Ostatnia kolejka ligowych zmagań stała pod znakiem manity i czerwonej kartki. Ekipy Sevilli i Villarreal nie poradziły sobie w starciu z największymi, choć Żółta Łódź Podwodna, zwłaszcza w pierwszej połowie, pozostawiła po sobie bardzo dobre wrażenie.
Osłabiony Real Madryt zmierzył się z umyślnie wyszczerbioną Sevillą. Największy wpływ na skład Los Blancos miały wykluczenia oraz kontuzje, w przypadku Sevillistas były to decyzje trenera Berrizo, który nie posłał do boju swojej once de gala z ostatnich tygodni. Jak zapewne słyszeliście najlepszą obroną jest atak. Ekipa Zidane’a pokazała wielką mobilizację i aby odłożyć swoje słabości na dalszy plan uderzyła od samego początku, co zresztą miało miejsce i w poprzednich spotkaniach. Jednak tym razem nie zatrzymali się na jednej wcześnie zdobytej bramce, by przejść do marnowania kolejnych sytuacji. Zalali Sevillę falą ciosów. Chirurgicznie precyzyjnych i diabelnie skutecznych. Nacho jako pierwszy wykorzystał niezdarność w grze obronnej przyjezdnych. Błędy te pojawiały się zresztą jak grzyby po deszczu, gdy tylko Królewscy podkręcali tempo gry. Od tego momentu upadały kolejne kostki domina. Drugie uderzenie zadał Cristiano, obsłużony doskonale prostopadłym podaniem przez Asensio. Następnie Sevillę dobiła jedna z ich gwiazd. Jesus Navas zagrał piłę ręką we własnym polu karnym, co oznaczało karnego dla gospodarzy i dało okazję do podwyższenia wyniku przez Ronaldo. Na tym etapie goście stracili wszelką nadzieję, a Los Blancos kontynuowali swoją ucztę.
Czwarte trafienie chyba najlepiej ukazało upadek Sevillistas. Prosta kontra z wymianą futbolówki na linii Kroos-Lucas-Kroos. Co w tym czasie robiła defensywa Los Nervionenses? Pizzaro padł z głodu, Kjaer jeździł na czterech literach w polu bramkowym… nikt nie pilnował zawodników Realu, a w szczególności Niemca. Następna świetna kontra i imponujący tego dnia Achraf Hakimi mógł w swoim CV dopisać pierwsze trafienie w La Liga. Po 40 minutach nie było czego zbierać. W drugiej odsłonie Sevilla nie myślała nawet o obdrabianiu strat, lecz broniła się przed jeszcze większą kompromitacją. Kapitalnie funkcjonowały skrzydła z naładowanymi energią Asensio i Lucasem. Benzema też dał wiele, choć gdy miał okazję na dodanie swojego nazwiska do listy strzelców trafił w słupek. Wreszcie Cristiano bardziej przypominał najlepszą wersję siebie – doskonały sposób na uczczenie piątej złotej piłki.
Błąd młodości
Wizyta Barcelony na Estadio de la Cerámica nie miała należeć do spacerków i w istocie nią nie była. Villarreal potrafił zagrozić bramce Ter Stegena dośrodkowaniami na Roberto Soriano oraz Daniego Rabę. Z kolei w najdogodniejszych okazjach Blaugrana nie potrafiła wstrzelić się w przestrzeń między słupkami i poprzeczką strzeżoną przez Sergio Asenjo, który powrócił w końcu na murawę po długotrwałej kontuzji. Trwał pat. Mógł on zostać przerwany jedną, jedyną akcją, przebłyskiem którejkolwiek ze stron. Jednakże po godzinie gry sytuacja diametralnie się zmieniła. Raba, młody zawodnik, który w ostatnim czasie zachwycał kibiców Los Amarillos jednym spóźnionym wejściem w Busquetsa otworzył właz w pokładzie Żółtej Łodzi Podwodnej. Skazał swoich kolegów na stawianie czoła Katalończykom w dziesiątkę. Od tego momentu przelewające się przez lukę napady Barcy były już znacznie intensywniejsze i groźniejsze. W końcu ostatnie grodzie pękły, gdy Luis Suárez wymienił podanie z klepki z Paco Alcaserem, a następnie wyminął leżącego już Sergio Asenjo. Zwycięstwo przypieczętował Leo Messi, po tym jak fatalny błąd w wyprowadzeniu futbolówki popełnił Victor Ruiz.
