
Mają zbliżone ambicje, zespoły naszpikowane gwiazdami i od kilku lat biją się o te same trofea. A mimo to pojedynki Atlético z Barceloną są głęboko w cieniu El Clásico.
Gdy co roku w wakacje władze LFP ustalają nowy kalendarz Primera División, media przemycają do nagłówków dwie najważniejsze daty. I wcale nie chodzi o inaugurację i epilog La Liga, ale o dni, w których Real Madryt odwiedzi Camp Nou, a Barcelona Santiao Bernabéu. Wszystko inne to horyzont dla zderzenia gigantów, których rezultat nierzadko decyduje, komu na koniec zmagań przyjdzie podnieść puchar za mistrzostwo Hiszpanii. Tymczasem od kilku ładnych lat tych samych zaszczytów spragnione jest Atlético, które dzisiaj może przeskoczyć Barcelonę w ligowej tabeli, a jeśli los ich ponownie skojarzy – na pewno nie ustąpi jej w Lidze Mistrzów.
Mecz numer trzy
César Luis Menotti, były szkoleniowiec Barcelony i Atlético w latach 80., przed startem obecnej kampanii przewidywał, że Duma Katalonii i Królewscy nie wejdą z futryną w nowy sezon. Argentyńczyk obawiał się, że odejście Andrésa Iniesty wywoła na Camp Nou coś w rodzaju poszukiwania brakującego puzzla. Zaś w Madrycie, już bez Cristiano Ronaldo, Julen Lopetegui miał utknąć w labiryncie własnych pomysłów (czyż nie wyczuł pisma nosem?). Dlatego też Menotti nadzieje na pasjonujący rok ulokował w Atlético, które jego zdaniem jest „bezpieczniejsze” pod batutą niezmieniającego się Diego Simeone.
Wniosek, jaki można odczytać z przemyśleń 80-letniego trenerskiego nestora, jest mniej więcej taki: zarówno Barcelonie, jak i Realowi, większą krzywdę mogą wyrządzić chłopcy Cholo, niż oni sami sobie. Obu gigantom w pierwszej kolejności powinno zależeć na uziemieniu Rojiblancos, by wszystko wróciło do normy. Normy, która w minionych dekadach utrwaliła katalońsko-madrycki duopol. A może to błędne rozumowanie i Atlético już na dobre będzie ogrzewać się w cieple tych największych? I jeśli tak, to czy mecze jak ten najbliższy, z Barceloną, należy zakreślić czerwonym kolorem w kalendarzu?
„Myślę, że spotkania Atlético i Barcelony, to mecz numer dwa, a nawet trzy pod względem prestiżu w hiszpańskim futbolu. Wyżej jest El Clásico i derbi madrileño, ale to wcale nie oznacza, że nie powinniśmy w kalendarzach zaznaczać tego pojedynku na czerwono. Wręcz przeciwnie – uważam, że brakuje mu tylko dobrej nazwy handlowej” – przekonuje Leszek Orłowski, dziennikarz tygodnika Piłka Nożna, komentator ligi hiszpańskiej w Canal+ oraz autor książek o Rojiblancos i Dumie Katalonii. „El Clásico i derbi madrileño mają markę, a pojedynki Barcelony i Atleti są jej pozbawione. Ale mecze Barcelony z Atlético i tak są wielkimi wydarzeniami, bo poziom ich spotkań z ostatnich lat był znakomity. Często nawet były to najlepsze mecze w sezonie, zwłaszcza mówię tu o Lidze Mistrzów”.
O skali postępu Atlético Duma Katalonii najboleśniej przekonała się w sezonie 2013/14, na początku marszu madrytczyków ku „wielkości”. Wtedy zawodnicy Diego Simeone w bezpośrednich starciach nie ulegli Blaugranie, eliminując Katalończyków w ćwierćfinale Champions League, a także pieczętując mistrzostwo Hiszpanii po bramce Diego Godína na Camp Nou. To w tym miejscu cholismo przebiło szklany sufit i do dziś przesyła światu mocarstwowe ambicje. Dwie dekady wstecz Atlético z Simeone w składzie też brawurowo obchodziło się z Barceloną, ale nie potrafiło zrabować jej więcej niż awans do finału Pucharu Króla. Aż do sezonu 1995/96, kiedy piłkarze z Vicente Calderón zgarnęli dublet ogrywając Barcę dwukrotnie w lidze i w finale Copa del Rey.
„Nie ma dużej różnicy między pojedynkami dzisiejszymi i tymi z przeszłości. Nam udawało się przełamywać hegemonię Barcelony. Gdy jeszcze byłem piłkarzem Osasuny, Atlético z takimi zawodnikami jak Pablo Futre przegrywało z Barcą 0:5 i 0:6 w dwumeczu Pucharu Króla. Mnie jednak zawsze zdarzało grać z nimi wyrównane spotkania i wygrywać je 4:3, 4:1 czy 2:0. To były widowiskowe, fajne mecze” – wspomina Roman Kosecki, były napastnik Rojiblancos, który jednak nie uniósł żadnego trofeum na Vicente Calderón. Polak dołożył za to cegiełkę do jednej z najbardziej zapamiętanych remontad w historii La Liga. W sezonie 1993/94 Katalończycy po hat tricku Romário prowadzili u siebie 3:0 do przerwy, a po zmianie stron wypuścili z rąk kontrolę nad meczem. Kosecki zdobył dwie bramki, a rojiblancos zwyciężyli 4:3.
