W ostatnich tygodniach bardzo często chwalimy Valencię. Los Ches wciąż jednak dostarczają nam powodów, by obsypywać ich komplementami. Jak tu bowiem nie rozpływać się nad Gonçalo Guedesem, gdy zostawia rywali za plecami o całe lata świetlne czy Simone Zazą błyszczącym na walenckim niebie na równi z Kempesem? To wokół nich obraca się teraz La Liga.
Sevilla nie wygrała wyjazdowego spotkania z Valencią od przeszło sześciu lat. I to się nie zmieniło w ostatni weekend. Gołym okiem widoczna była różnica w dyspozycji obu drużyn. Valencia wciąż jest w gazie napędzana przyjemną dla oka błyskawiczną wymianą podań, celnym okiem Simone Zazy i szybkimi nogami Gonçalo Guedesa. Sevilla natomiast znalazła się w wyraźnym dołku. Byli zbyt przewidywalni z ospałym Banegą, wciąż nieskutecznym Murielem, zagubionymi obrońcami. Defensywa Andaluzyjczyków dostała kosztowną lekcję astronomii. Mogli jedynie z oddali oglądać popisy gwiazd Valencii. Każda ich próba zbliżenia się do zawodników Los Ches kończyła się wypadnięciem z orbity i poparzeniami. Poprzeczkę na kosmicznym poziomie zawiesił Guedes. Rajd, którym wyprowadził gospodarzy na prowadzenie był po prostu perfekcyjny. Każdy ruch, każde dotknięcie piłki, balans i strzał. Fenomen. Do biegu wypuścił go Rodrigo błyskotliwym podaniem. Urodzony w Rio reprezentant Hiszpanii zarobił także i asystę przy drugim trafieniu dla Nietoperzy. Simone Zaza wyrównał po niej wyczyn Kempesa. Strzelił dla VCF w pięciu meczach z rzędu. Koncert Guedesa jednak nie ustawał i to jemu należą się największe pochwały. Świetnym ostatnim podaniem otworzył drzwi do bramki Santiemu Minie, a do tego sam wykończył Sevillistas podwyższając na 4:0 przed ostatnim gwizdkiem. Fatality.
Ostatni nie będą bić pierwszych
Zetknięcie lidera La Liga z ostatnią, niesamowicie bezpłciową ekipą Primera Divisón nie mogło zakończyć się inaczej. W poprzedniej kampanii Málaga potrafiła ukąsić Barcelonę, ale kilka miesięcy za bardzo odmieniło ten zespół. Nie ma Sandro, nie ma Camacho, nie ma Pablo Fornalsa, nie ma zabawy. Dlatego wielką przesadą była kosztowna pomyłka sędziów na korzyść Blaugrany już w 2 minucie spotkania. Gol Deulofeu dla Barcy został uznany, mimo iż Iniesta dogrywał futbolówkę zza linii końcowej boiska. Miało to swoje przełożenie na przebieg widowiska, ponieważ gospodarze mając w zapasie jedną bramkę tym bardziej się nie przemęczali. Naturalnie przypieczętowali jeszcze wygraną następnym golem. Andrés Iniesta trafił prosto w okienko, choć pomógł mu przy tym rykoszet od nogi Rosalesa. Gospodarze mogli z powodzeniem podwoić wynik, ale Luis Suárez nie potrafił dokończyć dzieła mając przed sobą pustą bramkę. Końcowe, finezyjne tańce z futbolówką oraz wymiany także nie dały zmian na tablicy świetlnej. Nie musiały. Barca bez większego wysiłku zagarnęła trzy punkty i jedzie dalej.
Lawina
Los Blancos zwykli tworzyć historie w spotkaniach, które powinny być jej pozbawione. Balansują na cienkiej linie i czasem nie utrzymują równowagi pozwalając odebrać sobie punkty (Betis, Levante). A przynajmniej straszą tym swoich fanów i pozwalają rywalom na gole w przy pierwszej groźniejszej okazji w całym meczu. Z Eibarem tak nie było, co akurat jest dobrym znakiem biorąc pod uwagę cele Królewskich. Gospodarze zalali przyjezdnych niczym lawina, lecz Baskowie początkowo wytrzymali napór. W końcu jednak próby Los Blancos przynosiła owoce. Choć przy zbiorach bardzo pomogli im sami Los Armeros. Przede wszystkim Paulo Oliveira sprezentował podopiecznym Zizou pierwszego gola po tym jak Asensio dostarczył futbolówkę w pole karne szukając w nim Ramosa. Trafiło jednak na Portugalczyka, który okazał się równie skuteczny. To nie zadowoliło gospodarzy oczekujących pokaźniejszego prowadzenia. I tak duet Isco-Asensio podwyższył swoją akcją piłkarski standard spotkania. Piękna, precyzyjna centra Andaluzyjczyka i wolej Balearczyka, dwie sekundy, kompletnie zaskoczona defensywa Eibaru i oczekiwany drugi gol na koncie ulubieńców Bernabeu. Trzeba przyznać, że zawodnicy nie spoczywali na laurach. Swoją bramkę zamierzał zdobyć Ronaldo i Isco, ale obaj zostali zatrzymani przez Dragutina Dimitrovicia, z kolei bomba Casemiro minęła słupek. Dopiero Marcelo przełamał tę niemoc, zanim jednak miało to miejsce dał wcześniej pokaz oryginalnego tańca z obrońcami. Rzecz warta uwagi. You can dance.
