To była kolejka zawodników, którzy już od dłuższego czasu nie stali w świetle reflektorów. Paco Alcácer wreszcie wyłonił się z mroku zacienionej części sceny, stanął ramię w ramię z największymi gwiazdami swojej drużyny i otrzymał chwilę chwały. Podobnie jak Adnan Januzaj, Thomas Partey czy Nicola Sansone. Włoch tym razem okazał się lepszy od Cédrica Bakambu, ponieważ nie strzelał goli ze spalonego.
Cuando le gustas pero como amigo ?
Quand elle t'aime mais uniquement comme ami ?#HatTrick ❌ #FriendZone ?? pic.twitter.com/cAwpvzHCXZ— Cédric Bakambu (@Bakambu17) November 6, 2017
Wspaniała rola aktora drugiego planu
Ani Leo Messi w swoim 600. meczu, ani Luis Suárez, a Paco Alcácer stał się języczkiem u wagi pojedynku z Sevillą. Wypoczęty, nieco zapomniany wychowanek Valencii był do bólu skuteczny przeciwko podmęczonym gościom z Andaluzji. Już na wstępie zarysowała się pokaźna przewaga między Blaugraną a dyskretną Sevillą. W pięciu pierwszych minutach przy perfekcyjnym wykończeniu gospodarze mogli pokusić się o strzelenie trzech goli. Andaluzyjczykom brakowało pressingu, zawodnicy Valverde ze zdumiewającą łatwością krążyli i znajdowali sobie miejsce w tercji drużyny Berizzo. Potężnymi petardami próbowali zaskoczyć Davida Sorię Ivan Rakitć i Iniesta, lecz ich uderzenia o włos minęły słupek bramki. Barca nacierała, lecz wciąż nie popłynęła pierwsza krew. Potrzebna była pomoc Sergio Escudero, który otworzył szlaban do czteropasmowej autostrady dla Paco. Alcácer skazałby się na jeszcze większe pośmiewisko, gdyby nie wcisnął gazu do dechy i nie ugodził Sevillistas w podbrzusze. Jednak to był jego dzień, więc o żadnej litości nie mogło być mowy. Wszystko zmierzało zatem do znanego od lat finału – porażki Los Nervionenses na Camp Nou. O dziwo w drugiej odsłonie pojawiły się bardziej składne kontry Sevilli, lecz to rzut rożny po jednej z nich dał gościom wyrównanie. Guido Pizarro przeprowadził egzekucję swoim doskonałym strzałem głową. Aczkolwiek przyjezdni nie mogli się cieszyć długo z remisu. Barca wrzuciła po prostu wyższy bieg i zmów odjechała. Znów dzięki Paco, który sięgnął wymierzonego dogrania Rakiticia, pojawiając się za plecami Kjaera i wyprzedzając interweniującego Sorię. Właściwe miejsce, właściwy czas. W punkt za trzy punkty. Trzecia bramka dla Barcelony już nie padła, Sevilla wymknęła się z Camp Nou z najmniejszym wymiarem kary.
Spacer na Bernabeu
Do Madrytu przyjechała najgorsza drużyna października (cztery mecze ligowe, cztery porażki z bilansem 3:15), co oznaczało, że Los Blancos powinni pokusić się o bezproblemowe zwycięstwo nad Las Palmas, nawet w spacerowym tempie. Królewscy rozpoczęli mecz z dużą determinacją, chcąc już na starcie uzyskać przewagę. Jednak stopniowo, wraz z utraconą szansą Benzemy i kolejnymi niecelnymi strzałami Ronaldo, na Bernabéu wzbierała fala irytacji. Ale zanim ta sięgnęła zenitu trybuny mogły odetchnąć z ulgą za sprawą główki Casemiro. Brazylijczyk idealnie skontrował piłkę i zmieścił obok dalszego słupka bramki Kanaryjczyków. Wkrótce wszyscy kibice mogli przecierać oczy ze zdumienia i westchnąć z zachwytu. Po kolejnym stałym fragmencie Raúl Lizoain wypiąstkował futbolówkę na przedpole, wprost do czyhającego tam Asensio. Balearczyk odpalił rakietę o rażeniu przekraczającym klubowe podziały. Cudo, futbolowe piękno w czystej postaci. Takie golazo mogło tylko uskrzydlić Królewskich. I faktycznie gospodarze zostali doładowani nową energią i próbowali w bardziej finezyjny sposób zaskoczyć przeciwników. Jakby uczestniczyli w konkursie na najładniejsze trafienie, tyle że ten z góry miał już zwycięzcę. Zestrzeliwanie Kanarków zakończył niezawodny Isco finalizując błyskawiczną kontrę – znak firmowy Los Blancos – rozprowadzoną przez Cristiano. Łatwe zwycięstwo, ale czy przełamanie?
