Wyczekiwane z niecierpliwością debry stolicy Hiszpanii dalekie były od miana widowiska. Na szczęście piłkarskie fajerwerki pojawiły się na innych murawach, gdzie La Liga ukazała swoje piękniejsze oblicze. Były zwroty akcji, niespodzianki i piękne gole.
Jeszcze przed derbi madrileño nasz redakcyjny kolega, Tomasz Pietrzyk w swoim artykule wskazywał, iż może być to mecz bez napastników. I taki też pojedynek na Wanda Metropolitano się okazał. Nie było wielkiego przełamania po którejkolwiek ze stron, a uświadczyliśmy kontynuacji rozczarowań serwowanych przez oba zespoły. Liczba czystych, dogodnych okazji na zmianę wyniku mieści się na palcach jednej ręki, w odróżnieniu od kontrowersji i nadmiernej ostrości. Tego było co nie miara. Zamiast rozkopywać te sytuacje i nurzać się w nieczystościach, zakopmy je na dobre. Niech spoczywają w spokoju.
Formalności
Barca posiekała Ogórki na plasterki, zgodnie z oczekiwaniami, a przy okazji odzyskała Luisa Suáreza. Urugwajczyk ostatnimi czasy grał jakby miał rozwiązane sznurowadła. Lega na szczęście było rywalem, z którym “9” Katalończyków mogła pozwolić sobie na więcej i co równie ważne skutecznością nie przyprawiała fanów o ból głowy. Co prawda byłoby mu bardzo trudno spudłować w przy pierwszym golu, gdy Iván Cuéllar wystawił napastnikowi piłkę tuż przed linią bramkową, jednak przy drugim trafieniu Luis pokazał klasę. Warto wspomnieć, iż Alex Szymanowski i Claudio Beauvue wypróbowali umiejętności Ter Stegena, lecz Niemiec wyszedł zwycięsko z tych pojedynków. Mimo słabszej postawy Messiego Barcelona miała wszelkie argumenty w garści, co zresztą oddaje również i wynik.
Eibar na bogato
Największa niespodzianka tej kolejki? Rusznikarze, którzy sprawili pokaźny łomot wizytującemu Ipuruę Betisowi. Ostatnie zwycięstwo Basków miało miejsce przeszło dwa miesiące temu i od tego czasu nie rozpieszczali swoich sympatyków notując siedem meczów bez wygranej. Jednak w poniedziałkowy wieczór w ogóle nie było to widać. To Los Verdiblancos popełniali błąd za błędem pod nieustanną presją Los Armeros, co najlepiej potwierdza samobój Amata oraz gol Esclante. Argentyńczyk przy strzale nie napotkał żadnego oporu. W ekipie Setiéna brakowało reakcji na boiskowe wydarzenia. Betis dryfował jedynie z prądem Eibaru. Punkt bez powrotu przekroczyli w momencie, gdy Mandi obejrzał czerwony kartonik za faul na Charlesie. Rzut karny na kolejne podwyższenie prowadzenia zamienił sam poszkodowany, autor także i czwartego trafienia. Ostateczny wyrok na przyjezdnych wykonał Sergio Enrich kompletując dla swojej drużyny manitę.
Bohater Lwów
Aduriz niedawno przedłużył kontrakt z Athletikiem, a przy najbliższej nadarzającej się okazji utwierdził wszystkich w przekonaniu, iż propozycja nowej umowy ze strony klubu należała się napastnikowi Basków. Mecz z Villarrealem był jednym z tych godnym pucharów, jak i samego San Mamés. Choć najpierw oczy zgromadzonych skupił na sobie Kepa. Wybronił karnego uderzonego przez Triguerosa i zatrzymał uderzenie przewrotką Bakki. Nie udało mu się co prawda sparowanie bomby Manu i dlatego to goście mogli cieszyć się z prowadzenia. Jednak o ucieczce przed widmem porażki decydował już Aduriz i jego kapitalne umiejętności gry głową.
Wciąż punktują
Valencia wszyła na Papużki osłabiona nieobecnością Zazy (kontuzja) czy Guedesa. Marcelino dał odpocząć kilku kluczowym zawodnikom, którzy powrócili z reprezentacyjnych zgrupowań. Nie oznacza to, iż Los Ches chciały odpuścić to starcie Espanyolwi. O, nie. Niemniej Papużki także nie zamierzały tanio sprzedać swojej skóry. W efekcie mieliśmy świetne widowisko. I tylko doskonała postawa Neto oraz słupki jego bramki ratowała gości przed stratami. Ciśnienia nie wytrzymał sam Marcelino, którzy został wyrzucony z ławki do szatni. Ostatecznie zmianę kursu przyniósł Kondogbia perfekcyjnym uderzeniem zza pola karnego. Nietoperze poszły za ciosem i złapały Victora Sancheza na błędzie. Obrońca chciał zgrać piłkę do klatką piersiową do bramkarza, a w efekcie wyręczył Santi Minę w przyjęciu futbolówki.
