
Powiedzieć o Guardioli, że to trener, to tak, jakby o Michaelu Jordanie napisać, że to były koszykarz. Albo o Januszu Gajosie, że to aktor. Albo opisać Baracka Obamę mianem polityka, a papieża Franciszka duchownego. Niby wszystko się zgadza, a jednak coś nie brzmi tak, jak powinno.
Czegoś nie dopowiadamy, traktujemy postać nazbyt powierzchownie. Nie boję się wielkich słów – Guardiola to wizjoner. Piłkarski filozof i rewolucjonista. Nauczyciel futbolu. W Niemczech mawiają wręcz, że jest opętany piłką, o której myśli w każdej chwili doby, o ile właśnie nie śpi. Süddeutsche Zeitung napisała o nim niedawno, że rozumie z futbolu więcej, niż sam futbol mógłby przypuszczać, a czasem wpada na takie pomysły, na które ów futbol nigdy wpaść by nie zdołał. Jego przyjściu do Bayernu towarzyszyła atmosfera święta i dumy, że do Bundesligi trafia ktoś z absolutnego światowego topu. Przez te trzy lata wiele się jednak zmieniło…
„Taktyk bez serca, trener z ogromnymi deficytami w obszarze relacji międzyludzkich, który gubi się w swoim perfekcjonizmie”. Kiedy w zimie wyszło na jaw, że następcą Guardioli w Monachium będzie Ancelotti, prasa nie miała już żadnych skrupułów. Coraz bardziej dziurawy parasol ochronny został wyrzucony do kosza, a Guardiolę odarto z resztek nimbu, który towarzyszył mu przez te ponad dwa lata. Umarł król, niech żyje król. W dwóch najważniejszych piłkarskich tytułach w Niemczech – Kickerze i Bildzie – pełno było wypowiedzi ekspertów i piłkarzy współpracujących swego czasu z Ancelottim, wychwalającym pod niebiosa jego fachowość, a nade wszystko to, w jaki sposób układa sobie relacje z zawodnikami.
Na kilometr można było wyczuć, że nieprzypadkowo dziennikarze biją właśnie w te tony. Przecież wielu wielkich zawodników, którzy mieli w swej karierze kontakt z Guardiolą gra na tę samą nutę, że wspomnę tu tylko chociażby o rozczarowanych, egocentrycznych napastnikach, takich jak Ibrahimovic czy Mandzukić. Na tej płaszczyźnie Guardiolę trafić po prostu najłatwiej. Ale z każdym kolejnym tygodniem, z każdym kolejnym mniej lub bardziej rozczarowującym występem Bayernu na wiosnę – choć mówimy głównie o stylu, a nie o wynikach, bo te wciąż pozostawały bez zarzutu – krytyka Pepa zahaczała o coraz to nowe obszary. Obszary, na które przez wcześniejsze lata nikt nie odważył się wchodzić.
Prawdziwa bomba wybuchła po pierwszym meczu z Atlético. Karlheinz Wild, czyli szef redakcji Kickera, w dość bezpardonowy sposób zaatakował w swoim tekście Hiszpana, zarzucając mu niekompetencję nie tylko w zakresie psychologii prowadzenia grupy ludzi, ale także częstokroć niezrozumiałą taktykę i złą selekcję. No i w mojej głowie zapaliła się lampka. Pouczać publicznie Guardiolę w kwestii taktyki czy doboru jej wykonawców? Sfora psów została spuszczona, a nad Guardiolą w przeddzień rewanżu z Atlético (!) rozpoczął się sąd kapturowy. Zebrani w studiu Kickera goście deliberowali o tym, co w Bayernie pozostanie w spadku po Guardioli. Obok wspomnianego wcześniej Wilda, do dyskusji moderowanej przez świetnego Marco Hagemanna stanęli też Christoph Daum, Oliver Kahn i Felix Magath. I o ile Daum i Kahn starali się wyciągać pozytywy z pracy Pepa, o tyle Magath i Wild walili w niego jak w bęben, a ocenę całości pracy Guardioli w Bayernie sprowadzali do wyniki rewanżowego meczu z Atletico. Bayern odpadł, Internet z właściwym sobie sarkazmem obwieścił, że Pep ustrzelił tryplet, a mediach rozpoczęły się „dożynki”…
Oceniając trzyletni okres pracy Guardioli w Bayernie nie sposób nie dostrzec pewnej zależności. Hiszpan cieszy się znacznie większą estymą wśród samych piłkarzy i trenerów niż u dziennikarzy i kibiców. Przypomina to trochę spór romantyków walczących sercem z oświeceniowcami uzbrojonymi w szkiełka. Ci pierwsi bowiem oceniają Pepa przez pryzmat niewymiernych tak na dobrą sprawę efektów, o których za chwilę, a ci drudzy patrzą na pustą klubową gablotę. Dlaczego pustą? Bo patery mistrzowskie składuje się w Monachium na strychu. Trofea zdobywane na własnym podwórku nie rajcują w Bawarii już nikogo. Są oczywistą oczywistością, punktem wyjścia, a nie celem samym w sobie.
