Asturyjczycy byli o krok od zagarnięcia drogocennego punktu i podbudowania morale na dalszą część batalii o pozostanie w Primerze. Isco miał jednak inne plany. Wymierzył kopnięcie, które wtrąciło Sportinguistas z powrotem ku czeluściom Segundy.
Zizou zdecydował się odstawić poza meczowy skład Cristiano oraz Karima Benzemę. Bale, Pepe czy Varane nie grali z powodu kontuzji. Carvajal odbywał karę zawieszenia, za dobicie do limitu żółtych kartek. O mały włos, a ubytki kadrowe w drużynie Los Blancos drogo by ich kosztowały. Sporting spisywał się pierwszorzędnie, a zwłaszcza wypożyczony z Athleticu Mikel Vesga. Pochodzący ze stolicy Kraju Basków – Vitorii – wychowanek miejscowego klubiku Aurrery, zabłysnął nie tylko pomysłowym zagraniem za linię obrony Realu Madryt przy trafieniu Duje Čopa. Sam także pokonał Kiko Casillę i wyprowadził Los Rojiblancos ponownie na prowadzenie.
Jednak nad Królewskimi z Madrytu czuwał tego dnia Isco, który przyćmił rozgrywającego swój najlepszy mecz w karierze Mikela. Mieszał zawodnikom Sportinguistas w głowach i wkręcał w ziemię. Po jego pierwszym, cudownym golazo, powtórnemu wyrównaniu za sprawą Moraty, do Andaluzyjczyka należał wielki finał. Przyjął futbolówkę z obrotem, lekko sobie wystawił i posłał do siatki, tuż przy lewym słupku bramki strzeżonej przez Cuellara. Real ponownie wyrwał zwycięstwo tuż przed ostatnim gwizdkiem. To nie przypadek. Zespół Królewskich ma swoje problemy i mankamenty, czasem potrzebuje uderzenia w twarz, by oprzytomnieć i wskoczyć na wyższe obroty. Niemniej ma też i charakter, a rezerwowi często potrafią wnieść do gry nową jakość. Dlatego Los Balncos wciąż utrzymują się na fotelu lidera.
Na kłopoty? Messi
Kiedy ostatni raz Real Sociedad wygrał na Camp Nou? Tego nie pamiętają nawet najstarsi górale. Przy tej próbie również im się nie powiodło. Głównie za sprawą dubletu i asysty Leo Messiego. Poza tym, obie drużyny prześcigały się w niechlujnej grze w defensywie, a nie w zagraniach zapierających dech w piersiach. Przy pierwszym golu Baskowie zostawili Leo hektary przestrzeni na przedpolu, na których z powodzeniem Argentyńczyk mógłby pograć w golfa. Przy okazji drugiej, chociażby Zaldúa miał problem z wyprowadzeniem piłki i ta trafiła do Luisa Suáreza… Po przeciwnej stronie barykady nie było lepiej. Iñigo Martínez zdołał wymanewrować Sergiego Roberto i André Gomesa, a na końcu obić Samuela Umtitiego, który wpakował futbolówkę do własnej bramki. Kolejny gol należał do zupełnie pozbawionego opieki Xabiego Prieto. Tak jakby baskijski weteran biegnąc przez pół boiska pozostawał niewidzialny. To niebezpieczna tendencja. O ile rozbicie przez Barcę Celty, tuż przed rewanżem z PSG, dawało nadzieję na happy end, tak krytyczne błędy ze spotkania z Realem Sociedad urealniają czarne scenariusze zakończenia rywalizacji z Juve. Barcelona musi się otrząsnąć.
Zemsta na słodko
Porażka Athleticu 1:4, po wizycie na Wyspach Kanaryjskich, nie należała zapewne do łatwych do przełknięcia. Jednakże Los Leones zrewanżowali się za to “wyjazdowemu Las Palmas” (drugi najgorszy zespół w lidze – po Granadzie – w spotkaniach poza własnym boiskiem) z nawiązką, wrzucając go na prawdziwy rollercoaster z jazdą bez trzymanki. Wagoniki zwolnił Mikel San José, ostre zakręty dokładał Iñaki Williams, Aritz Aduriz ośmieszał, a Iker Muniain wrzucał Kanarki na pętle wywołujące nudności. Szczególnie ostatni od dawana nie prezentował się tak dobrze. Zachwycił widownię dwoma precyzyjnymi, technicznymi strzałami, które trafiały do siatki Kanaryjczyków tuż przy słupku. Palce lizać.
