Messi, Zaza, Bakambu, Aspas, Ibai i Olunga. Nie, wbrew pozorom nie jest to zabawa z cyklu „wskaż i skreśl niepasujący element”; to lista piłkarzy, którzy w trwających rozgrywkach La Liga ustrzelili przynajmniej jednego hat-tricka. Obecność wśród nich egzotycznego Kenijczyka już na pierwszy rzut oka wygląda bardzo osobliwie. Sytuacji nie zmienia ani drugi, ani trzeci, ani dziesiąty rzut oka – 23-latek miał na to bowiem mniejsze szanse niż Leicester na mistrzostwo Anglii. Kim zatem jest ten skądinąd sympatyczny jegomość, który zdobywał bramki już na trzech kontynentach i wzoruje się na Robinie van Persim?
Początki urodzonego w Nairobi napastnika nie odbiegają od typowego startu zawodników z Afryki. Pochodzący ze skromnego domu Michael od małego musiał łączyć pasję do piłki nożnej z nauką. „Tak naprawdę moi rodzice byli przeciwko moje profesjonalnej karierze. Ciągle namawiali mnie na to, bym zajął się lepiej edukacją. Ja chciałem jednak robić obie rzeczy i choć nie było to łatwe, z czasem zyskałem ich aprobatę, a dziś są moimi największymi fanami” – przyznał parę lat temu podczas wywiadu dla strony internetowej Kenijskiego Uniwersytetu Technicznego.
Dostał się na niego nieprzypadkowo, bowiem końcowe egzaminy szkolne – odpowiednik polskiej matury – zdał na „A-” będące drugą najlepszą możliwą oceną. Już wtedy miał plan, by oprócz gry w piłkę mieć w zanadrzu coś, co pozwoli mu zarabiać po zakończonej karierze sportowej. Stąd wzięła się decyzja o zdobyciu tytułu inżyniera geoinformatyki, co sprawiło, że kenijscy kibice zaczęli nazywać go „Inżynierem”. Na uczelni pracował sumienne, a w międzyczasie stosunkowo szybko robił karierę na krajowym podwórku. Zanim zadebiutował w ekstraklasie, pomógł Liberty Sports Academy awansować do czwartej ligi, strzelając 32 goli, spośród których aż 7 wpakował w jednym meczu. Pierwsze dwa lata na najwyższym poziomie były trudne, ale pozwoliły mu rozwinąć jego talent, który – według opiekunów z czasów juniorskich – ma ogromny. Udowodnił to podczas trzeciego sezonu w kenijskiej Premier League, w trakcie którego wywalczył z ekipą Gor Mahia wszystkie możliwe krajowe tytuły, zdobywając 19 bramek w 27 ligowych spotkaniach, co uczyniło go drugim najlepszym strzelcem w całej stawce.
Na przełomie 2015 i 2016 roku stało się jasne, że przyszedł czas na kolejny, znacznie poważniejszy krok – przeprowadzkę do Europy. Olunga musiał przygotować się na sporą zmianę klimatu, bowiem skorzystać z jego usług zdecydowało się Djurgårdens. Mało tego, Szwedzi nie tylko zapłacili za niego 150 tysięcy euro (co dla Liberty Sports Academy oznaczało ogromny zastrzyk gotówki), ale zobowiązali się także do sfinansowania i zapewnienia mu warunków do dalszego studiowania i ukończenia geoinformatyki na Uniwersytecie Sztokholmskim. Ponadto kenijski klub zapewnił sobie procent od kolejnego transferu, dzięki czemu młody napastnik stał się jednym z jego najważniejszych wychowanków w historii.
Północ Europy przywitała 23-latka dość chłodno. „Przestawienie się z Kenii na Szwecję nie jest łatwe. Nie chodzi tylko o klimat. Różnice są także w futbolu, który stawia znacznie większe wymagania i choć mam odpowiednie warunki fizyczne, muszę nauczyć się je odpowiednio wykorzystać” – twierdził na łamach szwedzkich mediów Olunga. Z każdym tygodniem i miesiącem frustracja rosła, bowiem minęło blisko pół roku, a przez całą pierwszą rundę Kenijczyk nie strzelił ani jednego gola. Przebudzenie nadeszło dopiero w drugiej części sezonu, gdy zespół objął Mark Dempsey. Anglik od początku chwalił rosłego snajpera, wyrażając się o nim w samych superlatywach. Oparł na nim atak, dzięki czemu Djurgårdens odbiło się od dołu tabeli, a sam napastnik w 14 meczach zdobył 12 bramek, do których dołożył 4 asysty.
