Prawdziwego bohatera poznaje się po tym jak kończy, a nie zaczyna. Nicolas Otamendi jest więc kolejnym zawodnikiem, który mimo dobrych występów, na Mestalla będzie wspominany głównie negatywnie.
Last Minute
Do transferu Otamendiego mogło w ogóle nie dojść i po północy, 3. stycznia 2014 roku, wszystko wskazywało na to, że Argentyńczyk zostanie w Porto przynajmniej na kolejne pół roku. Wkrótce okazało się, że Valencia będąca na skraju bankructwa pozyskała Pitbula za 12 mln €… Jednak zawodnik musiał trafić na wypożyczenie do innego klubu, gdyż jego włoski paszport był nieważny, a w klubie wszystkie miejsca dla zawodników spoza Unii Europejskiej były już zajęte. Dziwne? Dla kibiców Valencii po erze Solera, Soriano i Llorente, takie niedopatrzenie to pestka.
Sezon życia
Otamendi kazał na siebie długo czekać. Na wypożyczeniu w Atletico Mineiro nie grał najlepiej, nie został także powołany na Mistrzostwa Świata do Brazylii, choć Argentyna potęgą defensywną przecież nie jest.
Obawy przed sezonem były więc uzasadnione. A oczekiwania ogromne. Po dwóch latach niepowodzeń, degrengoladzie w obronie autorstwa Senderosa, Mathieu, Ramiego czy Ruiza, walencka defensywa miała być zbudowana od nowa, nawiązać do tego, co prezentowali Nietoperze za czasów Rafy Beniteza. A było to niezwykle trudne, bo Valencia była wtedy w tym zakresie niedościgniona.
Carboni, Pellegrino, Djukić, Marchena, Angloma, a przede wszystkim Ayala, to oni odpowiadali za wspaniałe wyniki Valencii w najlepszym dla niej okresie. Nietoperze zachwycali w ataku, ale podstawą zawsze była obrona. Przez jakiś czas to się zatraciło. Więc po tych wielu latach, kiedy kibice musieli oglądać festiwal indywidualnych błędów obrońców, poprzednie rozgrywki były niczym miód na serce. Nawet mimo słabej skuteczności i często gry bez polotu. Wystarczyło kilka spotkań, żeby Otamendi zaczął być porównywany do Ayali, żywej legendy Valencii i osoby odpowiadającej wówczas za transfery.
Mimo tego, że jak na obrońcę Otamendi wcale wysoki nie jest, to dołożył aż 6 trafień w tamtym sezonie, a i pod własną bramką Valencia znacznie poprawiła się jeśli chodzi o defensywne stałe fragmenty. Duża w tym zasługa Nico, który wraz z Mustafim panował we własnym polu karnym. Błędy Nico można tak naprawdę policzyć na palcach jednej ręki, na próżno szukać takich, które prowadziły do straty bramki. Argentyńczyk wspiął się na poziom nieosiągalny w poprzednim sezonie dla żadnego innego defensora w La Liga. Valencii dał pewność, stabilność, charyzmę, a także… Przebojowość, którą pokazał już w pierwszym meczu, przeciwko Sevilli, pamiętną paradą w stylu breakdance…
Transferowa telenowela
Już po kilku miesiącach występów dla Blanquinegros zaczęły zgłaszać się po niego kluby. Real Madryt, PSG, Chelsea, plotki głosiły także o zainteresowaniu Bayernu. To jednak Manchester United cały czas wydawał się być faworytem w tym wyścigu, a ruch, dla wszystkich idealny. Klub z Old Trafford stać bowiem na 50 mln € odstępnego za Otamendiego, Czerwone Diabły potrzebują wzmocnień w formacji defensywnej, a sam Argentyńczyk mógłby zarabiać więcej i grać z kolegą z reprezentacji, Marcosem Rojo.
Później poważne wydawało się zainteresowanie Realu Madryt, który oprócz Otamendiego miał chcieć też Mustafiego, jednak załagodzona sytuacja z Ramosem i niechęć Beniteza do transferu Pitbula zadecydowały o tym, że przynajmniej w następnym sezonie były zawodnik Porto nie będzie grał w La Liga.
Jednak bardzo długo wszystko wskazywało na to, że nikt nie wyłoży za Otamendiego oczekiwanej kwoty, a sam Argentyńczyk nie pali się do odejścia. Prawda wyszła na jaw podczas Copa America, kiedy najpierw agent zawodnika udzielił wywiadu dla skonfliktowanego z klubem Cadena SER, a po kilku dniach jego słowa potwierdził sam Nico. W skrócie: zawodnik chce odejść, nie ma zamiaru wracać do Walencji i ma nadzieję, że transfer zostanie dopięty przed końcem urlopu (dwa tygodnie po Copa America). To się jednak nie udało.
