Real Betis w bólach wywalczył awans do najlepszej szesnastki Ligi Europy po ciężkich pojedynkach z Zenitem Sankt Petersburg. Kibice verdiblancos są jednak pełni optymizmu. Piłkarze Manuela Pellegriniego jako jedyni w Hiszpanii wciąż rywalizują na trzech frontach i marzą o tym, by zostać najlepszą drużyną w 110-letniej historii klubu z dzielnicy Heliópolis.
Curro Romero to jeden z największych toreadorów w historii Sewilli. Przypomina o tym odlany z brązu pomnik, który dumnie spogląda na przechodniów tuż przy wejściu do barokowej areny walk byków Real Maestranza, dziś jednej z głównych atrakcji turystycznych stolicy Andaluzji. Romero zasłynął dzięki wyjątkowo długiej karierze i spektakularnym sukcesom, ale również tym, że jak nikt inny potrafił przeplatać je druzgocącymi porażkami. Dziś ma 88 lat, wciąż aktywnie śledzi mecze swojego ukochanego Betisu i jest jednym z jego socios.
Romero i klub z Heliópolis łączy jednak coś jeszcze – wyniki notowane przez piłkarzy verdiblancos były często równie nieprzewidywalne, jak wyczyny Romero w korridzie. Przez 110 lat od powstania klubu Betis wielokrotnie przypominał bohatera kreskówki, który w pogoni za sukcesem ślizgał się na skórce od banana w najmniej oczekiwanym momencie. I to zwłaszcza, gdy przychodziło mu łączyć rywalizację w lidze z grą w europejskich pucharach. W roku 1965 Betis po raz pierwszy wystąpił w rozgrywkach pod egidą UEFA, by już rok później spaść z ligi. Jeszcze większym nieporozumieniem był rok 1978, gdy klub z dzielnicy Heliópolis w odstępie kilkudziesięciu dni dotarł do ćwierćfinału Pucharu Zdobywców Pucharów (co do dziś jest największym osiągnięciem klubu w europejskich rozgrywkach, wyrównanym 20 lat później) i spadł do Segunda División. Niedola Betisu sięga także XXI wieku – lata 2005 i 2006 przyniosły mu triumf w Pucharze Króla i debiutancki udział w fazie grupowej Ligi Mistrzów, a także jednoczesny regres wyników w lidze, który zapoczątkował kolejny kryzys i ponowny zjazd na ligowe zaplecze trzy lata później.
To dlatego po jednej z kolejnych niezrozumiałych wpadek verdiblancos lokalny dziennikarz przekształcił przydomek “EuroBetis” (towarzyszący klubowi zawsze przy okazji występów w europejskich rozgrywkach) na “CurroBetis”, jeszcze mocniej łącząc klub z postacią słynnego toreadora. Dziennik El Mundo Deportivo już w latach 50. pisał, że Betis “pozostaje wierny swojej tożsamości wzlotów i upadków”.
Głód sukcesów
Fakt, że dzisiejszy Betis Manuela Pellegriniego jako jedyny w Hiszpanii wciąż rywalizuje o trzy trofea, oznacza dla kibiców coś więcej niż tylko grę o kolejne zwycięstwa. To szansa na przebicie osiągnięć drużyny z lat 2005/2006 i przejście do historii jako najlepszy skład w historii klubu. To szansa na zerwaniem z łatką “CurroBetis”, która tak silnie przylgnęła do klubu i uwierała zwłaszcza wtedy, gdy lokalny rywal z dzielnicy Nervión święcił seryjne triumfy w Lidze Europy.
W rywalizacji z Sevillą Betis przechwala się przede wszystkim większą liczbą socios, większym stadionem i prawdopodobnie większą liczbą kibiców w ogóle. Verdiblancos w sąsiedzkich polemikach brakuje jednak najważniejszego argumentu – trofeów. Wliczając turniej Campeonato del Sur, w którym oba sewilskie kluby rywalizowały ze sobą w latach przed utworzeniem ligi hiszpańskiej, Betis sięgnął tylko po cztery puchary. Sevilla ma ich w swojej gablocie aż 34.
W miniony czwartek ten głód sukcesu najwidoczniej objawił się w 90. minucie starcia 1/16 finału Ligi Europy z Zenitem Sankt Petersburg. 45 tysięcy widzów na Benito Villamarin na moment zamilkło, gdy obrońca Dmitrij Czistiakow zwieńczył napór gości trafieniem do siatki tuż przed końcem rewanżowego spotkania. Wynik 1-0 na korzyść Zenitu oznaczał dogrywkę. Być może przez głowy niektórych z nich przeszła myśl o “CurroBetisie”, który będąc w roli zdecydowanego faworyta po triumfie w pierwszym meczu w Rosji (3-2) znów mógł zawieść w najmniej spodziewanym momencie. Ale gdy po wideoweryfikacji sędzia dopatrzył się faulu gracza gości na Guido Rodriguezie, stadionem w dzielnicy Heliópolis wstrząsnął wielki okrzyk radości. Po meczu, w którym Betis nie zdołał oddać ani jednego celnego strzału na bramkę rywala, fani gospodarzy świętowali tak, jakby właśnie wygrali w finale po golu w doliczonym czasie gry.
