Nastał historyczny dzień dla Girony. Debiutant La Liga przyjął na swym małym Montilivi krajowego czempiona, triumfatora Ligi Mistrzów. Przyjął w najlepszy możliwy sposób – z szacunkiem pokazując swoje najgroźniejsze oblicze. Zwyciężył futbol, zwyciężyła Girona i nie było to dzieło przypadku. Gospodarze wygrali dzięki wytrwałości, wysokiej intensywności gry oraz piłkarskiej wyższości. Wszystkim tym, co powinno charakteryzować mistrza.
Kibice Los Albirrojos na zawsze zapamiętają ten dzień, sympatycy Los Blancos będą chcieli szybko wymazać go z pamięci. Od 27 lat Real Madryt nie poległ bowiem w pojedynku z drużyną debiutującą w Primera División. Poprzednio przydarzyło mu się to w spotkaniu z Realem Burgos. Chociaż szukając innych podobieństw przez pamięć przemyka gdzieś widmo Alcorcónu z Copa del Rey. Królewscy nie mogą żałować zmarnowanych okazji, ponieważ tych bardzo dobrych nie mieli zbyt wiele. Gol Isco padł chwilę po dogodnej szansie dla gospodarzy na objęcie prowadzenia. Centrostrzał Maffeo trafił w słupek, później blisko wyrównania był Portu, ale także obił obramowanie bramki Realu. Girona nie traciła czasu na zastanawianie się, nie przeżuwała, tylko gryzła. O sile ich szczęk przekonaliśmy się, gdy w odstępie czterech minut Cristhian Stuani i Portu śmiertelnie ukąsili drużynę Zidane’a. Nie bez pomocy defensorów Realu. Problemy z motywacją i koncentracją Królewskich w zetknięciu ze słabszymi ekipami nie są nowością (Levante, Betis…). Jednakże w poprzednich sezonach wielu wtop udało się uniknąć dzięki efektywności i przebłyskom poszczególnych piłkarzy, choć zespół przez większość spotkania nie prezentował wysokiego poziomu. Dziś brakuje siły ognia. Tercet BBC ma na koncie cztery ligowe trafienia, trzy razy mniej niż Leo Messi, dwukrotnie niż sam Cédric Bakambu. Klasowi piłkarze zawodzą, młodzi nie gwarantują z meczu na mecz takiej samej jakości. Brakuje alternatyw pokroju Jamesa czy Moraty. Los Blancos podjęli latem ryzyko, które obecnie przekłada się na ośmiopunktową stratę do Barcelony.
Złote Rękawice
Ernesto Valverde zdecydował się na interesujący ruch. Postawienie na Paulinho, nie rezygnując oczywiście z Busquetsa i wystawiając również Ivana Rakiticia oraz André Gomesa. Czyżby w obawie przed skrzydłami Athleticu? Efekt był raczej odwrotny od zamierzeń, gdyż Blaugranie było trudniej o utrzymanie środka pola w ryzach. Oczywiście dominowała w posiadaniu futbolówki, lecz Los Leones mieli też ułatwione zadanie, by przedostać się pod bramkę Katalończyków. Doszło do wymiany ciosów. Poprzeczki obijali Paulinho i Raúl García. Jedynie wyśmienita postawa Marca-André Ter Stegena pozwoliła zachować gościom czyste konto. Niemiec kilkukrotnie zatrzymywał najgroźniejszego z Czerwono-Białych drapieżników, Aritza Aduriza. Z kolei jego vis-a-vis Kepa nie potrafił uczynić tego samego z Leo Messim, choć niewiele brakowało. Argentyńczyk zdobyciem bramki zrehabilitował się tym samym za fatalne pudło. Losy spotkania ważyły się jeszcze długo, gdyż gospodarze lepszymi i gorszymi próbami starali się odrobić straty. Dopiero finalny cios, kontra Barcy trzech na dwóch wykończona przez Paulinho, który dobijał strzał Luisa Suáreza, pozbawiła Lwy możliwości wywalczenia remisu.