Rok temu telewizja niemiecka pokazywała obrazki z monachijskiego Marienplatz, na którym piłkarze i kibice Bayernu tradycyjnie świętują sukcesy, w chwilę po zapewnieniu sobie przez Bayern kolejnego triumfu w Bundeslidze. Trzeba było uwierzyć im na słowo, że przekaz idzie na żywo, bo tak naprawdę centralne miejsce w Monachium wyglądało dokładnie tak samo jak w dowolny poniedziałek czy czwartek. Trzecie mistrzostwo Pepa z rzędu? No to fajnie. Czwarte kolejne mistrzostwo Bayernu czego jeszcze nikt przed nimi w Niemczech nie dokonał? Ot, następny rekord, nic więcej. Tak to mniej więcej w Monachium wygląda. Tam do dziś pamięta się o słowach Guardioli, który uparł się swego czasu na transfer Thiago Alcantary i miał powiedzieć swoim bossom: „Thiago oder nix!” (Thiago albo nic!). No i teraz dopadła go karma. Bo w Monachium liczy się Champions League oder nix…
Mimo to Guardiola sięgnął z zespołem po komplet mistrzostw, dorzucając do nich na deser Puchar Niemiec i zachowując wciąż jeszcze szanse na drugi. Nawet jeśli popatrzymy na to z perspektywy rozpieszczonych stertą mistrzowskich pater Bawarczyków – naprawdę trudno nie pokiwać z uznaniem głową. Ilu znacie na świecie trenerów, zdobywających trzy sezony z rzędu mistrzowskie tytuły z jednym zespołem? Nie trafia do mnie argument, że z taką kadrą dokonałby tego każdy, bo przeżyłem wiele „samograjów”, którzy wysypywali się na najdrobniejszych przeszkodach.
A Bayern Guardioli nie przeskakiwał tych przeszkód, on po nich przejeżdżał niczym walec. Średnia punktów zdobywanych na mecz przez Guardiolę wynosi 2,51 i też musi robić ogromne wrażenie. To oczywiście historyczny wynik. Nie pamiętam, kiedy w Bundeslidze jeden zespół w aż tak wielkim stopniu zdominował rywalizację. Nawet najlepszy w historii sezon Borussii Dortmund nie był w stanie niczego zmienić. Jeśli ktoś mówi, że trzy krajowe mistrzostwa z rzędu z jednym klubem to nic nadzwyczajnego, to musi sobie uświadomić, że przed Guardiolą osiągnęło to w Bundeslidze jedynie dwóch trenerów – dwukrotnie Udo Lattek w latach 70. oraz 80. i raz Ottmar Hitzfeld u progu XXI wieku. Oczywiście z Bayernem. No i trzeba się zastanowić, czy to przypadkiem właśnie nie przez wzgląd na totalną dominację w lidze wielu uważa, że mistrzostwo Niemiec to dla Bayernu najzwyklejszy obowiązek. Pewnie gdyby konkurencja dotrzymywała Bayernowi kroku, jak choćby Borussia Dortmund w tym sezonie, tytuły te byłyby bardziej doceniane. Tak czy inaczej można postawić tezę, że era Guardioli jest jedną z najlepszych w historii klubu. I tylko ta Liga Mistrzów, której wygranie jest w Monachium warunkiem sine qua non do wystawienia oceny pozytywnej…
Spróbuję podyskutować z faktami, a asumpt do tego dał mi Oliver Kahn, który w pomeczowym studiu w ZDF-ie, przytłoczony nieco przebiegiem spotkania stwierdził, że wygranej w Lidze Mistrzów nie da się zaplanować, bo zbyt wiele rzeczy dzieje się przypadkowo i bez wyraźnej przyczyny. I trafił w samo sedno. Piłka nożna to najbardziej przypadkowa ze wszystkich dyscyplin zespołowych. Możesz wykonywać kapitalną pracę, możesz być wybitnym trenerem i genialnym zawodnikiem, możesz mieć wreszcie nieograniczony wręcz budżet finansowy – wszystko na nic, jeśli nie masz choć kwanta szczęścia.
