To miały być ostatnie takie derby. Ostatnie derby Madrytu na Estadio Vicente Calderón – prestiżowe i niezapomniane. Tymczasem kibice Atleti za sprawą Cristiano bardzo szybko będą chcieli o nich zapomnieć. Ponadto miniona kolejka podrzuciła nam: kolejne potknięcie Barcy na Máladze, remontadę w sewilskim stylu, golazo Iñigo Martíneza, setkę Eibaru, rajd Florina Andone oraz udany debiut Víctora Sáncheza del Amo.
Atlético przystępowało do meczu z Realem z olbrzymią pewnością, w końcu sześć ostatnich ligowych derbów miasta kończyło się albo zwycięstwem Los Rojiblancos (4) lub remisem (2). Ponadto od 22 meczów La Liga nie przegrali na własnym terenie. Jakby tego było mało Real Madryt musiał przystąpić do spotkania w poważnym osłabieniu. Gospodarze mieli zatem sporo powodów do optymizmu i liczyli na godne pożegnanie Estadio Vicente Calderón, przed przeprowadzką na nowy obiekt.
I wszyscy się przeliczyli. Obudził się bowiem śpiący królewicz – Cristiano, być może zmotywowany podpisaniem nowego kontraktu i rozpętaną wokół tego wydarzenia zawieruchą (“nowa umowa przy takiej formie?”). Wespół z rządzącym i dzielącym Isco, Chorwatami, zaskakująco szczelną defensywą… słowem całym zespołem usiadli na wysokości zadnia. Tak, usiadli. Usiedli na rywalu, a ten zaskakująco szybko zaczął się dusić. Atlético nie potrafiło stawić oporu. W dodatku zawiódł największy atut Los Cholchoneros – żelazna, bezbłędna defensywa. Dotąd bardzo pewny Stefan Savić dorobił się nagle udziału przy dwóch z trzech trafień Cristiano Ronaldo. Zabójczy hattrick, choć złośliwi podkreślą, że był to: rykoszet, karny oraz dobicie “setki” wypracowanej przez Garetha Bale’a. Za jego sprawą Portugalczyk stał się najlepszym strzelcem w historii madryckich derbów wyprzedzając o jednego gola legendę Królewskich, Alfredo di Stefano (17 zdobytych bramek).
“Nasze dziedzictwo pozostanie wieczne” – głosiła oprawa fanów Atleti na sobotnie spotkanie. Oczywiście, było to nawiązanie do dziejów historycznego obiektu, Estadio Vicente Calderón. Trudno jednak odciąć się od wrażenia, że futbol z nich zakpił. Los Rojiblancos bardzo chcieliby by ich dziedzictwem była epoka Simeone, tymczasem ostanie mecz przypomniały im o gorzkim okresie sprzed cholismo, z czasów gdy Real szukał godnego rywala na derby.
Skok na lidera?
W katalońskich mediach starcie z Málagą przedstawiano jako przystanek do marszu na fotel lidera. Tymczasem Barca nie wykonała własnego planu by móc trzymać kciuki za porażkę Los Blancos i tymczasowe przejęcie pierwszego miejsca. Przy oddaniu 28 strzałów na bramkę przeciwnika i grze w przewadze jednego piłkarza przez około pół godziny, nie potrafili skierować piłki do siatki Andaluzyjczyków. Nie była to w zupełności zasługa Carlosa Kameniego, który po raz czwarty zachował czyste konto na Camp Nou. On zmuszony został do pokazania swojego kunsztu dopiero w końcówce, gdy Barca zorganizowała nawałnicę ataków. Wcześniej musiał się wykazać jedynie raz bądź dwa, gdyż przytłaczająca liczba strzałów leciała wszędzie, tylko nie w światło jego bramki.
Remontada Style
Ekipa Sevilli na boisku staje się równie szalona, jak jej szkoleniowiec Jorge Sampaoli za linią boczną. Zwykła wygrana po całkowitej dominacji nad przeciwnikiem to nuda, banał i sztampa. Sevillistas wolą balansować na krawędzi – wyrwać zwycięstwo jedną akcją, lub jeszcze lepiej odrobić straty i rozstrzygnąć pojedynek w samej końcówce, bo w ten sposób smakuje ono znacznie lepiej. Las Palmas, Deportivo Alaves, Leganés, a ostatnio Deportivo La Coruña poznały tę specjalność Blanquirojos na własnej skórze. Los Turcos nie pomógł gol Babela w pierwszej minucie, ani kapitalny rajd Florina Andone, którym wszedł w obronę Sevilli niczym nóż w masło i podwyższył prowadzenie. Gwoli sprawiedliwości, za faul Mercado na reprezentancie Rumunii powinien zostać podyktowany rzut karny, lecz Antonio Lahoz nie wskazał na wapno. Pozwolił tym samym rozpędzającym się gościom pod wodzą Vitolo na znokautowanie Galicjan. Gole w 90 i 92 minucie rozłożyły Depor na łopatki.