Krok w przód, krok w tył
Początkowo pojedynek Atlético z Villarrealem było pod kontrolą drużyny Diego Simeone. Za wyjątkiem może jednego potknięcia, gdy Cédric Bakambu urwał się obrońcom. Jednakże niebezpieczeństwo zażegnał Stefan Savić doskonałym powrotem i jeszcze lepszą, profesorską interwencją. Atléti systematycznie pukało do bram Żółtej Łodzi Podwodnej zmuszając Mariano Barbosę do wymagającej gimnastyki. W końcu Ángel Correa zmieścił piłkę między bliższym słupkiem a jego rodakiem broniącym dostępu do siatki rywali. Po objęciu prowadzenia Los Rojiblancos w swoim stylu cofnęli się, by bronić cennej przewagi. Do tej pory Villarreal nie czuł się specjalnie dobrze na Wanda Metropolitano, ale zyskał nieco przestrzeni i czas na wzięcie głębokiego oddechu. Ostatecznie o rezultacie spotkania zadecydował, o ironio, rzut rożny – silny punkt w arsenale środków Atleti. Co więcej, Carlos Bacca wygrał główkowy pojedynek z Diego Godinem (!) i skierował futbolówkę obok bezradnego Jana Oblaka.
Słaba Valencia gra jak wielka!
Deportivo Alavés być może nie zasłużyło na porażkę, gdyż walczyło z Valencią stawiając Nietoperzom trudne warunki. Jednakże Los Ches zaczęli już wygrywać niczym inne wielkie drużyny – robiąc niewiele, ale czyniąc przy tym nieodwracalne szkody. Simonowi Zazie wystarczyło niewiele miejsca w polu karnym, żeby w szóstym ligowym meczu z rzędu zaliczyć przynajmniej jedno trafienie dla VCF. Sytuacja odmieniła się nieco na początku drugiej odsłony. Goście wyrównali za sprawą Alexisa Ruano, który dokonał tego, czego nie mógł wcześniej zrobić Munir. Czyżby prawdo exzawodnika – dobre występy przeciwko byłemu klubowi – znów dało o sobie znać? Niestety wysiłki Alexisa i jego kolegów spełzły na niczym po tym jak arbiter González González wskazał na wapno po zagraniu piłki ręką przez Rodrigo Ely’a. Z powodu nieobecności Parejo do wykonania jedenastki podszedł imiennik włoskiego stopera Deportivo. Rodrigo nie zawiódł i zapewnił kolejne trzy punkty na koncie, Nietoperzy umacniając ich na drugiej pozycji w tabeli.
Lepiej późno, niż później
Stało się. W 10. kolejce Málaga wygrała po raz pierwszy w tym sezonie. Autorami glorii są: Adrián González, Recio i Gustavo Cabral. Pierwszy otworzył wynik wciskając piłkę do bramki z najbliższej odległości, po tym jak defensywę Celtów ogarnął chaos. Mogło to nastąpić wcześniej, gdyż pozycja Rubéna Blanco była pod potężnym ostrzałem. Planom Andaluzyjczyków przeszkodził nieco Iago Aspas, gdyż zniwelował przewagę gospodarzy świetnym uderzeniem głową. I własnie w tym miejscu wkracza dwójka bohaterów. Gustavo Cabral (który nie przypilnował Adriána przy pierwszym trafieniu) zamienił się na chwilę w bramkarza i w szesnastce Celty sparował strzał Youssefa En-Nesyriego. Arbiter wskazał na wapno, a Recio wymierzył zasłużoną karę. Nim jednak na dobre zabrzmią fanfary, musimy pamiętać, iż może być to jedynie wypadek przy pracy. Los Boquerones udał się nie tak dawno zryw, w którym odrobili dwubramkową stratę z Athletikiem, lecz nie miało to przełożenia na późniejsze pojedynki (trzy porażki). Będzie im trudno ponownie dobrze się zaprezentować, gdyż w kolejnej serii gier odwiedzą ekipę Villarrealu.
