Derby Sewilli stanęły na wysokości zadania i zadowoliły podniebienia najbardziej wymagających futbolowych smakoszy. Diego Costa z kibicami Atlético przywitał się golem i czerwoną kartką. Witaj w domu, Diego!
Sevilla es verdiblanco
Cóż to było za meczysko! Spektakl rozgrywany w atmosferze z piekielnego kotła , pełen interwencji rodem z Pucharu Narodów Afryki oraz scenariuszem godnym samego Alfreda Hitchcocka. Zaczęło się od trzęsienia ziemi, jak nakazał mistrz. Echa gwizdka na otwarcie meczu jeszcze odbijały się korytarzach Ramón Sánchez Pizjuán, gdy Betis zaczął celebrowanie zdobycia pierwszej bramki w tym pojedynku. Los Verdiblancos skorzystali na wysokim pressingu, szybko rozegrali zdobytą piłkę i w końcu Fabián Ruiz po nawinięciu Simone Kjaera, mierzonym strzałem tuż przy słupku doprowadził Beticos do ekstazy. Warto zapamiętać to imię i nazwisko. Wychowanek Betisu był najlepszym piłkarzem na boisku w trakcie derbów, a jego progres pozwala zapomnieć kibicom Zielono-Białych o Ceballosie. Prowadzenie gości nie trwało jednak zbyt długo, gdyż Sevillistas niesieni dopingiem wyrównali stan rywalizacji trafieniem Ben Yeddera. Na to drużyna Quique Setiéna odpowiedziała główką Feddala, 1:2 pojawiło się na tablicy świetlnej. Wymiana ciosów trwała w najlepsze, gdyż jeszcze przed przerwą Kjaer przelobował Antonio Adána, którego wyjścia z bramki i puste przeloty wywoływały u kibiców Los Verdiblancos palpitacje serca. Po upływie około godziny gry obrona Sevilli zapadła w śpiączkę, co z łatwością wykorzystali Beticos dwukrotnie pokonując Sergio Rico w sytuacji sam na sam. Riza Durmisi wykończył akcję niczym Jordi Alba, a chwilę później na liście strzelców zameldował się Sergio León, wypuszczony genialnym podaniem Cristiana Tello za plecy obrońców. Sevillistas złapali jeszcze kontakt golem Lengleta. Na tym etapie nie było wiadome co się może zdarzyć, lecz biorąc pod uwagę zamiłowanie Los Nervionenses do remontad i niepewność w defensywie gości kibice zgromadzeni na trybunach, poza zielono-Białym sektorem, mogli mieć nadzieję na wyrównanie. Słupek po główce N’Zonziego, także ją pobudzał. Jednak z upływem czasu coś się zmieniło. Sevilla przestała grać piłką, posyłali jedynie długie podania do przodu licząc, że przejmie je któryś z napastników. Z kolei defensywa przyjezdnych była coraz pewniejsza. Niemal z każdą zmianą personalną (może za wyłączeniem Sarabii) Sevillistas tracili na jakości. Los Verdiblancos odwrotnie. Obok Joaquina i Fabiána Ruiza to Cristian Tello dawał Betisowi olbrzymi impuls do walki. Katalończyk zaliczył asystę oraz został tym, którzy przypieczętował zwycięstwo Zielono-Białych. Zakończone Gran Derbi to nie tylko doskonałe widowisko, wielka wygrana, ale również jedne z najbardziej wyjątkowych derbów Sewilli w historii. Jeśli ktoś ich nie widział, ma czego żałować.