Czerwono-Biała robota
Atleti zrobiło to, co potrafi najlepiej. Betis grał dobry futbol, ale wygrało Atleti. To Betis miał posiadanie piłki, ale to Atleti strzeliło gola. Ekipa Quique Setiena już od początku spotkania mocno docisnęła przyjezdnych pressingiem, lecz jak wiadomo Los Rojiblancos nie trzeba specjalnie zachęcać do przyjęcia defensywnej postawy. Drużyna Simeone w wyjściowym składzie miała czterech środkowych pomocników, a kończyła spotkanie z sześcioma obrońcami, w tym czterema stoperami. Betis próbował zdobyć bramkę, lecz jako pierwszy w odpowiednim miejscu i czasie w polu karnym pojawił się Saúl Ñíguez. Atleti po objęciu prowadzenia jeszcze konsekwentniej realizowało swoją strategię stawiania muru przed własną bramką. Nie był to szczelny mur, lecz podpierały go rękawice Jana Oblaka. Słoweniec m.in. popisał się kapitalną interwencją parując uderzenie Cristiana Tello. Choć nie dominowali, Atletico wykonało swój plan i bije kolejne własne rekordy. Są niepokonani w La Liga od 19 spotkań. Ostatnią porażkę poza własnym stadionem doznali w zeszłym roku na El Madrigal, a w tym roku pozostał im już tylko jeden pojedynek przed obcą publiką, z Espanyolem.
Reakcja Nietoperzy
Valencia zrobiła show i przejęła scenę dla siebie, lecz Celta podjęła rękawicę. Choć jeszcze nie tak dawno o drużynie Unzué można było powiedzieć wiele rzeczy, ale niekoniecznie to, że prezentują dobry futbol. To się zmieniło na przestrzeni ostatnich tygodni. Nietoperze była w natarciu i przypieczętowali to golem Zazy po szóstej próbie z rzutu rożnego. Celtowie jednak zmrozili atmosferę na Mestalla po tym jak na trafienie gospodarzy odpowiedział Aspas. Jednakże języczkiem u wagi stał się rzut karny podyktował za przewinienia Pablo Hernandeza na Nacho Gilu. Dani Parejo zamienił jedenastkę na gola i to przesądziło o losie Celty. Valencia zareagowała właściwie na wpadkę z Getafe i utrzymała drugą pozycję w lidze, choć trzeba przyznać, iż goście postawili im trudne warunki. Nie obyło się bez strat, gdyż z uwagi na piątą żółtą kartkę w najbliższym meczu nie będzie mógł wystąpić Simone Zaza.
Real Sociedad ma lagi
Txuri-Urdin i kandydat do spadku na Estadio Anoeta. Co może pójść nie tak? Jak ukazał podobny mecz z Las Palmas – wszystko. To Málaga złapała oddech, dzięki olbrzymiej pomocy Basków. Drużyna Eusebio w poprzednich starciach równoważyła swoją dobrą postawą w ofensywie, koszmarną defensywą. Jednak w pojedynku z Andaluzyjczykami zabrakło pierwszego elementu. Real Sociedad pozostały jedynie dantejskie sceny we własnym polu karnym. I tak Iñigo Martínez do spółki z Rullim podarowali Los Boquerones pierwszego gola. Stoper w próbował wybić piłkę lecz trafił nią w Keko. Po rykoszecie futbolówka trafiła w pole karne, gdzie czyhał na nią Borja Bastón, lecz nie do końca wykorzystał okazję. Na szczęście dla gości, został podcięty przez bramkarza Txuri-Urdin i pierwszy rzut karny zamienił na gola. Willian José miął być tym, który poprowadzi swoich kolegów do odrobienia strat, lecz w zamian zagraniem ręką w obrębie szesnastki, podarował przeciwnikom kolejny strzał w wapna. Borja tym razem się pomylił i Rulli zdołał obronić jego uderzenie, jednakże w obliczu dobitki Chory’ego był już bez szans. Real Sociedad przegrał na własne życzenie.