I znów nieco nadziei pojawiło się wśród części kibiców Valencii. Oczywiście, duża część fanów nie chciała już na oczy widzieć Otamendiego, co zresztą dobitnie pokazali Valencianistas podczas prezentacji przed Trofeo Naranja.
Podobnie zresztą było jeśli chodzi o Nuno. Portugalczyk prosił Otamendiego, aby został przynajmniej na eliminacje Ligi Mistrzów i wydawało się, że Nico pomoże Valencii w meczach z Monaco. Kilka dni przed meczem dał jednak do zrozumienia, że nie ma zamiaru grać z francuską drużyną. Obecnie jest w Manchesterze i negocjuje transfer do City. Początkowo miała to być transakcja opiewająca na 40 mln € i wypożyczenie Mangali, jednak Francuz nie chce przenosić się na Mestalla. Ostatnia wersja i najbardziej prawdopodobna – 45 mln €. Jeśli to okaże się prawdą, będzie to druga najdroższa sprzedaż zawodnika klubu ze stolicy Lewantu. Będzie także najdroższym obcokrajowcem pod tym względem i przebije Claudio Lópeza prawie dwukrotnie (23 mln €).
Najdroższe transfery z Valencii
Mendieta | Lazio | 48 mln € |
Otamendi* | Manchester City | 45 mln € |
David Villa | Barcelona | 40 mln € |
Roberto Soldado | Tottenham | 30 mln € |
David Silva | Manchester City | 28,75 mln € |
Juan Mata | Chelsea | 26,7 mln |
Zbawca czy beneficjent?
Nasuwa się więc pytanie, czy Otamendi rzeczywiście jest tak dobry jak pokazał poprzedni sezon, czy po prostu Nuno, jego ludzie i sami zawodnicy, w krótkim czasie stworzyli monolit, który potrafił powstrzymać każdego? Odpowiedzieć na to pytanie w tym momencie nie sposób. Na pewno nie można przypisywać wszystkich zasług Argentyńczykowi, bez cienia wątpliwości można powiedzieć, że sezony życia zaliczyli także inni zawodnicy grający w formacji defensywnej: Barragan, Gaya, Mustafi. Kiedy szanse dostawali Orban i Vezo, także stawali na wysokości zadania. Na dodatek jeszcze bardziej niesamowity niż zwykle był Diego Alves…
To co trzeba oddać Otamendiemu, to charyzma. Ewidentnie wpływał na swoich kolegów z drużyny. W sezon stał się kimś w rodzaju ikony. Nieustraszony defensor który niejednokrotnie ratował punkty swoimi interwencjami, a także uderzeniami głową. Aby pozostał, oferowano mu nawet funkcję kapitana. Nic z tego. Po sezonie Nico pokazał drugą twarz, jakiej nikt na Mestalla nie znał. Z bohatera, człowieka po niespełna roku kreowanego na przyszłą legendę klubu, stał się zwykłym najemnikiem i uciekł tylnymi drzwiami, jak wcześniej Soldado, Mathieu czy Rami. Bez klasy, bez szacunku, dla kasy.
Rozgoryczenie z łezką w tle
Mało jest więc takich, którzy będą tęsknić po Otamendim. Przynajmniej jeśli chodzi o kibiców. Bo koledzy z drużyny do końca pochlebnie wypowiadali się o Otamendim i w każdej wypowiedzi podkreślali, że mają nadzieje, że zostanie, bo jest ważnym elementem drużyny. Tak się jednak nie stanie, a kto będzie najbardziej rozczarowany? Na pewno najbliższy przyjaciel Otamendiego, Rodrigo de Paul, który tym samym, po “rozstaniu” z Luciano Vietto, traci już drugiego najlepszego kompana.
Valencia ma jednak teraz poważny problem, a mianowicie zakup nowego obrońcy. Lista ewentualnych następców jest ciekawa: Garay, Rudiger, Mammana, Balanta, de Vrij… Jednak jeśli się zagłębimy, nie wygląda to już tak różowo. Garay kosztowałby 30 mln €, Rudiger jest już w Romie, Mammana i Balanta grają dla River, a w Argentynie skończyło się już okienko. Ten pierwszy jest młody i niedoświadczony, choć bardzo obiecujący, Balanta natomiast nie potwierdza swoich umiejętności z Football Managera i od dłuższego czasu częściej ogrzewa ławkę rezerwowych i trybuny, niż gra. Jakby tego było mało, de Vrij doznał wczoraj groźnie wyglądającej kontuzji. Sekretariat techniczny (czyt. Jorge Mendes) ma więc trudny orzech do zgryzienia. A pieniędzy na kolejną “La Bombę” nie będzie, jeśli Valencia w dwumeczu z Monaco, nie okaże się lepsza od francuskiego zespołu. Pierwsze stracie już dziś i dopiero ono pokaże w jakim miejscu znajdują się Blanquinegros.