Más goles fuera de casa en el derbi de Sevilla en competiciones oficiales:
> Betis 1-6 Sevilla (Campeonato Regional 1922-23)
> Betis 2-5 Sevilla (La Liga 1942-43)
> Sevilla 3-5 Betis (La Liga 2017-18)— MisterChip (Alexis) (@2010MisterChip) January 6, 2018
Cierń w oku
Dwa remisy z Barceloną w ostatnim miesiącu, wyeliminowanie Los Blancos z Pucharu Króla przed rokiem i podział punktów w ostatnim meczu. Celestes potrafią być bolesnym cierniem dla najbogatszych zespołów La Liga i zgotować przy tym fantastyczne widowisko. Choć w niedzielę, początkowo trudno było Celtom wyprowadzić piłkę spod własnej bramki z czasem pokonali napór Królewskich. Słupek po strzale Aspasa był dowodem, iż Galisyjczycy będą w tym meczu bardzo groźni. I tak też się stało. Rozgrywający fantastyczne zawody Iago napędzał kontry Celtów niczym Leo Messi ofensywę Blaugrany. Aż szkoda, że zmarnował rzut karny sprezentowany mu przez Keylora Navasa, gdyż rozrywając defensywę gości na strzępy zapracował na swoje własne trafienie w tym spotkaniu. Nie pozostał jednak z niczym, ponieważ zaliczył asystę przy otwierającym trafieniu Daniela Waasa. Duńczyk po otrzymaniu futbolówki miał przed sobą jedynie powietrze i hektary murawy. Drogę w prawdzie zagradzał mu jeszcze Navas, lecz wyszedł daleko od linii bramkowej i przykucnął. Pomocnika Celtów nie trzeba było dodatkowo zachęcać, podciął piłkę i cudownym lobem skarcił golkipers Królewskich za popełniony błąd. Jednakże Real zebrał się w sobie. Dzięki Bale’owi, jego doskonałego timingu i szybkości, w zaledwie dwie minuty nie tylko wyrównali, ale i wysunęli się na prowadzenie. Po świetnej asyście zaliczył i Kroos, i Isco. Ale to nie podcięło skrzydeł drużynie Unzué. Zawodnicy Celty wciąż wlatywali w defensywę Królewskich i czynili w niej spustoszenie jak po przejściu tornada. Jak chociażby w akcji, która przerwana została faulem Keylora na Aspasie. Kostarykanin naprawił co prawda swoją kolejną pomyłkę, lecz Celtowie czuli krew i nacierali nadal. W końcu Waas dośrodkował piłkę z prawego skrzydła na piąty metr przed bramką Los Blancos. Niepilnowany Maxi Gómez tylko na to czekał. Uderzeniem głową pozbawił ekipę Zizou zwycięstwa. Nie był to łut szczęścia, bez wątpienia gospodarze zasłużyli na ten punkt nawet bardziej niż Królewscy.
Jubileusze
Spotkanie z Levante mogłoby przejść bez żadnego echa, gdyby nie dwie kwestie. Po pierwsze był to 650 występ Iniesty w barwach Barcelony oraz 400 mecz w La Liga Leo Messiego. Po drugie, jak wspomniano wyżej Real Madryt stracił punkty z Celtą, więc katalońskie media po wygranej z Los Granotas obwieściły odpadnięcie Los Blancos z walki o tytuł mistrza. Na mojej liście widnieje i trzeci powód, czyli ligowy debiut José Arnaiza – wychowanka Valladolid, strzelca gola z ostatniego spotkania Pucharu Króla z Celestes. Co do samego przebiegu mecz, Blaugrana z gracją i pewnością siebie posiekała Żaby na drobne kawałki. Wzajemne zrozumienie na boisku miedzy Leo i Albą to coś fantastycznego. W mgnieniu oka swoim stałym zagraniem w arsenale Messi, do spółki z Jordim, rozmontowali defensywę gości. Oczywiście strzał Argentyńczyka mógł być jeszcze bardziej dopieszczony, ale to wystarczyło. Czym nie zachwycił Leo popisał się Luis Suárez w swoim golazo. Ponownie ostatnie podanie pochodziło od bocznego obrońcy, lecz tym razem z prawego skrzydła, od Sergiego Roberto. Na koniec gości zdążył dobić jeszcze Paulinho. Barca wygrała mecz na dużym luzie, jak na lidera tabeli przystało.
Diego Costa iz in da house!