Syte Lwy
Los Leones świętowali remis z Realem Madryt niczym wygraną. Jednakże potrzebowali takiego silnego impulsu zważywszy na wydarzenia w klubie – brak przedłużenia kontraktu dla Kepy oraz możliwość zwolnienia Zigadny z uwagi na kiepskie wyniki. W tygodniu przypieczętowali awans do fazy play off w Lidze Europy, a w ten weekend mieli wziąć wszystko albo nic w Walencji. Mecz zaczał się dobrze dla Lwów, gdyż De Marcos przy próbie wykończenia podania od Raúl Garcíi, został popchnięty. Estrada Fernández wskazał na punkt oddalony o jedenaście metrów do bramki Levante, z którego chwilę później Aduriz otworzył wynik spotkania. Szansę na wyrównanie miał chociażby Boateng, lecz doskonałą interwencją popisał się Kepa. Kolejne wydarzenia określić można jako komedia pomyłek. Najpierw do własnej siatki trafił Aymeric Laporte, lecz szybko jego wyczyn przebił Sergio Postigo również zaliczając samobója. Nie było to piękne zwycięstwo, ale dla Los Leones niezbędne.
Nowe oblicze Alavés?
Las Palmas przełamało się po objęciu ławki przed tymczasowego trenera, lecz to samo miejsce w Alavés, kiedy De Biasiego zastąpił Pitu Abelardo. W tym starciu potencjalnych spadkowiczów liczyły się tylko trzy punkty i lepiej z powierzonego zadania wywiązało się odmienione Deportivo. Wreszcie jest zespół, który można znów oglądać. Byli poukładani w obronie i zakładali pressing, nie pozwalali Los Amarillos wziąć piłki za darmo. Ibai, Pedraza, Munir oraz Burgui stanowili koło zamachowe Los Babazorros, które załamało kręgosłup Kanaryjczykom. Przy tym wszystkim zdumiewa jak bardzo stoczył się Mauricio Lemos, obrońca łączony przecież niegdyś i z Barceloną. Drużyna Alavés zmieniła nastawienie, jest gotowa walczyć z każdym. Tymczasem Kanarki wyglądały jakby straciły duszę i wszelką ambicję.
Ucieczka
Alavés, Málaga, a przed tygodniem nawet Las Palmas, zaczęły naciskać na znajdujące się tuż nad strefą spadkową Deportivo. Galisyjczycy czując gorące płomienie pod stopami przygwoździli odwiedzające Riazor Leganés. Dominowali przez cały mecz nie pozwalając Los Pepineros na złapanie powietrza. Zakończyło się jedynie na jednym golu dla gospodarzy, choć poprzeczkę bramki Lega obił jeszcze Carles Gil. Ponownie kluczowy dla wyniku nie okazał się Lucas Perez czy Floridn Andone, lecz Adrián López i jego dobitka szczupakiem.
Hit marketingowy?
Spotkanie Getafe i Eibar rozegrano o godzinie 13.00 w sobotę. W założeniu obie ekipy mające w składzie zawodników z Japonii miały przyciągnąć przed ekrany oraz do La Liga kibiców z Kraju Kwitnącej Wiśni. Jeśli nawet przyciągnął nie skosztowali oni niczego wyjątkowego. Obie drużyny były zdyscyplinowane i dla obu cenny był już sam potencjalny punkt, z którym rozpoczęły mecz. Dlatego w pierwszej kolejności nie zamierzały się odsłaniać, lecz wyczekiwać na błąd przeciwnika. Tych było jak na lekarstwo. Najlepszą z nich miał Eibar. Djené sfaulował Enricha, za co podyktowana została jedenastka. Jednakże Jordan przy strzale z karnego zabawił się w Ramosa.