„Ze względu na moją historię starć z Barceloną, na pewno użyłbym czerwonego koloru w kalendarzu. Udawało mi się strzelać gole dla Atlético na Camp Nou… Ale jednak derby z Realem to jest coś bardziej wyjątkowego. To walka o prymat w mieście” – dodaje były reprezentant Polski. Czuć, że w rozmowie o Atlético i Barcelonie co rusz przewija się wątek Królewskich.
Wspólny wróg?
Są dwa powiedzenia, które określają nastroje w trzyosobowym towarzystwie. Pierwsze – „gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta” – oddaje to, co aktualnie zachodzi między Atlético, Barceloną i Realem. Choć po prawdzie tak samo moglibyśmy je przełożyć na doświadczenia np. Porto, Benfiki i Sportingu. Zawsze bowiem przy pojedynku dwóch, ten ostatni przygląda się, kto straci więcej. Tak będzie dzisiaj, gdy Santiago Solari – jeśli pierw pokona Eibar – do snu położy się ze świadomością, że na Wanda Metropolitano posypały się punkty albo Diego Simeona, albo Ernesto Valverde. Albo i obu.
Drugie każe już szerzej spojrzeć na wymienione trio. „Wróg mojego wroga, jest moim przyjacielem” – czy taka zasada konsoliduje przekonania kibiców Atlético i Barcelony? „Akurat tej sprawie poświęciłem kilka stron w mojej książce o Atleti. Mogło mi się wydawać, że wspólny wróg łączy, ale w gruncie rzeczy jest inaczej. Przede wszystkim kibice Rojiblancos nienawidzą Realu, co nie oznacza, że Barcelonę darzą przyjaźnią. Przeciwnie – dla nich to jest druga głowa tego samego smoka, który chce dominować nad całą ligą i nie dzielić się z nikim. Dla nich Barça z Realem to są sojusznicy w utrzymywaniu całej reszty na spory dystans od siebie. Co innego stosunek fanów Barcelony do tych Atlético. Tu rzeczywiście jest cień sympatii, czy nawet szacunku. Te relacje nie są symetryczne” – przekonuje Orłowski.
„Zgadzam się, że kibice Atleti i Barcelony jednoczą się w zasadzie: pokonać Real. To jest ich wspólny wróg. Oni do wygrania z Królewskimi podchodzą wręcz szowinistycznie. Ale żeby nie było, w ich meczach też jest ogień” – potwierdza Kosecki. Dlaczego więc potyczki Barcy i Atlético wciąż są traktowane po macoszemu?
Przede wszystkim w hierarchii sympatyków obu ekip pierwszeństwo mają starcia z innymi zespołami. Najważniejsze, by utrzeć nosa Realowi, ale i w następnej kolejności kibice zacierają ręce na jeszcze innych rywali. Na przykład Barcelona koniecznie chce podkreślić wyższość nad Espanyolem, ale też z dużym respektem podchodzi do spotkań z Athletikiem. Tu akurat z innego powodu – oba kluby zdobyły najwięcej pucharów Hiszpanii, wiele z nich w czasach przedwojennych, kiedy nie istniały rozgrywki ligowe. To był jedyny sposób na mierzenie się z najlepszymi w kraju, a drużyna z Bilbao wtedy do takich się zaliczała. Do tego historia Katalonii i Kraju Basków, zwłaszcza za czasów reżimu Francisco Franco, mocno odcisnęła się na tamtejszym futbolu. Athletic i Barcelona doświadczyły bliźniaczych cierpień z ręki generalissimusa i to ich zbliża.
Pusta karta
Samo słowo klasyk (hiszp. el clásico), padające w kontekście Atlético i Barcelony, już sugeruje historyczne skojarzenia. Rojiblancos – dziesięciokrotni mistrzowie Hiszpanii – nie muszą wstydzić się przeszłości, nawet jeśli nie była ona bogatsza od tej, którą pisano na Cap Nou. Nigdy jednak dłuższe okresy „wielkości” obu klubów nie zbiegły się w czasie, jak ma to miejsce teraz. Kiedy Atlético Luisa Aragonésa w latach 70. o mało nie wywalczyło Pucharu Mistrzów, Barcelona przeżywała swoje dwie chude dekady (nie licząc lat 30. XX wieku, kiedy cała Hiszpania otrzepywała się z wojny domowej), choć i tak regularnie meldowała się na ligowym podium. Poza tym czasy były inne i oba zespoły walczyły przede wszystkim o dotrzymanie kroku seryjnie tryumfującemu Realowi.
Rywalizacja Atlético i Barcelony to wciąż niezapisana karta. Jej sportowa strona dopiero zaczyna się wypełniać, im dłużej Colchoneros utrzymują się u boku Dumy Katalonii i Królewskich. Tej zaś pozaboiskowej jeszcze nie splamiła historia, jak w przypadku El Clásico, gdzie oprócz pozytywnych emocji górę bierze otwarta niechęć, animozje z przeszłości, czy nawet „zdrady”, jak ta Luisa Figo. Na marginesie – czy ewentualna przeprowadzka do Katalonii Antoine’a Griezmanna lub Saúla podpaliłaby lont w obustronnych relacjach?
„Nie odkryję Ameryki, ale wydaje mi się, że dla Atlético spotkania z Barceloną będą z gatunku tych najważniejszych dopiero wtedy, kiedy w poszczególnych sezonach oni sami nie odpadną z walki o mistrzostwo, a Real już nie będzie miał na nie szans” – podsumowuje Roman Kosecki.