Pablo piroman
Leganés utrzymuje się wyjątkowo wysoko w tabeli La Liga, lecz w sobotę czekał ich test z prawdziwego zdarzenia – wizyta na Ramón Sánchez Pizjuán. Tam zgodnie z przewidywaniami zawiedli. Ogórki miały jednak mecz jaki chciały mieć. Przez długi czas działo się niewiele. Ciemność rozjaśniała się jedynie wtedy, gdy Pablo Sarabia znalazł miejsce pomiędzy obrońcami na dogranie do Wissama Ben Yeddera. Stadion gospodarzy zapłonął z radości, ponieważ Francuz nie dał szans Pichu Cuellarowi na obronę strzału. Lega, drużyna stworzona do tarzania się w błocie i walki, nie złożyła broni. Niemniej o rewanż było im bardzo trudno. Dopiero pad Alexa Szymanowskiego w polu karnym Sevillisas dał przyjezdnym rzut karny i odrobienie strat. Ale nie na długo. Z pochodnią ponownie pojawił się Sarabia i rzucił ją na rozlaną benzynę. Wystrzelił potężny pocisk, który załopotał w siatce Los Pepineros. Wcześniej doskonale spisał się Nolito wyłuskując piłkę przeciwnikowi. Jego pojawienie się na murawie po kontuzji Joaquina Correi wniosło ożywienie w ataki Sevilli, lecz w żaden sposób nie mógł przyćmić popisów Sarabii.
Anioł Stróż Getafe
Real Sociedad nie może się otrząsnąć i wrócić na ścieżkę zwycięstw. Choć starcie z Getafe szło po ich myśli, po tym jak 20-letnia perła Basków – Mikel Oyarzabal – po raz kolejny wpisał się na listę strzelców. Ale ekipie z Donostii znów zabrakło spokoju w obronie. Chociaż remontady to zwykle ich specjalność, ucierpieli od własnej broni, dając sobie wydrzeć zwycięstwo w końcówce meczu. Duża w tym zasługa szkoleniowca gospodarzy, José Bordalása. Miał on doskonałego nosa do zmian. Wpuszczony przez niego Francisco Portillo przerzucił futbolówkę nad głowami defensorów gości. Perfekcyjne podanie dotarło wprost do Ángela Rodríguez, który także rozpoczął mecz na ławce rezerwowych. Napastnik stojąc oko w oko z Geronimo Rullim nie miał już problemów z pokonaniem golkipera. Jednak ostateczny błąd popełnił Iñigo Martínez zahaczając Ángela w obrębie własnej szesnastki, gdy snajper wychodził na kolejną sytuację sam na sam. Rzut karny wykorzystany przez Jorge Molinę doprowadził do porażki Txuri-Urdin. Porażki na własne życzenie.
Bez światła w tunelu
Ani Levante, ani Eibar nie zdołali znaleźć wyjścia z trudnej sytuacji. Los Granotas przystępowali do spotkania z serią czterech ligowych meczów bez zwycięstwa, Baskowie z pięcioma. Naturalnie, w gorszej sytuacji byli Los Armeros i dlatego przystąpili do starcia z większą energią spychając Levante do defensywy, lecz nie czyniąc im większej szkody. Niestety zaledwie dwie minuty wystarczyły Żabom, aby bez większego wysiłku rozłożyć ekipę José Luisa Mendillibara na łopatki. Ivi do José Moralesa, José Morales do Enisa Bardhiego i akcje zaprocentowały wynikiem 2:0 na tablicy świetlnej. Mogłoby się wydawać, że te ciosy podetną skrzydła Rusznikarzom, lecz oni zerwali się do dramatycznej pogoni. Golazo Anaitza Arbilli z rzutu wolnego wlało w serca gospodarzy nadzieję. Natomiast wpuszczony z ławki rezerwowych weteran Charles wyrównał stan rywalizacji. Los Armeros mogą być nieco szczęśliwsi, gdyż uciekli tego dnia spod topora, ale ten wciąż wisi nad ich głowami.