Valencia na poważnie
Nietoperze kolekcjonują zwycięstwa i naciskają na lidera La Liga z Barcelony. Leganés to następna drużyna, która nie mogła sprostać spotkania pierwszego stopnia z walenckim walcem. Choć to Los Pepineros jako pierwsi zagrozili bramce pilnowanej przez Neto, szybko jednak dostali bolesną odpowiedź. Płaski strzał Daniego Parejo z rzut wolnego prześlizgnął się pod murem, rykoszetując od nóg zawodników Lega, by koniec końców zaskoczyć Cuéllara, który zastygł niczym słup soli. Scenariusz ten powtarzał się i później. Ogórki próbowały, lecz trafiali tylko gospodarze, a dokładniej Rodrigo oraz Santi Mina. Ten drugi z rzutu karnego. Jedynym niezadowolonym w zwycięskiej drużynie był Simone Zaza. Nie strzelił następnego gola z rzędu i bardzo negatywnie zareagował na ściągnięcie go z boiska przez Marcelino. Po trzeciej zdobytej bramce Włoch udał się do szatni ignorując prośby szkoleniowca, aby pozostał na ławce rezerwowych.
Klasyka
Myślisz Atlético, mówisz 1:0. Swoisty standard w wykonaniu ekipy Cholo na Riazor przybrał bardziej dramatyczne oblicze. Ale zacznijmy od samego początku, czyli od tego, że arbiter Álvarez Izquierdo rozpoczął mecz kilka minut przed zaplanowanym czasem. W ten sposób pozbawił części widzów konieczności oglądania koszmaru pierwszych minut “widowiska”. Los Rojiblancos postawili kolejny krok na drodze swojego rozkładu. Ofensywa Simenone była sparaliżowana fatalną formą Griezmanna oraz indolencją Correi w pojedynkach ciało w ciało. Lecz to nie przesądziło o porażce gości. Nadziej tkwiła w drugiej linii i zwartych szykach obronnych drużyny ze stolicy. Szalę na ich korzyść przechylił Thomas Partey, już w doliczonym casie, po tym jak Gabi wykonując rzut wolny wystawił futbolówkę koledze z drużyny. Ghazyk umieścił ją w siatce obok bezradnego Pantilimona, który jedynie pomyślał, by rzucić się w stronę piłki, lecz do czynów z jego strony nie doszło. Klasyczne zwycięstwo last minute, klasyczne Atleti.
[he] [he]Włoski as w rękawie
Tak jak można było się tego spodziewać, Málaga po pierwszym zwycięstwie w sezonie, odniesionym przed tygodniem, musiała teraz wracać z Estadio de la Cerámica z podkulonym ogonem. Choć trzeba przyznać, iż po pierwszej odsłonie można było dojść do wniosku, iż remis (0:0) idealnie odzwierciedla wydarzenia na boisku. Początkową przewagę Los Amarillos, a następnie Los Boquerones. Dopiero wejście na murawę Nicoli Sansone przerwało monotonię spotkania i zburzyło równowagę. Włoch w dwanaście minut dwukrotnie pokonał Roberto i zagwarantował zwycięstwo Żółtej Łodzi Podwodnej. Míchel nie miał takiego asa w rękawie.
Więcej niż jeden
Ofensywa Realu Sociedad w ostatnich spotkaniach ligowych opierała się jedynie na Mikelu Oyarzabalu. Jednakże w derbowym starciu z Eibarem i inni wyszli z długiego cienia wychowanka Txuri-Urdin. Obok Odriozoli i Williana José ukazał się wreszcie Adnan Januzaj. Nie tylko zapisał się na liście strzelców, ale także wykonał przedostatnie podanie przy akcji bramkowej otwierającej wynik spotkania. Atakami dyrygował Illarramendi nie tylko doskonale rozrzucając piłki, ale wykonując także popisowe podanie przez dwie linie gości, wprost do startującego Mikela. Czysta finezja. I tak na starcie drugiej połowie derby można było uznać za zakończone. Rusznikarze zdołali jeszcze zdobyć honorową bramkę, lecz nie mogli już cofnąć czasu i ustrzec się przed kiepską grą w defensywie.