Przy okazji meczu Athletic uhonorował nagrodą “One Club Man” Seppa Maiera, byłego bramkarza Bayernu Monachium, za jego wyśmienitą karierę w barwach Bawarczyków. W poprzednich dwóch edycjach statuetkę otrzymali Matt Le Tissier (2015) i Paolo Maldini (2016).
Rodzina Adamsów
Granada jest doprawdy wyjątkowa – groteskowa i niebywale dysfunkcyjna – niczym mroczna rodzinka z amerykańskiego serialu, dla której halloween trwa cały rok. Poćwiartowany rewelacyjnymi pomysłami Pere Guardioli zespół, próbowano zszyć na nowo, a zwolnienie Lucasa Alcaraza i posadzenie za sterami Tony’ego Adamsa miało być “kopem w tyłek” impulsem ożywiającym dzieło godne doktora Frankensteina. Efekt? Legenda Arsenalu w swoim debiucie na ławce trenerskiej już zapisała się w historii La Liga, gdyż w wyjściowym składzie Anglik wystawił jedenastu zawodników z jedenastu krajów świata, bez ani jednego Hiszpana. W lutym Alcaraz posłał w bój podobną drużynę, lecz wówczas w jej składzie znalazł się Kanaryjczyk – Héctor Hernández.
Andaluzyjczycy pokazali nieco więcej życia w ofensywie bombardując Celtów strzałami z dystansu, lecz bez powodzenia. Pogrążyła ich zwyczajowa nieporadność w obronie oraz klasa Galisyjczyków – błyskotliwość Claudio Beauvue (świetna asysta przy golu Jozabeda) czy też precyzja Marcelo Diaza. Chilijczyk uderzeniem z rzutu wolnego zademonstrował gościom jak należy pakować piłkę do siatki zza pola karnego.
Jaki klub, taki Jürgen Klopp. Można by powiedzieć. Jednak nie byłoby to sprawiedliwe wobec Adamsa. Ani Niemiec z ławki Liverpoolu, ani inny światowej klasy trener nie poradziłby sobie z trwającym od kilku sezonów rozkładem El Grany, przyśpieszonym jeszcze ostatniego lata.
A miało być tak pięknie…
Rwąca akcja niczym w “Rejsie”. Potencjalny hit przypominał jakością mecze rozgrywane zwykle niedzielne południe. Obu zespołom brakowało rytmu i dokładności przy rozgrywaniu akcji, a także chęci, by rzucić się na przeciwnika. Niemniej kilka błędów mogło w konsekwencji doprowadzić do zmian na tablicy wyników. Nie doszło do tego gdyż: Valencię, po strzale Joveticia, wybronił słupek, a Sevillę Mariano, który wybił piłkę z linii bramkowej. Najaktywniejszy na boisku Simone Zaza prawie wpisał się na listę strzelców, ale nim wpakował futbolówkę do siatki, przyjął ją sobie ręką. Gol zatem słusznie nie został uznany.
Przekąska przed Ligą Mistrzów
Atlético na poczęstunek ubrało się w drugi garnitur, a mimo to Osasuna została zmieciona. Pod nieobecność Koke, Gabiego, Griezmanna czy Saula, pałeczkę pierwszeństwa przejął Yannick Carrasco. Belg z hiszpańskim paszportem spisał się wyśmienicie. Po indywidualnym rajdzie i uderzeniu zza szesnastego metra posłał futbolówkę do bramki zaraz przy lewym słupku. To mu jednak nie wystarczyło i dorzucił drugie trafienie po doskonałej asyście Nico Gaitana. Dokładkę zafundował Filipe Luis. Brazylijczyk nie dość, że znajduje się ostatnio w wyśmienitej formie, to jeszcze regularnie wpisuje swoje nazwisko na listę strzelców. W czterech meczach zdobył trzy bramki – pod tym względem i Griezmann mógłby mu pozazdrościć. Od starcia z Sevillą (cztery kolejki temu) Francuz powiększył swój dorobek w La Liga tylko o jednego gola.
Wynik mógłby być dla Nawarczyków znacznie gorszy, gdyby nie to, iż zawodnicy gospodarzy – Carrasco i Thomas Partey – zaprzepaścili dwa rzuty karne. Oba wybronił Salvatore Sirigu. W ten sposób Los Rojiblancos zmarnowali już sześć jedenastek w ośmiu próbach, w samej tylko La Liga. Te akurat nie miały jednakże większego znaczenia dla przebiegu spotkania.
