Niedzielne spotkanie w samo południe odstawało od tradycyjnych standardów meczów rozgrywanych o tej porze. Tego szarego, deszczowego dnia w Donostii, zamiast sennego klepania piłką i niemrawych podrygów, mieliśmy pokaz futbolowych fajerwerków. Osiem goli to chyba wystarczająca zachęta.
Na “dzień dobry” miejscowi otrzymali uderzenie otwartą dłonią w twarz w postaci gola Antonio Sanabrii. Aczkolwiek minęło zaledwie 6-7 minut i Baskowie odpalili swoje rakiety. Po akcjach bocznych obrońców główka Williana José oraz uderzenie Mikela Oyarzabala wyprowadziły Txuri-Uridin na prowadzenie. Ale to też nie trwało długo. Nim kibice wrócili do dłubania pestek dośrodkowanie po rzucie rożnym wykorzystał Zouhair Feddal i przywrócił statu quo sprzed pierwszego gwizdka. Jeszcze lepiej było po rozpoczęciu drugiej odsłony. Minutę po wznowieniu gry Joaquín cieszył się już ze zdobytej bramki w narożniku boiska. Zawalił w szczególności Raul Navas. Obrońca nie przeciął błyskotliwego podania Andrésa Guardado, które w konsekwencji dotarło do kapitana Betisu. Baskowie chcieli odpowiedzieć akcją Zurutuza-Juanmi z klasycznym już dograniem do Andaluzyjczyka – długim podaniem za plecy obrońców. To nie do końca się udało, ale napastnik zachował przytomność umysłu i zdołał wypracować sytuację Xabiemu Prieto. I znów był remis. Podobne zagranie powiodło się z kolei gościom (druga asysta Fabiana Ruiza), co przyniosło trafienie Sergio Leónowi. Swoją drogą snajper Los Verdiblancos w poprzednim sezonie w barwach Osasuny, w równie deszczowy dzień także zdobył bramkę na Anoecie. Na tym jednak mecz się nie skończył. Licznie zgromadzeni sympatycy miejscowych dojrzeli tego dnia promyk słońca, gdy naiwna gra w defensywie ponownie przysłużyła się do zmiany wyniku. Tym razem w pojedynku dwóch wychowanków Los Blancos górą okazał się Diego Llorente, który zgubił krycie przy rzucie rożnym i pokonał Antonio Adana. Nie trudno zauważyć, iż był to pojedynek dwóch zespołów z pierwszej dziesiątki z największą ilością straconych bramek.
Gdy polityka wygrywa z futbolem
Camp Nou, arena na 90 000 kibiców pozostała pusta. W dniu niepodległościowego referendum Katalończyków w różnych częściach regionu doszło do starć miejscowych z policją. Nie było pewności czy sytuacja nie powtórzy się także podczas meczu, dlatego też zarząd klubu zadecydował o zamknięciu bram obiektu przed kibicami. Rozważana była również opcja zawieszenia spotkania, lecz ostatecznie do tego nie doszło. Do przygnębiającej, grobowej atmosfery Camp Nou dostosowali się zawodnicy. Valverde zastosował rotacje z uwagi na zbliżającą się przerwę reprezentacyjną, co odbiło się na płynności poczynań Blagurany. Do tego Chichizola wychodził obronną ręką z prób Leo Messiego zdobycia bramki z rzutów wolnych. Las Palmas też miało swoje problemy. Po tym jak pod wodzą Manolo Márqueza zdobyło zaledwie sześć punktów w sześciu spotkaniach, były szkoleniowiec klubowych rezerw podał się do dymisji. Ławkę przejął po nim Pako Ayestarán, który w niedzielę debiutował w roli trenera Los Amarillos. Kanaryjczycy mimo aktywności Tannane czy Calleriego nie potrafili wiele wskórać pod bramką Ter Stegena. Tuż po rozpoczęciu drugiej odsłony na murawie zawitał Iniesta oraz Rakitić, którzy rozruszali nieco Barcę. Choć jeszcze więcej dało obudzenie się Messiego oraz przebłyski obu Suarezów. Wynik spotkania otworzył z kolei Sergi Busquets(!) po rzucie rożnym rozegranym w sposób charakterystyczny dla Atletico. Kanarki dobiły dwa perfekcyjne podania najpierw Denisa, a następnie Luisa Suáreza, które otworzyły argentyńskiej Atomówce drogę do bramki gości. Zwycięstwo zostało nagrodzone jedynie gromką ciszą, gdyż nie miał kto je świętować.