Gość od zadań specjalnych
Bywa czasem, że nawet i Aduriz już nie może. Wówczas jednak Athletic ma jeszcze jednego asa w rękawie – Raúla Garcíę. Dość powiedzieć, iż w tym sezonie zapisał się na liście strzelców cztery razy, co dało Baskom łącznie trzy zwycięstwa i remis (10 punktów). Bez jego trafień zdobycz Los Leones w tych spotkaniach spadłaby do trzech oczek(!). Wychowanek Osasuny tym razem nie zerwał pajęczyny z górnego rogu bramki, ale gol był równie cenny jak golazo i zadecydował o losach meczu z Villarrealem. Za to Iñaki Williams za wybornie zmarnowane okazje powinien czyścić Raúlowi buty.
Walencka mizeria na Mestalla
Po pierwszych podrygach i powiewach optymizmu po zatrudnieniu w Valencii Cesare Prandellego sytuacja wydaje się wracać do normy. Nietoperze wygrali zaledwie jeden mecz na Mestalla w tym sezonie, z Deportivo Alaves, gdzie praktycznie goście oddali trzy punkty gospodarzom – samobój i rzut karny. Remis z najgorszym zespołem w lidze to kolejne potwierdzenie walenckiej mizerii. Choć jeszcze lepiej oddaje ją łatwość z jaką Artem Kraweć odebrał piłę Parejo i Managali oraz późniejsza akcja bramkowa Carceli.
Grande La Real
Czwarte zwycięstwo z rzędu Realu Sociedad stanowi złą wiadomość dla Barcelony wizytującą w nadchodzący weekend Anoetę. Txuri Urdin bez nadmiernych problemów rozprawili się ze Sportingiem. Walorów estetycznych widowisku dodali: Duje Čop oraz Iñigo Martínez. Pierwszy pokonał Rulliego precyzyjnym strzałem zza pola karnego, tuż przy bliższym słupku. Chorwat wciąż potwierdza dobrą formę i kompletnie uzależnił od siebie ofensywę Asturyjczyków (5 goli i 2 asysty na 11 trafień całego zespołu). Z kolei odpowiedź obrońcy gości – fantastyczny, mierzony strzał bezpośrednio z rzutu wolnego – nie pozostawiała złudzeń, ani wątpliwości komu należy się nagroda za golazo kolejki.
Dwunasta próba
Dwunastokrotnie Papużki próbowały zdobyć Estadio Mendizorroza i za tym ostatnim razem, w końcu im się to powiodło. Najpierw musieli się jednak ostro napracować w wyrównanym starciu. Pierwszą bramkę zdobył Deyverson, ale na szczęście dla Espanyolu nie została ona uznana, ze względu na minimalny spalony Brazylijczyka. Później, rzut karny wybronił Fernando Pacheco. Sam wykonawca jedenastki, Gerard Moreno, na swój błąd zareagował w najlepszy możliwy sposób. Zacisnął zęby i zaledwie dwie minuty po feralnym karnym strzelił dla gości decydującego gola. Asystował, oczywiście, Pablo Piatti.
Setka Eibaru
Za sprawą setnego, jubileuszowego trafienia Rusznikarzy w La Liga gospodarze zagarnęli trzy punkty w spotkaniu z Celtą. Co zaskakujące to właśnie Baskowie, a nie zwykle ofensywnie nastawiona ekipa z Vigo zdominowali przebieg wydarzeń na murawie. Goście nie potrafili przeprowadzić zbyt groźnych akcji i pozostawiali pokaźne dziury w obronie. Na szczęście dla gości, Rubén Blanco zwykle ratował ich zwykle z opresji. Na koniec wizyty obie drużyny nieco się zagotowały, czego nie wytrzymała ekipa z Galicji – łącznie za faule, niesportowe zachowania i protesty zagarnęli w ostatnich minutach pięć żółtych i dwie czerwone kartki. Z czego jeden czerwony kartonik zobaczył Sergio Álvarez, przebywający na ławce rezerwowych.
Debiut na trzy punkty
Przygoda Víctora Sáncheza del Amo z ławką trenerską Betisu zaczęła nader obiecująco – od pokonania Las Palmas na własnym terenie. Pięknemu stylowi Los Amarillos Andaluzyjczycy przeciwstawili defensywny rygiel oraz zabójcze stałe fragmenty. Brutalnie przycięli Kanarkom skrzydła i to wystarczyło. Bramki zdobywali jedynie stoperzy Verdiblancos, jednym z nich był Bruno – wychowanek Tenerife, czyli największego rywala Las Palmas na Wyspach Kanaryjskich. Swój swego zawsze znajdzie. Z kolei Rubén Castro nie przełamał się na swoim rodzinnym klubie. W tej chwili pozostaje bez gola od dziewięciu meczów i jest to jego najdłuższa seria od kiedy założył zielono-białe barwy.