Alavés nigdzie się nie wybiera
Baskijskie Deportivo dopięło swego. Ma już pewne utrzymanie w Primerze i wszystkie punkty, jakie dopisze do konta od tej pory, będą dodatkiem do wyśmienitego sezonu. Plan został zrealizowany w momencie, kiedy ligowy grafik sparował ich z faworyzowanym Villarrealem. Trzeba jednak pamiętać, że Atleti, Sevilla czy Real Sociedad również miały problemy na Estadio Mendizorroza. Z Los Amarillos nie było inaczej. Andrés Fernández musiał zwijać się jak w ukropie, ale nawet jego podwójne parady nie uratowały zespołu Frana Escriby. Skapitulował przy woleju Ibaia Gómeza zza linii szesnastego metra oraz uderzenia głową Rodrigo Ely. Brazylijczyk z włoskim paszportem przysłużył się jednak później gościom. Theo Hernández stracił piłkę, ta trafiła do Cédrika Bakambu, a Kongijczyk potężną bombą po nogach wspomnianego stopera zdobył kontaktową bramkę. Ale na szczęście dla gospodarzy napastnik Villarrealu nie był już tak skuteczny w kolejnych sytuacjach. Sam mógłby ustrzelić przynajmniej hattricka, lecz w zamian skończyło się na kompromitacji.
Betis staje na nogi
Po trzech porażkach z rzędu Los Verdiblancos przełamali się i uczynili poważny krok w kierunku, wciąż matematycznie niepewnego, utrzymania. Pokonali nie byle kogo, bo aspirujących do gry w europejskich pucharach Rusznikarzy. Beticos doskonale weszli w mecz, gdyż na przełomie pierwszej i drugiej minuty za sprawą Jonasa Martina, już mogli cieszyć się z prowadzenia. Baskowie mieli jedną doskonałą okazję, by doprowadzić do wyrównania, lecz strzał Alejandro Gálveza w sytuacji sam na sam z bramkarzem, fantastycznie wybronił Antonio Adán. Warto zwrócić uwagę na to, że Betis wygrał, choć na boisku zabrakło zmagającego się z zatruciem pokarmowym Rubéna Castro, a także Tony’ego Sanabrii narzekającego na kontuzję mięśnia. Świetnie spisali się wychowankowie: Rafa Navarro asystował przy pierwszym golu, a kontra z udziałem Álexa Alegrii i Daniego Ceballosa przypieczętowała zwycięstwo Andaluzyjczyków. Dani zabłysnął geniuszem, gdyż pomimo lasu nóg obrońców, znalazł miejsce do oddania celnego i skutecznego strzału. To był jego pierwszy gol w Primera Divisón i na prawdę zacny.
Eureka!
Pamiętacie legendarny mecz Grecji z Niemcami w wykonaniu Monty Pythona? Zbliżony przebieg miało właśnie spotkanie Ogórków z Papużkami. Oba zespoły nie wiedziały za bardzo jak się do siebie dobrać. Strzały, jeśli jakieś w ogóle się pojawiały, były posyłane prosto w bramkarzy. Zwłaszcza w pierwszej połowie zarysowała się przewaga Los Pepineros, lecz bez żadnych konkretów. Te pojawiły się dopiero w ostatnich minutach starcia, kiedy to Archimedes Gerard Moreno zakrzyknął “Eureka!” i zainicjował akcję zakończoną golem Sokratesa Léo Baptistão. Olbrzymi głaz musiał spaść z serc kibiców Granady i Sportingu, zwłaszcza iż Leganés czekają jeszcze wizyty na Estadio de la Cerámica, Ipurui i San Mamés.
Minimaliści
Zdobywanie okładek hiszpańskich gazet sportowych dwa razy w sezonie w zupełności Máladze wystarcza. Andaluzyjczycy ledwie wspięli się na swoje Mt. Everest, a równie błyskawicznie zostali sprowadzeni na ziemię. Zadanie zrzucenia podopiecznych Michela z piedestału przypadło innym pogromcom Dumy Katalonii – Deportivo. I choć Galisyjczycy nie prezentowali się tak dobrze jak w starciu z Barceloną, na Málagę to wystarczyło. Kluczowe okazały się dwie wrzutki bocznych obrońców w pole karne. Pierwszą wykorzystał Joselu, drugą Pedro Mosquera. Wcześniej jedynym powodem do uśmiechu dla kibiców zgromadzonych na EL Riazor, było pojawienie się na murawie starego znajomego, Mauro Silvy, któremu oddali honory za ponad 350 spotkań rozegranych dla Los Turcos.