Odczarowane Balaídos
Athletic zwykł przyjeżdżać na Estadio Balaídos jak do siebie. Celta nie potrafiła wygrać na swoim terenie z Baskami od marca 2003 roku. Ta seria skończyła się jednak wraz z minionym weekendem, gdy w Galicji zagościły Lwy Zigandy. Celtowie rozprawili się z nimi w dziesięć minut, choć nie można przecież powiedzieć, żeby sami byli w wybitnej formie. Sergi Gómez i Iago Aspas z dubletem szybko załatwili sprawę. Goście w prawdzie próbowali się jeszcze podnieść po tym knock-outcie, lecz ostatecznie udało im się odrobić zaledwie jedną z trzech straconych bramek. Trener Los Leones ma szczęście, iż prezydent klubu jest jego przyjacielem i żyje z przekonaniami rodem z poprzedniego wieku. Minęło bowiem pięć miesięcy i nie widać żadnego progresu w postawie Athleticu, wręcz przeciwnie. Zwycięstwa z Sevillą oraz w rewanżu z Östersunds były jedynie złudzeniem poprawy.
Kocury
Czarny kot i piątek, choć nie trzynastego. Czy pojawienie się tego zwierzaka na Benito Villamarín miało przynieść gospodarzom pecha? Najczarniejsze przepowiednie jednak się nie spełniły, choć Betis przegrywał już 0:2 po golach Markela Bergary oraz starego znajomego, niegdyś noszącego zielono-białe barwy, Francisco Portillo. Po nich jednak przyszedł czas na kocury Los Verdiblancos. Tony Sanabria po nie najlepszym pierwszym sezonie przejął wreszcie pałeczkę po Rubénie Castro. Vicente Guaita stał się siódmym bramkarzem w bieżącej kampanii, który musiał wyciągnąć piłkę z siatki po trafieniu Paragwajczyka. Do głosu doszedł także jedna z pokaźnych inwestycji Betisu z letniego okienka – Ryad Boudebouz. To jego mierzony strzał z przedpola dał gospodarzom trudno wywalczony punkt. Jednocześnie było to pierwszy gol Algierczyka w Primera Divisón i zważywszy na umiejętności, prawdopodobnie nie ostatni.
Za ciosem
Girona i Levante to beniaminki, które w toku następnych kolejek jakby zamienili się rolami. Najpierw bardziej zachwycało Levante ze swoim szczytowym osiągnięciem – remisem na Santiago Bernabéu, lecz z czasem wkroczyło na równię pochyłą. Z kolei Los Albirrojos z początku gubiło punkty, by następnie pokonać u na własnym terenie Królewskich z Madrytu. Katalończycy wciąż kontynuują dobrą passę i potwierdzili to na Ciutat de Valencia. Na mecz wyszli pewni siebie. I nawet gdy ich okresy dominacji przerywały groźne kontrataki Żab, drużyna Pablo Machína zawsze potrafiła odzyskać kontrolę. Postawa gości zaprocentowała. Borja García załadował Levante golazo zbliżone do tego Marco Asensio. Po nim bramkarza gospodarzy pokonał najlepszy strzelec Girony, Cristhian Stuani. Los Granotas odpowiedzieli, lecz za późno by zmienić rezultat starcia. Niemniej Enes Ünal świetnie rozpoczął swoje przygodę z nowym klubem, dając sygnał, iż władze Żab dokonały dobrej decyzji wypożyczając awaryjnie Turka z Villarrealu. Formalnie dołączył do kadry za poważnie kontuzjowanego obrońcę Iván Lópeza.
Zwycięstwo w samoobronie
Alavés potrzebowało wygranej, wygranej za wszelką cenę. Kapitalne trafienie z woleja Christiana Santosa już w pierwszej minucie posłużyło za podstawę scenariusza Los Babazorros na pozostałą część spotkania. Jednakże podopieczni Gianniego De Biasiego, choć wycofani i zdominowani, nie byli bezbronni. Defensorzy dobrze wykonywali swoje obowiązki. Mario Garcia i Wakaso nigdy nie odpuszczali. Baskowie wygrywali w partyzanckiej wojnie przeciwko 11, a następnie 10-osobowemu Espanyolowi. Papużki utknęły. Utrzymywały oblężenie, lecz nie czyniły żadnej szkody umocnieniom gospodarzy. I nawet gdy Sergio García stanął przed szansą na wyrównanie stanu rywalizacji w samej końcówce, został powstrzymany przez Fernando Pacheco – ostatnią instancję Alavés.