Agresja, energia, siła i cwaniactwo to wszystko pojawiło się nagle w ofensywie Atléti, co jest nieomylnym znakiem, iż Brazylijczyk znalazł się na murawie. Diego nie strzelił jednak pierwszego gola w La Liga w 2018 roku. Ten przywilej należał do Ángela Correi, którego El Cholo zdecydował się przesunąć na skrzydło. Niemniej to Costa przyciągał uwagę niczym magnes i uczcił w końcu powrót do domu zdobyciem bramki. Šime Vrsaljko dośrodkował futbolówkę w pole karne, która minęła trzech obrońców Los Azulones i trafiła wprost pod nogi Diego Costy. Napastnik wpisał się też doskonale w ten ostry mecz, podczas którego ani Los Rojiblancos, ani zawodnicy Getafe nie oszczędzali rywali. Brazylijczyk został sfaulowany prze Djené i słusznie protestował u sędziego, ale też sam nie pozostał przeciwnikom dłużny. Grał unosząc ręce na wysokości ich twarzy, za co obejrzał jedną żółtą kartkę, czy też wchodził w “wymiany uprzejmości” z Juanem Calą. Costa nie byłby sobą, gdyby nie zrobił czegoś z wyłączeniem funkcji myślenia. Uradowany strzeleniem gola pobiegł do trybuny, żeby świętować wspólnie z fanami. Efekt – druga żółta kartka, w konsekwencji czerwona i koniec spotkania dla snajpera Atléti. Diego Costa w całej okazałości.
Sami sobie zgotowali ten los
Girona świetnie rozpoczęła starcie na terytorium Valencii. Wyciąganie wniosków nie było u nich jedynie frazesem skoro po meczu z Eibarem skrzydła Katalończyków nie tylko przestały być problemem, ale stały się nawet ich najlepszą bronią. Na dzień dobry Johan Mojica ośmieszył Andreasa Pereirę i Nacho Vidala na lewej flance i posłał centrę, która przerodziła się w asystę, gdy Portu – wychowanek Los Ches w barwach Girony – wpakował piłkę do siatki obok bezradnego Neto. Na Mestalla zapachniało sensacją, lecz do akcji wkroczył Gonçalo Guedes oraz zawodnicy przyjezdnych. Ostre dośrodkowanie Portugalczyka na samobója zamienił bowiem stoper Los Albirrojos, Jonás Ramalho. To nie był koniec tańca Nietoperzy z nerwowymi obrońcami zespołu Pablo Machína. Po kolejna akcja lewym skrzydłem i ścięciu do środka José Gayá został sfaulowany prze Pablo Maffeo w obrębie szesnastki. Wyrok wykonał Dani Parejo i Valencia ze sporą pomocą przeciwników powróciła na swoje właściwe tory.
Cierpienia Los Amarillos
Przez około pół godziny na Estadio de la Cerámica wyczuć można było niemal namacalną pustkę wynikającą z nieobecności Cédrika Bakambu, którego przenosiny do Chin są już zaklepane. Gra Villarrealu pozbawiona rajdów Kongijczyka wydawała się zupełnie obca i bez wyrazu. Miła odmiana nastąpiła gdy Pablo Fornals uruchomił prostopadłym podaniem Carlosa Bakkę, a Kolumbijczyk wyłożył piłkę jak na tacy Enesowi Ünalowi. Turecki napastnik nie zmarnował okazji i po powrocie z krótkiego pobytu w Levante zdobył swoją drugą bramkę dla Los Amarillos, a trzecią w bieżącym sezonie La Liga. Niemniej po przerwie wciąż trudno było uwierzyć w to, że Villarreal faktycznie jest dużo lepszą drużyną niż Depor. Akcja bramkowa Galisyjczyków temu zaprzecza. Sidnei przebiegł z piłką przez niemal pół boiska bez wyraźnej próby zatrzymania go przez rywali. Do tego wrzucił piłkę w pole karne, gdzie Florin Andone jedynie w teorii był pilnowany przez dwóch obrońców Żółtej Łodzi Podwodnej. Zupełnie jakby ktoś sprawił, że piłkarze Villarrealu poruszali się w slow motion. Ten gol zaważył nie tylko na remisie, ale także i na tym, iż Los Amarillos nie przeskoczyli Sevilli w ligowej tabeli.
