedynek między Getafe i Sevillą. Sevillistas długo męczyli się z twardą ekipą Bordalasa, lecz w końcu Luis Muriel po asyście Pablo Sarabii – byłego piłkarza Los Azulones (znowu la ley del ex), zdołał wyprowadzić gospodarzy na prowadzenie. W doliczonym czasie gry, gdy już wydawało się, że Sevilla dowiezie korzystny rezultat, do akcji wkroczył stoper Getafe. Cala, nieprzypadkowo noszący numer “16” na plecach (hołd dla Antonio Puerty), wyskoczył do nadlatujące w pole karne piłki czym przeszkodził Sergio Rico w interwencji. Bramkarz wypuścił futbolówkę. Ta trafiła pod nogi Angela Rodrigueza, który skarcił Los Nervionenses za ten błąd. Wychowanek Sevilli okazał się kluczową postacią Getafe przy odrobieniu strat. La ley del ex.
Misja na 600
Atléti odrobiło zadanie domowe po meczu z Gironą. Ich rywalem byli gotowi na wszystko zawodnicy Las Palmas. Zatem nieroztropnym rozwiązaniem byłoby powierzenie pełnego zaufanie defensywie przy wyniku 1:0 po trafieniu Griezmanna. Dlatego, choć z poważnymi oporami, wciąż szukali kolejnego gola, który przypieczętowałby i zamknął mecz. Blokada tkwiła w głowach zawodników Simeone, ponieważ wysoko ustawiona obrona Los Amarillos wręcz zapraszała napastników madryckiej drużyny do kolejnych kontr, z czego z resztą korzystało. Ostrzeżenie wysłał Carrasco, a następnie Atnoine, lecz nic nie wpadło do siatki. Dopiero gdy w sytuacji sam na sam z Chichizolą stanął Fernando Torres i przelobował golkipera, Los Rojiblancos mogli odetchnąć z ulgą i zameldować wykonanie zadania. I nie tylko. Zdobycz bramkowa El Niño stał się bowiem 600 golem strzelonym przez Atléti za ery El Cholo.
Koło ratunkowe
Gdzie, jeśli nie u siebie? Z kim, jeśli nie z innym zespołem również ledwo ciułającym punkty? Kiedy, jeśli nie przy prowadzeniu 2:0? Te pytania mogą zadawać sobie fani Depor. Drużyna Cristóbala prowadziła na Riazor z Levante 2:0, a i tak nie zwyciężyła. Pewnym usprawiedliwienie mógłby być fakt, że Galisyjczycy grali w osłabieniu, gdyż dwie żółte kartki obejrzał Celso Borges. Ale jednocześnie to po tym wydarzeniu Florin Andone zdobył drugą bramkę dla Los Turcos. Jednak komplet oczek, który gospodarze widzieli już w garści, był tylko mirażem i rozpłynął się w zaledwie trzy minuty. Akcję ratunkową Los Granotas przeprowadził Ivi – napastnik rozgrywający pierwszy sezon na poziomie La Liga. Jego pierwszy gol sprawił, iż ponownie światło dzienne ujrzały największe wady ekipy z Galicji. Na ich ilość żaden z rywal nie może narzekać. Brak pewności i nerwowość z pewnością do nich należą. Druga zdobyta bramka, to już kunszt snajpera, którego zawodnicy Depor zapomnieli przypilnować. “Po co? Przecież on nigdy wcześniej nie strzelił dwóch goli w jednym meczu Primery”.
Zgaszony Athletic
Piątkowe San Mamés było zmieszane różnymi odczuciami. Radością z zatrzymania Kepy, smutkiem związanym z odejściem Aymerica Laporte do Manchesteru City. Kibice Los Leones nie mogli wiedzieć, iż po weekendzie klubowi uda się wygrać batalię o Iñigo Martíneza, gwiazdę rywala z San Sebastian. Jednak nad wszystkim górowała szarość. Szare dzień, deszczowe Bilbao i Athletic zupełnie bez wyrazu oddający pole Eibarowi. Niby Czerwono-biała drużyna Basków nie przegrała od dziesięciu spotkań, ale siedem z nich to remisy. Kolejny mecz i kolejny dodatek do statystyki. Gol Aduriza poprzedzony asystą Iñakiego Williamsa o od poprzeczki ożywił trybuny, lecz nie było co odpalać jeszcze fajerwerków. Nawet jeśli któryś z gorącogłowych fanów podpalił już pod nimi lonty, musiał je zgasić, gdy Kike pokonał Kepę.
Nie ma goli na pustyni
Málaga ma nowego szkoleniowca, ale wciąż dręczą ją stare problemy. Remis mogłaby uznać zna pewien sukces, gdyby nie walący się grunt pod nogami i konieczność wydostania się ze strefy spadkowej. Na trzy punkty żadna z drużyn nie miała większych szans, gdyż klarownych sytuacji brakowało niczym deszczu na pustyni. Dlatego też spotkanie z Gironą skazujemy na całkowite zapomnienie i nie poświęcimy mu ani jednego zdania więcej.