
Spoczywaj w pokoju | Fot. ESPN
Wielki człowiek, legenda, najlepszy trener wszech czasów, żartowniś, przyjaciel, ojciec La Roja, mędrzec z Hortalezy, dziadek, przykład do naśladowania. Oto określenia, które najczęściej padały w sobotę, gdy cały świat obiegła wieść o śmierci jednego z najwybitniejszych szkoleniowców, Luisa Aragonésa, od dłuższego czasu walczącego z białaczką. 75-letni mistrz odszedł od nas 1 lutego 2014 roku w madryckiej klinice Cemtro o godzinie 6:15.
Kiedy do publicznej informacji przedostała się owa smutna wiadomość, wszystkie inne wydarzenia w kraju odeszły w kąt. Mimo wczesnego poranka, z całego futbolowego świata masowo spływały kondolencje. Wczoraj Hiszpania nie obudziła się uśmiechnięta jak zawsze. Wielki Papá osierocił synów, których wychował na równie wielkich jak on sam, najlepszych w swoim rzemiośle.
„Atlético to moje życie!”
„Z nimi, z koszulką, z dumą, trzeba wyjść i powiedzieć na boisku, że mistrz jest tylko jeden – w barwach czerwonych i białych!”
Największe piłkarskie sukcesy Luis Aragonés święcił w Atlético Madryt. Na Vicente Calderón przybył z Betisu w wieku 26 lat. Wcześniej był adeptem szkółki Realu Madryt, ale nie było mu dane zadebiutować w pierwszym zespole Królewskich, dlatego rozpoczął tułaczkę po drużynach rodzimej ligi. W ciągu trzech lat sześciokrotnie zmieniał klubową przynależność (w większości na zasadzie wypożyczenia). Żadne z odwiedzonych miejsc nie okazało się rajem dla młodego Luisa. Oferta Los Rojiblancos była mu przeznaczona. Dziesięć lat gry okraszonych 265 występami i 123 golami na zawsze usytuowało go w panteonie sław Los Colchoneros. Szybko określono go jednym z najlepszych ofensywnych pomocników, szefostwo Realu pluło sobie w brodę – nie poznano się na talencie gwiazdy lokalnego rywala. Obfity w trofea okres Atlético z Luisem w składzie określono złotą epoką, choć trzy tytuły mistrzowskie (lata: 1966, 1970, 1973) były tylko przerywnikami w trwającej dominacji Los Blancos. Do tego dorzucił dwa Puchary Hiszpanii (1965, 1972), Puchar Interkontynentalny (1974), finał Pucharu Mistrzów (1974, przegrany z Bayernem Monachium) oraz tytuł króla strzelców La Liga (1970, wespół z Amancio i Garate), więc widzimy jak na dłoni dlaczego Papá na zawsze pozostanie w sercach madryckich (i nie tylko) kibiców.

Fot. Colchonero.com
Po czerwono-białej stronie Madrytu Aragonés stał się zawodnikiem wykwintnym, wystarczająco dobrym żeby przywdziać reprezentacyjny trykot i zadebiutować w drużynie narodowej w 1965 roku. W opromienionej tryumfem w europejskim czempionacie (w 1964 roku – przyp. red.) kadrze nie stał się jednak historyczną personą. Jedenaście występów i trzy bramki na przestrzeni siedmioletniej przygody z La Selección chwały mu nie przyniosło. Kto by wtedy pomyślał, że kolejna spektakularna gloria Hiszpanów na międzynarodowej arenie nastąpi dopiero za 44 lata, właśnie pod batutą epizodycznego reprezentanta Aragonésa?
Luis stał się Don Luisem w 1974 roku. W tym jakże – dla naszych rodaków – symbolicznym futbolowo roku Aragonés zawiesił buty na kołku i z marszu stał się trenerem Atlético. Po raz pierwszy zetknął się z rolą samodzielnego szkoleniowca, podejmującego decyzje na własną odpowiedzialność. Początki nie przyniosły fajerwerków, raczej humory były umiarkowane jak na miarę ówczesnej ekipy. Wciąż trwało panowanie Realu, ale pod wodzą swojego byłego piłkarza Los Rojiblancos udało się wywalczyć mistrzostwo (1977) i krajowy puchar (1976). Odszedł w 1980 roku, by już w 1981 przejąć inny zespół, w którym występował jako „czynny” zawodnik. W Betisie, bo o tym klubie mowa, nie zagrzał jednak długo miejsca i już po roku powrócił na Vicente Calderón. I znów okazało się, że Madryt jest dla niego miejscem szczególnym. W ciągu kolejnych pięciu lat klubowa gablota wzbogaciła się o kolejny Puchar Hiszpanii i Superpuchar (1985).