Przełamanie Lwów
Athletic nie zdołał odnieść zwycięstwa na San Mamés od 14 października zeszłego roku. Niebywałe. Jednakże w końcu udało im się przełamać passę podejmując Deportivo Alavés. Drużynę, która w poprzednim miesiącu przegrała zaledwie raz, z Atlético, i sięgnęła po trzy wygrane. Lokalni rywale nie powinni być zatem tak łatwą zdobyczą, a jednak taką się stali. Nie minęło dziesięć minut, a drużyna z Bilbao prowadziła dzięki strzale Etxeity i rykoszecie od jednego z zawodników Los Babazorros. Plan gości na utrzymaniu wyniku 0:0 i czekaniu na kontry legł w gruzach. Co gorsze, mimo niekorzystnego wyniku nie byli w stanie zagrozić bramce Herrerína. Gdy Aduriz podwyższył prowadzenie Los Leones na 2:0, również nie dało to żadnej reakcji ze strony ekipy Alavés. Athletic wygrał łatwo, lecz trener Ziganda stracił w oczach kibiców. Posłał on bowiem Yeraya na rozgrzewkę, ten wzruszający moment fani nagrodzili owacją. Pojawienie się stopera na murawie oznaczałoby jego drugi powrót po walce z rakiem. Dlatego kibice domagali się wpuszczenia zawodnika, lecz szkoleniowiec wykorzystał ostatnią zmianę w doliczonym czasie gry na Sabina. Z trybun rozległy się gwizdy. Mecz był wygrany, lecz zabrakło zrozumienia na linii trener-kibice.
Falstart Paco Jémeza
Kiedy mamy do czynienia ze starciem najlepszej ekipy poprzedniego miesiąca z jedną z najgorszych w całym sezonie rezultat jest łatwy do przewidzenia. Ale futbol zdecydował jeszcze trochę namieszać. Mimo, że Eibar kontrolował przebieg spotkania, jeden błąd dotąd najpewniejszego punktu w defensywie Los Armeros, Anaitza Arbilli, pozwolił Las Palmas uwierzyć w możliwość urwania punktów w tym starciu. Rzut karny na gola zamienił Jonathan Viera i Kanarki były bliżej należytego uczczenia powrotu Paco Jémeza na ich ławkę trenerską. Jednak Eibar nie dał za wygraną. Dwie minuty po tym jak Fabián Orellana pojawił się na murawie jego nazwisko znalazło się na liście strzelców. Chwilę później Sergio Enrich wyprowadził drużynę Mendillibara na prowadzenie. Kanaryjczycy stracili nie tylko okazję na dorobek punktowy, ale także Bigasa oraz Sergiego Sampera z uwagi na kontuzje. Dla Katalończyka jest to koniec sezonu, wróci do Barcelony i będzie leczony przez lekarzy Barcy. Przed Jémezem piętrzą się kolejne problemy.
Bramkarskie życie
Z reguły bramkarze nie wygrywają meczów. Jeśli nie są kimś pokroju José Luisa Chilaverta to ich gole nie zapewniają zwycięstwa zespołowi, w którym występują. Mogą natomiast uchronić swoją drużynę przed porażką i paradami przyłożyć rękę do zdobyczy punktowej, lub wszystko zaprzepaścić. Na tym polegała różnica w twardej batalii między Leganés a Realem Sociedad. Podopieczni Garitano wytrwale i cierpliwie trzymali szyki, Iván Cuéllar wyciągał ich z każdej opresji. Nawet gdy Xabi Prieto uderzał z okolicy piątego metra czy gdy Illarra posłał w światło bramki potężna bombę zza szesnastki. Początkowo Gerónimo Rulli dotrzymywał mu kroku, lecz jak wiadomo liczy się całokształt. Ilość rozbrojonych min nie ma znaczenia, gdy ta ostatnia wybucha w rękach. Argentyńczyk popełnił właśnie taki błąd. Eraso dośrodkował futbolówkę w pole karne z rzutu wolnego, Rulii rzucił się by ją przeciąć, lecz zamiast wzbić się w powietrze ugrzązł jak gdyby założono mu kilkutonowe, betonowe buty. Piłka dotarła do Gabriela, który nie miał problemów z umieszczeniem jej w siatce. Cuellar został bohaterem, na barki Gerónimo spadło brzemię przegranej.