Słońce wschodzi nad Málagą
Kolejne zwycięstwo nad drużyną z Galicji daje kibicom Los Boquerones nadzieję na lepsze czasy i wydostanie się ze strefy spadkowej. Lekiem na skołatane nerwy fanów i piłkarzy mógł być gol Rosalesa, mógłby gdyby po nim nie nastąpiło osunięcie andaluzyjskiej drużyny. Depór wzięło się do odrabiania strat z żądłem w postaci Lucasa Péreza. Jednego gola Galisyjczyk zapisał na swoim koncie, drugi padł po akcji z jego udziałem, a strzelcem okazał się obrońca Fabian Schär, który w swoim zwyczaju zapędził się aż w pole karne przeciwnika. Ale to nie był koniec. W piłkarzach gospodarzy wciąż tliła się wiara. Swoją determinacją Málaga odwróciła bieg zdarzeń. Chori Castro dosłownie wepchnął piłkę do bramki przeciwnika wyrównując straty. W końcówce starcia Borja Bastón z niezwykłym spokojem – tak jakby strzelał właśnie dziesiątego gola w sezonie, a nie pierwszego – podciął futbolówkę nad wychodzącym z bramki Rubenem. To jasny sygnał. Nie można Andaluzyjczyków spisywać na straty. Są w nich chęci, które mogą czasem przenosić góry.
Pierwsza remontada
W bieżącej kampanii Sevilla pod wodzą Berizzo ośmiokrotnie traciła gola jako pierwsza. Tym razem na gorszą pozycję w pogoni za kompletem punktów zepchnął ją Maxi Gómez, gdy perfekcyjnym uderzeniem głową przelobował Davida Sorię. Dwa razy Los Nervionenses udało się doprowadzić do remisu, w tym na Anfield w Lidze Mistrzów przeciwko Liverpoolowi. Pięciokrotnie z kolei doznali porażek, z czego większość w lidze (Atletico, Athletic, Spartak, Barca, Valencia). Jednakże w szeregach gospodarzy zawiał mocniejszy powiew świeżości i nieoczekiwanie zarówno Luis Muriel, jak i Nolito wpisali się na listę strzelców, odwracając losy starcia z Celtami. Andaluzyjczyk w końcu się przełamał, i to niesamowitym zbiegiem okoliczności w meczu przeciwko swojemu byłemu klubowi.
Uskrzydlone Getafe
Na zegarze nie wybiła jeszcze 10 minuta spotkania, a Getafe oddaliła się na bezpieczne, dwubramkowe prowadzenie. Pacheco skapitulował najpierw przed Markelem Bergarą, a następnie Jorge Moliną. Obaj zawodnicy przeżywają w barwach Los Azulones swoją drugą młodość. Do tych dwóch weteranów dołączył Ángel Rodríguez. Mniej znany z boisk pierwszoligowych, a bardziej z muraw Segudny, lecz w tej kampanii błyszczy ponadprzeciętnymi umiejętnościami. Wniósł bezcenny wkład w zwycięstwo nad Realem Sociedad, a w starciu z Alaves potwierdził swoją doskonałą dyspozycję. Był sam przeciwko dwóm obrońcom i bramkarzowi, lecz wyszedł z sytuacji zwycięsko podwyższając prowadzenie na 3:0. Mało? Proszę bardzo, okazuje się, że i strzały zza pola karnego też mu wychodzą. Bum i 4:0. Deportivo postarało się o gola honorowego, ale stanowczo za późno, żeby miał on mieć większy wpływ na spotkanie.
Strome zbocze Montilivi
Willian José potrzebował jedynie trzech metrów. Tylko tyle by opanować podanie od Oyerzabala, położyć na murawę Bernardo oraz strzelić pierwszego gola w pojedynku z Gironą. Real Sociedad rozpoczął mecz obiecująco, ale zapomniał dopiąć go na ostatni guzik. Nie brakowało im do tego okazji, ponieważ nie był to wieczór ani Juanpe, ani wspomnianego Bernardo. Katalończycy nie chcieli przy tym stracić dobrej passy przed własnymi kibicami i dlatego w drugiej części spotkania pokazali odmienioną twarz. Stuani sięgał niemal każdej piłki posłanej w pole karne rywali i jedna z akcji z udziałem Urusa przyniosła efekt.
Kanarki sięgają dna
Biednemu zawsze wiatr wieje w oczy. Kanaryjczycy do bogatych w punkty nie należą i wcale nie byli zdecydowanie gorsi od Levante, lecz okazali słabość w decydującej fazie meczu. Jonathan Viera czarował publikę, Enis Bardhi choć mniej efektowny również był widoczny. Niemniej żaden z nich nie przeważył szali. Choć pierwszemu w sukcesie przeszkodził minimalny spalony Calleriego. To główka Doukouré i świetna akcja Jasona – zejście do środka ze skrzydła i strzał przy dalszym słupku – przesądziły o ósmej ligowa porażce z rzędu Los Amarillos. Do niemocy Kanarków z Pako Ayestaránem na ławce doszedł i konflikt z kibicami… To nie może się dobrze skończyć.