Trenerska kariera Luisa Aragonésa była rozdrobniona. Kiedy drugi raz powiedział „¡Adiós!” kibicom Atlético, był 1987 rok. Od tamtej chwili w żadnej drużynie nie pracował dłużej niż 2 lata. Zdarzyła się nawet sytuacja, w której Papá odszedł z Mallorki, aby pomóc Los Colchoneros awansować z Segunda do Primera Divisón. Po wykonaniu zadania powrócił na Baleary. Miał słabość do madrytczyków, którzy wyciągnęli do niego pomocną dłoń w przeszłości – czterokrotnie z sukcesami przejmował czerwono-białych. Zacytowane na wstępie zdanie jest jednym z jego najsłynniejszych. Wypowiedział je w 1992 roku przed finałem Copa del Rey z Realem Madryt. Nie trudno się domyślić, że ów pojedynek jego podopieczni zwyciężyli (2:0). Dzięki trudowi jaki włożył w formowanie futbolu w swoim ukochanym klubie okrzyknięto go „Mędrcem z Hortalezy” (Hortaleza to jedna z madryckich dzielnic – przyp. red.). Swój przydomek żartobliwie skwitował: „Bardziej pasowałoby do mnie przysłowie głupi jak but, a nie mędrzec, ponieważ wiem, że nic nie wiem”.

Fot. Que.es
La Furia Roja
„Chciałbym, żeby reprezentacja miała swoje imię, swoją tożsamość. Tak jak Brazylijczycy to Canarinhos, a Argentyńczycy Albicelestes, tak Hiszpanie mogliby być La Roją”
Po 40 latach oczekiwania Hiszpanie w 2004 roku znów nie zostali mistrzami Europy. Piłkarze Iñaki Sáeza nie wyszli nawet z grupy na portugalskim turnieju. Hiszpańska federacja na nowego selekcjonera wybrała Luisa Aragonésa i powierzyła mu zadanie odbudowy wizerunku reprezentacji. Działacze trafili w dziesiątkę – nowa miotła natychmiast wprowadziła swoje porządki w kadrze. Istna rewolucja, szansę założenia czerwonej koszulki dostali młodzi, gniewni na czele z Davidem Villą, Sergio Ramosem czy Andrésem Iniestą. Do swoich obowiązków Luis podszedł na poważnie, nie obyło się bez odważnych decyzji. Jedną z nich był brak powołania dla Fernando Morientesa na mundial w Niemczech. Jak na „ojca” przystało, Papá odbył szczerą rozmowę z synem, w której uzasadnił powody swojej decyzji. El Moro musiał przełknąć gorzką pigułkę, aczkolwiek o Aragonésie złego słowa powiedzieć nie może. Lubił zawodników pewnych siebie, takich którzy samą obecnością wywierają nacisk na przeciwnika, słynnymi stały się jego metody motywowania kadrowiczów, które niekoniecznie były popularne.
Na jednym z treningów obecne były kamery telewizyjne. Obserwowały każdy krok trenera, o czym on sam chyba nie wiedział. W pewnym momencie przywołał do siebie Jose Antonio Reyesa, młodego wilka z Arsenalu – drużyny z francuskim gwiazdorem Thierrym Henrym. Luis chciał „podbudować” swojego podopiecznego, dając mu do zrozumienia, że jest lepszy od Francuza. Rzekł mu wówczas: „Powiedz tej czarnej kurwie, że jesteś o wiele lepszy od niego. Nie zachowuj tego dla siebie. Powiedz mu to ode mnie. Musisz wierzyć w siebie, jesteś lepszy od tego gównianego piłkarza, zrozum!”. Oczywiście wybuchał afera. Anglicy i Francuzi znienawidzili Aragonésa, zarzucając mu rasistowskie poglądy. On jednak wszystkiemu zaprzeczył. Dla niego było to jedynie niefortunne zdarzenie, próba zmobilizowania młodziana. Usprawiedliwił się tym, że ma czarnoskórych przyjaciół. Jego wersje potwierdził Marcos Senna – jedyny czarnoskóry w talii Luisa. To jednak nie zmienia faktu, że odbierany dotychczas sympatycznie selekcjoner przegiął, a cała sytuacja ciągnęła się za nim ze sporym echem.
Na mundial w 2006 roku zabrał dość eksperymentalną drużynę. Jednym z objawień miał zostać rozrabiający w Arsenalu Cesc Fábregas. Młody Katalończyk swoją szansę dostał, ale presja Weltmeisterschaft pochłonęła zarówno jego, jak i całą ekipę. W 1/8 finału Francuzi dowodzenie przez Zinedine’a Zidane’a wyrzucili swoich sąsiadów za burtę. Mimo to Aragonés nie zmienił środków. Na EURO 2008 nie wziął podpory Realu – Raúla. Gdy jeden z dziennikarzy spytał selekcjonera dlaczego poczynił w ten sposób, on odpowiedział: „Wiesz na ilu mundialach był? Na trzech. A wiesz ile razy grał na EURO? Dwa razy. Powiedz mi ile wygraliśmy wtedy?”. Opinia publiczna znów przyjęła jago słowa bez przychylności, dlatego szybko ustosunkował się do nich i ponownie zabrał głos: „Mam szacunek dla jednego z najlepszych piłkarzy w historii hiszpańskiego futbolu, ale czas mija. Jeśli go powołuję, a on myśli, że czynię to pod presją mediów, to grubo się myli”.