Zielona fala
Mimo porażki z Valencią Betis pozostawił po sobie dobre wrażenie. Podobnie jak po remisie 4:4 z Realem Sociedad. Ścieżka Los Verdiblancos skrzyżowała się teraz z dużo łatwiejszymi rywalem ze stolicy Kraju Basków.
Alavés przyjechało na Benito Villamarin myśląc bardziej o defensywie niż o próbie zrobienia krzywdy gospodarzom. Nie zdołali jednak włożyć kija w szprychy nowej maszynki Quique Setiéna, a ich nastawienie ułatwiło zadanie Beticos. Po nieco ponad 10 minutach plan przyjezdnych na ten mecz powinien zostać wyrzucony do kosza, gdyż po dośrodkowaniu Barragana piłę do siatki skierował Tony Sanabria. Baskowie musieli odrabiać straty, ale nie za bardzo się do tego kwapili wciąż próbując realizować swoją strategię. Andaluzyjczycy w końcu postawili stempel na zwycięstwie dzięki wielkiej pomocy kolegów z Alavés. Beticos wyprowadzili kontrę po rzucie wolnym dla Deportivo, którą samobójczym trafieniem sfinalizował Alexis. Brawo.
To Żółci Żółtym zgotowali ten los
Już na pierwszy rzut oka widać kto skorzystał na rozbratem Quique Setiéna z Las Palmas. Z pewnością nie są nimi Kanaryjczycy. Ani pod wodzą Manolo Márqueza, ani Pako Ayestarána nie potrafią odnaleźć swojego rytmu. W ostatnim spotkaniu ich honor ratowała jedynie postawa Jonathana Viery, lecz nie została ona udokumentowana golem za sprawą interwencji Barbosy. W przeciwieństwie do trenerów Kanarków Javier Calleja wiedział co zrobić z Submarino Amarillo, żeby wskoczyła na wyższy bieg. W drugiej odsłonie gospodarze położyli Las Palmas na autostradzie do piekła i rozjeżdżali raz za razem. Imprezę rozpoczął nie kto inny jak Cédric Bakambu. Chichizola mimo dobrego ustawienia nie zdołał zablokować potężnego uderzenia Kongijczyka przy bliższym słupku. Po napoczęciu Kanarków kolejne gole były kwestią czasu. Podwyższył Mario Gaspar, następnie samobója zaliczył Ximo Navarro, zresztą po dograniu Gaspara w pole karne. Strzelanie zakończył Sansone już w doliczonym czasie gry. Kolejna okazała porażka zepchnęła Las Palmas do strefy spadkowej.
Jeden Zejro
Ulubiony wynik Atlético padł ponownie. Choć dziś to nie ich żelazna defensywa jest najczęściej gwarantem zera z tyłu, a człowiek z żelaza, czyli ponownie wychwalany pod niebiosa Jan Oblak. Z kolei szalę na korzyść ekipy Simeone przeważył Kevin Gameiro. Bohater numer dwa gości w tym starciu. Niestety cieniem na tym spotkaniu kładzie się sytuacja, gdy 8000 kibiców Celestes odmówiono udziału w meczu, ponieważ nie było możliwe zapewnienie im bezpieczeństwa na jednej z głównych trybun Estadio Balaidos. Władze klubu próbowały przenieść starcie na inny termin, lecz decydenci La Liga odmówili, gdyż ważniejsze są godziny transmisji telewizyjnych. Na zmianę terminu i miejsca nie zgodzili się także Los Rojiblancos.
Łowcy Lwów
Być może pamiętacie, że pod koniec minionej kampanii Ogórki opuszczały San Mames nie tylko jako zwycięzcy, ale też drużyna pewna utrzymania się na kolejny sezon Primera División. Teraz ogolili Lwy na własnym obiekcie. Ledwie w czwartek Baskowie zremisowali rywalizując w ramach Ligi Europy ze szwedzkim Östersundem, a w niedzielę ponownie zawiedli oczekiwania kibiców. Ich rozegranie piłki opierało się jedynie na długich podaniach od obrońców. Futbolówka prawie wcale nie przechodziła przez drugą linię, a gdy tak się już stało, skończyło się to krytyczną stratą Mikela San José. Po niej Claudio Beauvue wyminął gości jak tyczki wieńcząc swój popis piekielnym uderzeniem. Lega pokazała większe pazury i zasłużenie odprawiła wyliniałe koty z kwitkiem.
Beniaminkowo
Zarówno Levante jak i Getafe dobrze weszły w nowy sezon po awansie, lecz teraz wyraźnie zwolniły. W przypadku Żab szczyt i dołek jest bardziej wyraźny. Skończyło się na wyrównanym pojedynku bogatszym w faule i kontrowersje niż gole oraz piękny futbol. Najpoważniejszym błędem sędziów było nieuznanie gola Amatha ze względu na spalonego Moliny, na którym asystujący w tej akcji Jorge nie był. Nie oznacza to wcale, iż nie było czego podziwiać, ponieważ Fajr zdobył bramkę z woleja uderzając spoza pola karnego. Natomiast podczas wyrównującego gola gospodarzy Bardhi popisał się świetnym prostopadłym podaniem przez dwie linie zawodników Getafe.