Kojarzycie „Zemstę frajerów”? Komedię nakręconą w roku 1984, opowiadającą o tym, jak grupka nielubianych, wręcz gorszych, niepasujących do reszty studentów, zakłada własne bractwo i wygrywa z nimi w zawodach organizowanych w ich koledżu? Z perspektywy fana Realu, siedzącego wczoraj na stadionie, mniej więcej tak wyglądał dla mnie ten mecz.
Dopiero później, kiedy, czekając na pociąg do Krakowa, usiadłem w kawiarni, zorientowałem się, że komedia wywodzi się przecież z dramatu. A ten mecz, to idealny przykład połączenia tych gatunków. Komediodramat w czystej postaci. „Nic śmiesznego” w wersji piłkarskiej, z tym że zamiast Cezarego Pazury, któremu nic nie wychodzi, dostajemy Cristiano Ronaldo, któremu… też nic nie wychodzi.
To dość ironiczne, że tak słaby mecz Królewskich, rozpoczął się prawdopodobnie najlepiej w tym sezonie – cudownym strzałem Garetha Bale’a, który dał Realowi prowadzenie. Potem jeszcze gol Benzemy po świetnej akcji, zapoczątkowanej genialnym podaniem Mateo Kovacicia, i wydawało się, że nic się tutaj nie może zmienić. Wydawało.
Słowa-klucze
Zauważyliście, że po każdym meczu, w którym nie wszystko pójdzie zgodnie z założeniami Królewskich, pojawiają się w wypowiedziach zawodników i Zinedine’a Zidane’a te same wyrazy, a nawet całe zdania? „Jestem zadowolony”, „musimy wyciągnąć wnioski”, „poprawimy się”, „intensywność” plus jeszcze kilka takich, które znajdziemy niemal na każdej konferencji prasowej Francuza. Należy zadać sobie więc pytanie: o jak odległej przyszłości tu mowa, skoro obiecanej poprawy nie było nawet w meczu z, nie oszukujmy się, jednym z najsłabszych rywali, jakich Real spotka w ciągu całego sezonu?
Intensywność? Szczerze mówiąc nie wiem, kiedy ostatnio takie zjawisko wystąpiło w grze Los Blancos. Choć nie! W meczu z Legią intensywność była – przez pierwsze pięć minut. Potem BBC przestało walczyć o piłkę i tylko czekało z przodu na rozwój wydarzeń, brakowało ruchu w środku pola, a legioniści mieli pół boiska wolnego na przeprowadzanie kontrataków. Przy tak rezerwowej linii defensywy Realu – to musiało zaboleć.
Przywołane konferencje Zidane’a to zresztą niezły powód do śmiechu. Wciąż wierzę w Zizou na stanowisku trenera. Wciąż mam nadzieję, że poprowadzi tę ekipę do kolejnych sukcesów, ale… momentami można by to skomentować kultowymi już słowami Zbigniewa Lacha. Jak, po takim meczu, trener Realu może powiedzieć, że Legia nie zagrała najlepszego spotkania w tym sezonie?
Jak może powiedzieć to: „Brakowało nam trochę wszystkiego – chęci, ruchu. Ale tak jest. Czasem może się zdarzyć taki mecz, teraz tylko spokój, musimy myśleć o kolejnym meczu”?
Tak, myśleć o kolejnym meczu trzeba. Ale o tym nie można zapomnieć. Tym bardziej, że stanowi on istotną nauczkę dla zawodników, którzy może wreszcie zrozumieją, że na stojąco nie będą wygrywać. Nauczkę tym cenniejszą w obliczu zbliżających się derbów Madrytu, z których – jeśli zagra tak jak z Legią – Real wyjdzie z manitą w siatce bramki Keylora Navasa.
Opuszczona głowa
Po meczu, gdy staliśmy w mixed zonie, pierwszy – podobnie jak na boisko – przeszedł przez nią Cristiano Ronaldo. „Przeszedł” to zresztą idealne słowo, bo zrobił to w ciągu kilkunastu sekund, starając się nie patrzeć na nikogo. Nie zrobił nic, poza tym, że przez chwilę był tam obecny. I mniej więcej takim zdaniem można by podsumować występ Portugalczyka.
Gdybym napisał, że to irytujące, to pewnie nie napisałbym nic. To niesamowicie *tu wstawić dowolne przekleństwo, wyrażające wzburzenie*, że gość w takiej formie gra pełne 90 minut w meczu, w którym ewidentnie nic mu nie wychodzi. To wręcz niezrozumiałe, że jest tak od początku sezonu. A, umówmy się, w co najmniej połowie z nich, Cristiano niemal nic nie zdziałał. Niczego mu nie odbieram – jest legendą, być może najlepszym piłkarzem w historii Królewskich. Jednak w meczu, w którym nie potrafi nawet dobrze podać, po prostu nie powinno go być na murawie.