Ostatecznie postawił na swoim. Wykreślił ze swojego notesu legendę Realu, w jego miejsce wpisał króla strzelców La Liga sezonu 2007/08 Daniego Güizę. Wybór okazał się trafny. Güiza stał się bezcennym jokerem, wchodzącym z ławki, by ukąsić przeciwnika. Prócz niego, na alpejski czempionat wziął także mało znanych Rubéna de la Reda czy Santiego Cazorlę. Filarami La Roja byli Ci, którzy dwa lata wcześniej płacili frycowe w Niemczech. Hiszpanie zdominowali turniej i wygrali wszystkie siedem spotkań. Decydującego o wszystkim gola zdobył Fernando Torres, jeden z ulubionych „synów”. Furtka do piłkarskiego Hollywood otworzyła się dla Iniesty, Ramosa, Villi i spółki. Wreszcie Hiszpania mogła czcić swoich bohaterów, którzy zostali nimi tylko dlatego, że ich Papá nie ugiął się pod lawiną spadającej krytyki i postawił na nich po raz kolejny.

Fot. Andrea Comas
Nie byłby sobą gdyby czegoś nie palnął w czasie EURO. Od kiedy stał się najważniejszym szkoleniowcem w kraju, polemiki z żurnalistami stały się jego chlebem powszednim. Niekiedy nawet przy rozmowach z piłkarzami redaktorzy sumiennie notowali bądź nagrywali jego wypowiedzi. Do historii przejdzie jego apel do „synów”, którym tradycyjnie chciał ich zmotywować: „Panowie, tworzycie wyjątkową grupę. Jeśli nie dojedziemy do finału, to znaczy, że jestem gównianym trenerem i zorganizowałem gównianą drużynę”. Krótko i dosadnie. Jeszcze śmieszniej powiedział przed półfinałem z Rosją: „Bóg nie jest zaangażowany w te sprawy, wszystko dzieje się sprawiedliwie. Nie pomaga Hiszpanii ani nikomu innemu. Ale cóż, Rosjanie są ateistami”.
Starszy pan w dresie
Po spektakularnym sukcesie odszedł w cień. Już przed wyjazdem na austriackie i szwajcarskie boiska było wiadomo, że po zakończeniu imprezy Luis odejdzie ze stanowiska. Bez względu na wynik – tak poczynił. Reprezentację przekazał w ręce Vicente del Bosque, który miał zagwarantować kontynuację zwycięskiego marszu. Popularny Sfinks podołał wyzwaniu i zdobył kolejne dwa międzynarodowe skalpy. Znany z kamiennego wyrazu twarzy aktualny opiekun kadry nigdy nie wyparł się tego, jakoby był kontynuatorem działa swojego poprzednika. Uważa, że Hiszpanie swoje panowanie w świecie futbolu zawdzięczają właśnie Aragonésowi. Człowiekowi, który swoje życie poświęcił piłce nożnej i rodzinie.
Gdy wczoraj rano Luis Aragonés po raz ostatni zamknął oczy, miał świadomość, że zostawił po sobie coś wielkiego. Mimo choroby, odszedł w spokoju. Odszedł jak na wielkiego przystało. Pamięć o nim pozostanie na zawsze w pamięci kibiców, a zwłaszcza jego „synów”. Tuż po przebudzeniu, wielu z nich nie wierzyło w doniesienia z madryckiej kliniki. Z biegiem czasu na portalach społecznościowych lawinowo spływały słowa współczucia. Alvaro Arbeloa nazwał Luisa dziadkiem, Iker Casillas, Pepe Reina, Sergio Ramos i Juanito mistrzem, zaś Andres Palop – przyjacielem. Wszyscy byli w stanie skoczyć w ogień dla niego. Najbardziej zdruzgotany jego śmiercią wydawał się Casillas. Obaj ufali sobie bezgranicznie, nie wstydzili się okazywać niemal rodzinnej miłości. Podczas fiesty w Madrycie po EURO 2008 kapitan La Roja nie bał się chwycić za mikrofon i zaśpiewać przed setkami tysięcy entuzjastycznie nastawionych Hiszpanów dla swojego Mistera. Choć słowa jego pieśni ograniczały się jedynie do: „Luis Aragonés, Luis Aragonés, Luis Aragonés…”.
A jak ja zapamiętam Don Luisa? Najmocniej w głowie utkwił mi moment z finału EURO 2008 przeciw Niemcom. Zażarta rywalizacja, nasi zachodni sąsiedzi napierają coraz mocniej i częściej. W obozach obu ekip temperatura sięga zenitu. Przy linii bocznej szaleje ze złości szykownie ubrany – jak na Niemca przystało – Joachim Loew, kilkanaście metrów dalej spokojnie stoi starszy pan w dresie, tak jakby nie wiedział gdzie się znajduje i o jaką stawkę gra. Bardziej niż spokojem, moją uwagę zwrócił doborem stroju do tak ważnego wydarzenia. Po wszystkim wypalił dziennikarzom, że „trener powinien wychodzić na spotkania w dresie”. Cały Luis, zawsze odznaczał się czymś nietypowym! I choć go nie znałem, zawsze miło będę go wspominał. Jako twórcę hiszpańskiej potęgi w świecie futbolu.

Fot. RTE.ie