Nauka cierpienia
Wiele do życzenia pozostawił styl, w jaki Betis wywalczył swój piąty w historii udział w najlepszej szesnastce Ligi Europy. Choć Pellegrini, nie zważając na zbliżające się w niedzielę derby, postawił na najsilniejszy skład, to gospodarze pokazali niewiele ze swojego imponującego arsenału w ofensywie. Nie błyszczeli Sergio Canales i Nabil Fekir, dynamicznym rajdom Alexa Moreno na lewym skrzydle brakowało wykończenia, a Willian Jose i zastępujący go w drugiej połowie Borja Iglesias byli długimi fragmentami odłączeni od gry. 19-letni Daniłł Odojewski, debiutant w bramce Zenitu, przez cały wieczór nie musiał bronić ani jednego strzału. Gospodarze potrafili stworzyć zagrożenie jedynie po rzutach rożnych uderzanych przez Fekira – na początku drugiej połowy, w odstępie kilkunastu minut, Rodriguez i Jose główkowali po takich akcjach w słupek.
Zenit również nie dawał się wykazał Rui Silvie, ale to podopieczni Siergieja Sjemaka kontrowali mecz w ostatnich 25 minutach. Napędzani przez brazylijski tercet tworzony przez Malcoma, Wendela i Claudinho z łatwością przenosili ciężar gry pod pole karne Betisu. Brakowało im jednak jakości w wykończeniu, a może przede wszystkim zwykłego szczęścia, bo oprócz trafienia Czistiakowa sędzia wcześniej nie uznał również gola Yuriego Alberto, dopatrując się nieznacznego spalonego.
Betis utrzymał do końca korzystny rezultat nie tylko dzięki sprzyjającemu losowi. Bezbramkowy remis na wagę awansu wystawia świadectwo pracy, jaką przez ostatnie półtora roku wykonał ze swoim zespołem Pellegrini. W poprzednich sezonach Betis kojarzył się z efektowną grą (zwłaszcza pod wodzą Quique Setiena), był w stanie sprowadzać renomowanych piłkarzy (Fekir, Iglesias, William Carvalho), ale gdy tylko napotykał na jakieś trudności, szybko pogrążał się w spirali rozczarowujących wyników – przede wszystkim dlatego, że nie potrafił skutecznie bronić. Sezon 2018/2019, przed objęciem zespołu przez Pellegriniego, Betis zakończył na 10. miejscu z jedną z pięciu najsłabszych linii obrony w LaLiga (52 stracone gole w 38 meczach).
W starciu z Zenitem bohaterami Betisu nie byli więc Fekir, Canales czy Iglesias, a środkowi obrońcy – Edgar Gonzalez i German Pezzella. Błyszczał zwłaszcza pierwszy z nich, bo to on był odpowiedzialny za neutralizację najgroźniejszego piłkarza rywali – Artioma Dziuby. Zrobił to na tyle skutecznie, że Sjemak zdjął z boiska swojego snajpera już po godzinie gry. Do Egdara należała także interwencja meczu, gdy w końcówce w sobie tylko znany sposób zablokował nogą piłkę zmierzającą w światło bramki po główce Iwana Siergiejewa.
– Betis musi umieć dobrze bronić. Gra w trzech rozgrywkach jednocześnie powoduje zmęczenie psychiczne i fizyczne, ale radzimy sobie z tym, bo mamy mentalność wielkiego zespołu. Zenit to bardzo jakościowa drużyna, uczestnik fazy grupowej Ligi Mistrzów, z wieloma kreatywnymi zawodnikami. Mimo tego przez cały mecz mieli problem ze stwarzaniem sobie okazji – podkreślał chilijski trener na konferencji prasowej.
Pellegrini nauczył Betis tego, czego nie potrafiły ekipy prowadzone przez Setiena i Rubiego – cierpienia w trudnych momentach w meczu. Zdaniem Canalesa to był klucz do sukcesu z Zenitem. – Wiedzieliśmy, że możemy napotkać na trudne chwile. Dzięki takim spotkaniom uczymy się, jak radzić sobie w takich sytuacjach i rośniemy jako drużyna – zaznaczył pomocnik Betisu.
O miejsce w historii
Po końcowym gwizdku radość kibiców na Benito Villamarin szybko ustąpiła miejsca okrzykom, które miały zmobilizować piłkarzy przed niedzielnym starciem na Ramón Sanchez-Pizjuan. W pełnych kontrowersji styczniowych derbach w 1/8 finału Pucharu Króla (mecz został przerwany po tym, jak Joan Jordan został trafiony w głowię przedmiotem rzuconym z trybun, dokończono go dzień później przy pustych trybunach) Betis wygrał 2-1, ale od momentu powrotu do Primera División w 2015 roku zdołał ograć Sevillę w lidze tylko dwa razy. Verdiblancos marzą też o zakończeniu sezonu na podium, co przez 110 lat udało im się tylko trzykrotnie.
Sportowa stawka derbów Sewilli już dawno nie była tak wysoka, a po nich przyjdą kolejne wyzwania – półfinałowy rewanż Pucharu Króla z Rayo (Betis broni przewagi 2-1 z pierwszego meczu) i 1/8 finału Ligi Europy z Eintrachtem Frankfurt. Finały obu tych rozgrywek odbędą się w… Sewilli, kolejno na Sanchez-Pizjuan i La Cartuja. Podteksty nasuwają się same, a takie szanse przejście do historii mogą się długo nie powtórzyć.
Mimo swojej chimeryczności Curro Romero dorobił się nad Gwadalkiwirem imponującego pomnika. Na swój własny piłkarze Betisu również mogą wkrótce zapracować.