Po rewanżu z Atlético Magath czy Wild powiedzą i napiszą, że misja Guardioli zakończyła się całkowitym fiaskiem. Nie lubię gdybać, ale wyobraźmy sobie – strzał Alaby w pierwszym meczu idzie pięć centymetrów niżej, Müller w rewanżu staje na wysokości zadania i wykorzystuje karnego, Griezmann marnuje sam na sam… Zaistnienie choć jednej z tych sytuacji dawałoby wręcz pewność, że Bayern grałby w finale, a patrząc na poziom drugiego z półfinałów pomiędzy Realem i Manchesterem City nikt chyba nie ma wątpliwości, kto w tym finale byłby zdecydowanym faworytem.
Tomasz Hajto często mówi o detalach. I ma rację, bo w futbolu na tym najwyższym poziomie faktycznie decydują szczególiki. Szczególiki, na które nawet najlepsi trenerzy świata nie mają żadnego wpływu. W trzech z czterech połów w dwumeczu z Rojiblancos Bayern był od rywala zdecydowanie lepszy, co potwierdzają w zasadzie wszelkie możliwe liczby, oczywiście za wyjątkiem tych najważniejszych. Jeśli zatem na wynik końcowy wpływają także czynniki zewnętrzne, o czym mówi choćby Kahn, to trudno oceniać trenera tylko przez pryzmat tych najważniejszych liczb. Jego zadaniem jest tak przygotować zespół, by szanse na osiągnięcie żądanego wyniku były możliwie jak największe.
Patrząc na sposób, w jaki Bayern rozgrywał ten dwumecz, nie umiem Guardioli niczego zarzucić. „Zakochałem się w pierwszych 45 minutach Bayernu. Nikt od kiedy jestem w Atlético tak nas nie zdominował intensywnością gry. Cudo” – zachwycał się po meczu Diego Simeone. Czy trzeba coś dodawać? Owszem, można i trzeba się odwołać do wcześniejszych półfinałów z Realem i Barceloną. Dwukrotnie Bayern został zatrzymany tyleż przez rywala, co przez kontuzje we własnych szeregach. I o dobór metod treningowych niemiecka prasa też oczywiście miała do Hiszpana pretensje. No i przyznaję – ponieważ większość z nich to były kontuzje mięśniowe, to w tym przypadku wybronić Pepa nie potrafię.
Trener FC Ingolstadt Ralph Hasenhüttl powiedział na konferencji po sobotnim meczu z Bayernem, że Pep Guardiola przeniósł Bayern podczas swej kadencji na niewyobrażalny wręcz poziom. Słowa te stoją w relacji z tym, co o Guardioli mówi też Oliver Kahn, że to właśnie praca Pepa w wielkim stopniu przyczyniła się do sukcesu reprezentacji Niemiec podczas ubiegłorocznych mistrzostw w Brazylii. Jeszcze dalej idzie Jan Kirchhoff, były piłkarz Bayernu a obecnie Sunderlandu, który miałby wiele powodów, by o Guardioli mówić tylko źle, bo ten nie dał mu w Monachium absolutnie żadnej szansy, twierdzi wręcz wprost, że to nie Joachim Löw ma największe zasługi w zdobyciu tytułu mistrza świata, a właśnie Guardiola i Jürgen Klopp, bo to u nich piekielnie zdolna generacja niemieckich piłkarzy rozwinęła się na miarę bycia najlepszymi na świecie.