Jasne, nie on jeden zagrał słabo, ale to na niego zwrócone są oczy tysięcy, jeśli nie milionów, ludzi. Sam się wywindował na szczyt i teraz sam może z niego zlecieć. Z hukiem. Kto wie czy ta ławka nie byłaby dla niego wybawieniem. Jego ambicja i sportowa złość, mogłyby dzięki niej popchnąć go w dobrą stronę. Trzymanie go na murawie na siłę, tak jak w meczu z Legią, tego nie zrobi. Takie działanie może jedynie sprawić, że przez mecz przejdzie z opuszczoną głową. Jak przed dwoma dniami.
Defensywa
Pewnie dla wielu drużyn dziesięć meczów z rzędu bez czystego konta to nic nowego. Dla Realu Madryt to katastrofa. Keylor Navas już stracił w tej edycji Ligi Mistrzów tyle bramek, co przez całą poprzednią. Obrońcy, nie tylko w tym spotkaniu, gdzie grała dość rezerwowa linia defensywna, ale przez cały sezon, gubią się co najmniej kilka razy w jednym meczu. Poza tym brak im agresywności, dojścia do rywala. Pod tym względem mogliby się podszkolić u… Michała Pazdana. Serio, akurat tutaj obrońca Legii króluje – popatrzcie, jak doskakiwał choćby do Cristiano Ronaldo, gdy ten tylko znalazł się blisko niego. Po drugiej stronie boiska legioniści mieli kilka metrów miejsca na oddanie strzału.
Obrona Królewskich gra słabo już od dawna. Zaczęło się to pod koniec drugiego sezonu Ancellotiego i, choć zabrzmi to jak żart, sprowadzenie Beniteza nie było tak złym pomysłem – Rafa jest przecież znany z wprowadzania dyscypliny taktycznej i można się było spodziewać, że uporządkowanie defensywy będzie kluczem do jego pracy. Nie udało mu się, podobnie jak potem (z wyjątkami) Zidane’owi, ale ratował ich fantastyczny wtedy Navas. I dużo szczęścia.
Dziwi to, tym bardziej, że w najważniejszych meczach sezonu, obrońcy Los Blancos potrafili zagrać niezłe mecze – z Barceloną, Manchesterem City, Atletico – kiedy trzeba było to zrobić. Tym razem nie byli w stanie przeszkodzić Legii w zdobyciu trzech bramek. I nie usprawiedliwia ich to, że były to trzy fantastyczne strzały. Bo różnica klas zbija wszelkie argumenty przedstawiane na obronę Varane’a czy Nacho.
Mam wrażenie, że – nie tylko defensorom – zabrakło ambicji i szacunku dla rywala. Od początku sezonu. A w piłce nic gorszego nie ma.
Brawo, Legio
Na drugim biegunie stoi wczorajsza postawa Legii. Ci wręcz wyszydzani „frajerzy”, przeciwko którym Cristiano miał windować rekordy strzeleckie i którym wieszczono rekordową porażkę, zagrali świetnie. Można napisać, że Real grał na 10,5903% swoich możliwości (do wyliczenia tego użyto skomplikowanych algorytmów, polegających na wystukaniu losowych liczb na klawiaturze numerycznej), że zostawiał Legii pole do popisu, że legioniści oddali trzy strzały życia… Można. Ale to niczego nie zmienia – wynik jest wynikiem i poszedł w świat.
Tym bardziej, że podopieczni Jacka Magiery mogli się załamać. Gol stracony w 1. minucie, potem 0:2 po świetnej akcji Realu i wydawało się, że już po wszystkim. Tymczasem okazało się, że można grać z Królewskimi, jakby byli rywalem z polskiej Ekstraklasy. A nawet prościej, bo tyle miejsca warszawiakom nie zostawi pewnie nawet Wisła Płock czy Górnik Łęczna. Nie napiszę, że żałuję wyrównania, bo zawsze pozostaję fanem Realu, ale cieszę się, że strzał Lucasa w końcówce, trafił w poprzeczkę, a nie tuż pod nią. Legia po prostu na ten punkt zasłużyła.
Nie rozpędzałbym się jednak w prognozach i przewidywaniach, których wczoraj można było usłyszeć dużo – o wygraniu ze Sportingiem, powalczeniu z Borussią itd. Szczerze mówiąc nie zdziwiłbym się, gdyby oba te mecze Legia zakończyła bez bramek strzelonych, a z workiem straconych. Ale nie chcę też być złym prorokiem, bo ta drużyna, po zmianie szkoleniowca, coś w sobie ma. I niech to coś da jej jeszcze piękne chwile.