Isco na traumę
Cztery mecze bez zwycięstwa Los Blancos na Santiago Bernabeu było oczywistym sygnałem, że drużyna Zizou ma poważny problem ze spotkaniami przed własną publicznością. Lekiem na całe zło okazał się Isco. Rozwiązanie z wystawieniem Andaluzyjczyka w roli “9”, które sprawdziło się w reprezentacji przeciwko Włochom, przyniosło równie doskonały rezultat w Madrycie. Początkowo “nowy napastnik” Królewskich przetestował jedynie Pau Lópeza, lecz gdy wyszedł z nim sam na sam – obsłużony przez Cristiano Ronaldo – nie miał już dla golkipera litości. Podobnie gdy pomocnicy Espanyolu sprezentowali Realowi zabójczą kontrę w pięciu gospodarzy na trzech gości. W najlepszych sytuacjach Papużki obiły słupek bramki Keylora Navasa i nie wykorzystały szansy po koszmarnym błędzie Sergio Ramosa, którego Leo Baptistao pozbawił piłki w polu karnym Królewskich. Real wygrał wczoraj dwie bitwy. Pokonał Espanyol i przezwyciężył siebie sięgając w końcu po domowe zwycięstwo.
Noc Nietoperzy
Po zdobyciu Anoety Valencia zdjęła skalp z kolejnej baskijskiej drużyny, tym razem z osławionych Lwów. Śmiertelne rany Los Leones otrzymali już w pierwszej połowie. Pierwszą otworzył Simone Zaza, pozostawiony zupełnie bez opieki w okolicy jedenastego metra, co zauważył Gaya napędzający akcję lewym skrzydłem. Druga zasługuje na miano samookaleczenia, ponieważ w Kepa w bardzo głupi sposób podarował Valencii rzut karny. Goście cierpieli także na brak kreatywności w drugiej linii oraz Williamsa, który wystawiony w roli wysuniętego napastnika, jak zwykle był jedynie cieniem. Baskowie złapali kontakt dopiero po wejściu Aritza Aduriza. Weteran magicznym dotknięciem piłki w szesnastce gospodarzy stworzył sobie miejsce do oddania strzału i skierował futbolówkę do bramki nim ktokolwiek z zaskoczonych defensorów zdołał go powstrzymać. Nietoperze lepiej radziły sobie jednak z wykorzystywaniem baboli dostarczanych przez Athletic. A do ich wymuszenia nie trzeba było wiele, wystarczyło np. dośrodkowanie Montoyi. Fatalnie spóźniony Kepa i zagubieni stoperzy w niczym nie przeszkadzali Rodrigo, aby dopełnić egzekucji. W końcu Lwy się przebudziły, a sygnałem do zmasowanego natarcia był gol na 3:2 autorstwa Rula Garcii. Tu “niespodziana”, także zawodnika wpuszczonego z ławki. Niewiele brakowało, by przyjezdni odrobili straty, lecz na posterunku był Neto. Athletic nie wygrał po raz czwarty z rzędu, a do tego jako jedyna drużyna zremisował niemal wygrany mecz z Malagą. Ziganda chciałby korzystać z całego składu jakim dysponuje, ale odbija się to czkawką – spadkiem jakości gry w i tak już zwichrowanym zespole.
Koktajl Mołotowa
Zetknięcie energii Celty z tą Girony dało niezwykle piorunującą mieszankę. Eksplozja nastąpiła już na starcie. Najpierw po dośrodkowaniu Daniela Wassa piłkę do bramki Katalończyków wbił Pione Sisto, chwilę później akcja toczyła się już pod przeciwległą bramką, gdy Ruben Blanco wyciągnął futbolówkę spod stóp znajdującego się w sytuacji sam na sam Cristiana Stuaniego. Ale kilkanaście sekund później Portu ukoronował golem starania Los Albirrojos. Wkrótce nastąpiła kolejna wymiana akcji i reakcji. Tym razem goście wyszli na prowadzenie za sprawą Stuaniego, a odrobili Galisyjczycy dzięki niezawodnemu Maxi Gómezowi. Jakby tego było mało już w drugiej części meczu swoje trafienie bezpośrednio z rzutu wolnego dołożył Wass. Po uderzeniu piłka odbiła się jeszcze od muru gości i zmieniła tor lotu, co kompletnie zaskoczyło Iraizoza. Jednakże do końca meczu pozostawało jeszcze ponad kwadrans, który nie mógł minąć spokojnie. I faktycznie akcja trzech stoperów – dośrodkował Alcala, podanie przedłużył Bernardo, a Kanaryjczyk Juanpe ją sfinalizował – przywróciła równowagę na Estadio Balaidos.
Oblak i nic więcej
W środę idyllę Atletico siedmiu meczów bez porażki zakłóciła Chelsea, w miniony weekend za skórę zaszło im również Leganés. Bezbramkowy remis Los Rojiblancos z Ogórkami na Estadio Butarque to powtórka z rozrywki z poprzedniego sezonu, kiedy to Lega debiutowało w La Liga. Różnica polega na tym, że wówczas Los Pepineros ledwo przetrwali mecz, a jego bohaterem był Jon Serantes, golkiper gospodarzy. W ostatnim spotkaniu należałoby wpisać w to miejsce nazwisko Jana Oblaka, choć i Iván Cuéllar nie stał z założonymi rękawicami i zaliczył piękną paradę po strzale Godína. Jedną z przyczyn mizerii gości było nowe ustawienie oparte na trzech obrońcach. Pomysł Simeone nie zdał jednakże pierwszego egzaminu. Po jednej stronie był świetny Słoweniec, a w ofensywie katastrofa.