Tak po prawdzie, widzę w Bayernie tylko dwóch piłkarzy, którzy pod Guardiolą nie zanotowali spodziewanego progresu. To oczywiście Mario Götze i – co pewnie niektórych zaskoczy – David Alaba, który z potencjalnie najlepszego lewego obrońcy świata stał się „ledwie” bardzo dobrym allrounderem, choć to zapewne akademicka dyskusja, czy wszechstronność w piłce to atut czy jednak przekleństwo. No, może jeszcze Javi Martinez nie dokonał takiego skoku jakościowego, jakiego można by oczekiwać po rekordowym transferze w historii klubu. Jego jednak, podobnie jak i Thiago czy Mehdiego Benatię, w znacznym stopniu zahamowały urazy. Lahm, Boateng, Robben, Ribery, Costa, Müller, Lewandowski, czy nawet Kroos, o którego Guardiola toczył z zarządem zażartą walkę – wszyscy oni bez wątpienia weszli w przeciągu ostatnich lat na wyższy level. Dodajmy do tego jeszcze błyskawiczne i łagodne wprowadzenie do tej konstelacji gwiazd Kingsleya Comana czy Joshuę Kimmicha, czyli piłkarzy, którzy będą decydować o obliczu Bayernu w najbliższych latach.
Utarło się, że Bayern pod okiem Guardioli nie daje szans młodym piłkarzom. Pretensje o to wygłaszał w mediach chociażby Maurizio Gaudino – była legenda Bundesligi, którego syn Gianluca musiał się udać na wypożyczenie do St. Gallen, by tam łapać praktykę meczową. Inny talent – Julian Green trafił na wypożyczenie do Hamburga i kompletnie sobie tam nie poradził. Lucasa Scholla nikt nawet nie wziął na wypożyczenie, a Lucas Görtler, któremu Guardiola dał zadebiutować w zeszłym sezonie w Bundeslidze, nie radzi sobie nawet w drugoligowym Kaiserslautern. Wniosek jest zatem zupełnie prosty – Guardiola daje pograć młodym, tylko ci młodzi muszą mieć odpowiedni potencjał. I charakter. I przygotowanie fizyczne. Jak Coman czy Kimmich. Nie jego winą jest, że szkolenie w Bayernie leży od jakiegoś czasu odłogiem…
„Największą zasługą Guardioli jest to, że ugruntował w Bundeslidze inny rodzaj futbolu” – powiedział dziennikarzom podczas mistrzowskiej imprezy Manuel Neuer. I to prawda. Przed erą Guardioli Bundesliga pod względem taktycznym korzystała z szablonów. Czterech obrońców, dwóch środkowych pomocników – najczęściej defensywnych, trzech przed nimi i klasyczna „dziewiątka”. Czasem trafił się jakiś trenerski odszczepieniec czujący sentyment do 4-4-2, najczęściej z rombem w środku. Żebyśmy się dobrze zrozumieli – klasyka zawsze w cenie – właśnie w ten sposób Jupp Heynckes przeszedł w Monachium do nieśmiertelności i maksymalnie utrudnił pracę Guardioli, który nieustannie musiał się później mierzyć z osiągnięciami Bayernu z sezonu 2012/2013.
Świat jednak idzie do przodu i to właśnie dzięki Pepowi Bundesliga wkroczyła na nieznane sobie jak dotąd wody. Nie jest żadną tajemnicą, że Thomas Tuchel właśnie w Guardioli widzi swojego taktycznego mentora. Legendą w Niemczech obrosło ich spotkanie w monachijskiej restauracji Schumman’s, podczas którego przez kilka godzin przesuwali po stole w różnych kierunkach solniczki i pieprzniczki imitujące ustawienie zawodników na boisku. Świry. Ale to pewnie nie przypadek, że Bayern i Borussia przerastają dziś Bundesligę, jak niegdyś Rangers i Celtic ligę szkocką. Bo obaj potrafią jak nikt w Niemczech korzystać z dobrodziejstw różnorodnych rozwiązań taktycznych. Trzech z tyłu, czterech z tyłu, czterech lub pięciu bez piłki, trzech z piłką, trzech z przodu, jeden z przodu… Kto o zdrowych zmysłach wpadłby na to, by Kimmicha czy Piszczka ustawiać na pozycji środkowego obrońcy? Kto wymyśliłby, że kiedy Bayern ma piłkę to Lahm jest defensywnym pomocnikiem, a kiedy tę piłkę traci to prawym obrońcą? Kto z Kagawy i Mkhitaryana robiłby – z fantastycznym zresztą skutkiem – „ósemki”? To Guardiola i Tuchel rozpoczęli poszukiwania taktycznego świętego Graala, a w ślad za nimi idą dziś inni. Schubert w Mönchengladbach, Nagelsmann w Hoffenheim, Hasenhüttl w Ingolstadt, Stöger w Kolonii… To właśnie Pep uruchomił machinę, której nie da się już zatrzymać. I dobrze.