Málaga na dnie
Los Boquerones przetrwali w derbach Andaluzji niemal do 70 minuty. Przepłynęli wpław niemal całą rzekę, by dać się porwać przez prąd i utonąć tuż przed jej drugim, zbawczym brzegiem. Przewaga była po oczywiście stronie Sevillistas, którzy rozpoczęli starcie z huraganową siłą, ale stopniowo tracili impet. Sytuację zmienił rzut karny podyktowany za bardziej niż wątpliwy faul Rosalesa na Joaquinie Correi. Éver Banega nie pomylił się wypełniając rolę egzekutora. Chwilę później krytyczny błąd popełnił Esteban Rolón, piłkę przejął Luis Muriel i wystartował jak z procy. Mimo pogoni trzech zawodników rywali nie dał się zatrzymać. Kolumbijczyk posłał futbolówkę do bramki gości, gdyż piłka przechodząc pod nogami Roberto zahaczyła jeszcze o stopę bramkarza. Z uwagi na zwycięstwo Alavés, Málagę można już nazwać najgorszą drużyną na początku sezonu. Míchel stoi o krok nad przepaścią.
Przebudzenie?
Alavés po sześciu kolejkach było obrazem nędzy i rozpaczy. Zero punktów i zaledwie jedna zdobyta bramka, która padła łupem Basków dopiero po zmianie trenera. W Levante do niedawna panowały odmienne nastroje. 9 oczek na koncie, w tym zwycięstwo 3:0 z Realem Sociedad, remis z Realem Madryt na wyjeździe i podział punktów z Valencią… Zimny prysznic dostali od Betisu (0:4), z kolei Los Bobazorros wrzucili Żaby pod wodospad z lodowatą wodą. Kurek odkręcił Munir, choć dopiero za trzecią próbą. Wszelkie nadzieje Levante na uratowanie wyniku pogrzebał natomiast wychowanek Realu Madryt, Álvaro Medrán. Można nadmienić, iż ze szkoleniowcem baskijskiego Deportivo fani Los Granotas mają wspólną przeszłość, ale także niezbyt miłą. Włoch Gianni De Biasi prowadził Levante od października 2007 – kwietnia 2008 roku. Opuścił on pogrążony w finansowym kryzysie i pewny spadku hiszpański klub, żeby uchronić przed podobnym losem swoje ukochane Torino. Warto podkreślić jednak, że trener nie był głównym winnym relegacji Żab. To miano należy się zarządcom klubu, którzy doprowadzili wówczas drużynę na skraj bankructwa.
Andone ratuje Pepe Mela
Trzy punkty w sześciu meczach to cała zdobycz Deportivo przed 7. kolejką La Liga. Posada Pepe Mela wisiała już na włosku, ale uratowało go zwycięstwo nad Alaves (1:0). Ale teraz zagrożenie pojawiło się ponownie i potrzebne było kolejne wygrana nad Getafe. Tymczasem to Amath Ndiaye wpisał się na listę strzelców, a następnie niemal przypieczętował los szkoleniowca. Jednak gdy obrócił się z piłką wokół własnej osi i znalazł się oko w oko z Pantilimonem górą okazał się golkiper gospodarzy. W tym miejscu idealnie pasuje wyświechtana piłkarska prawda o niewykorzystanych sytuacjach. Jak inaczej określić to, że niespełna minutę po drugiej akcji Amatha, Lucas Pérez reaktywował Depor. Ale remis to wciąż było za mało. Gdy w kuluarach pod koniec regulaminowego czasu gry trwały już dywagacje nad tym, kto powinien zastąpić Pepe Mela, Florin Andone w przypadkowej akcji przedłużył okres współpracy obecnego trenera z Los Turcos. Przynajmniej do następnej kolejki.
Sinusoida Los Amarillos
Villarreal funkcjonuje na sinusoidzie. Gdy wydaje się, że Los Amarillos najgorsze mają za sobą i złapali już wiatr w żagle to przytrafia im się taki mecz jak z Getafe (0:4). Tym razem załoga Żółtej Łodzi Podwodnej zabrała na pokład wystarczająco dużo prochu. Barbosa schowany głęboko za żółtym murem nie musiał nawet rozgrzewać rękawic. Swoje musieli zrobić jedynie koledzy z ofensywy. Było to o tyle łatwiejsze, że piłka w zespole wędrowała jak po sznurku. Drugą linią świetnie dyrygował Trigueros wspomagany przez Nicolę Sansone. To zaowocowało. Czerpiący z podań kolegów Cédric Bakambu skompletował hattricka, pozostawiając daleko za sobą obrońców, którzy zbyt późno orientowali się zamiarach gospodarzy. Taki Villarreal warto oglądać.