Choć ze szwedzkim zespołem miał jeszcze trzy lata kontraktu, zaczęły zgłaszać się po niego mocniejsze kluby. Początkowo odrzucano oferty m.in. Malmö, Betisu i Clubu Brugge, ale w końcu nadeszła propozycja, której nie można było odtrącić. Guizhou Zhicheng – ten, w którym gra obecnie Mario Suárez, a do niedawna występował także Rubén Castro – wyłożył na stół 4 miliony euro, co skłoniło właścicieli Djurgårdens do wyrażenia zgody na transfer. Kenijczyk wyjechał więc na drugi koniec świata, by kontynuować swoją karierę w drużynie świeżo upieczonego beniaminka chińskiej ekstraklasy. Na drodze do chwały stanął mu jednak Nikica Jelavić, który od momentu przejścia na grę jednym napastnikiem stał się pierwszym wyborem trenera, spychając Olungę na ławkę. Po słabej pierwszej połowie 2017 roku zdecydowano się wypożyczyć go na rok do Europy, by mógł rozwijać swój potencjał. Wybór padł na Gironę, która szukała alternatywy i zmiennika dla Stuaniego.
Fani katalońskiego klubu mogli się obawiać przyjścia 23-latka. Choć historię Kenijczyków w La Liga pisał do tej pory tylko jeden piłkarz, była ona naznaczona wielką klęską i rozczarowaniem. Przed sezonem 2011-12 Real Sociedad wypożyczył z Interu niejakiego McDonalda Marigę. Miał on być jednym z kluczowych piłkarzy w środku pola i był przedstawiany jako kompletny box-to-box, perfekcyjnie łączący zadania defensywne z rozgrywaniem piłki i kreowaniem akcji ofensywnych. Rzeczywistość szybko jednak go zweryfikowała i okazało się, że nie każdy gracz wychowany w Mediolanie musi być geniuszem. W San Sebastian rozegrał 1200 minut, bez gola i ani jednej asysty. Fani Basków wygwizdywali go za każdym razem, gdy schodził z boiska. Wypożyczenie skrócono już w zimie, oddając go z powrotem do Interu. Po wielu nieudanych epizodach wrócił co prawda do Hiszpanii, jednak jest tylko marginalnym piłkarzem drugoligowego Realu Oviedo.
Olunga sprawiał jednak dobre wrażenie, choć na powitalnej konferencji prasowej sam wpędził się w pułapkę. „Dziękuję wszystkim za to, że mogę tu być. To dla mnie duża szansa i chcę ją wykorzystać. Girona nie jest dla mnie obcym klubem. Śledzę ją od dłuższego czasu. Chciała mnie już jak grałem w Szwecji i do dziś uważnie ją obserwuję” – powiedział zgromadzonym dziennikarzom. Gdy następnie jeden z nich spytał Kenijczyka o to, co w takim razie może powiedzieć o ekipie z Katalonii i co zauważył przez te lata śledzenia go, na jego twarzy ukazał się lekki strach, a kolejną wypowiedź poprzedziła dłuższa chwila zawahania. „Cóż, Girona zaimponowała mi w meczach z Atlético i Málagą. Piłkarze są zjednoczeni i zdeterminowani. Pokazali to zresztą w zeszłym sezonie, gdy zajęli drugie miejsce w Segunda B” – odparł, myląc drugą z trzecią ligą i dając do zrozumienia, że niekoniecznie śledzi i rozumie hiszpańskie rozgrywki.
Szybko okazało się, że sympatyczny napastnik będzie musiał się napocić, by dostać swoje minuty. Pierwsza poważna szansa przyszła w meczu z Barceloną, w którym nieoczekiwanie znalazł się w wyjściowym składzie. Przez godzinę nie pokazał niczego nadzwyczajnego, notując mało kontaktów z piłką i oddając zaledwie dwa strzały na bramkę. Choć było to w dużej mierze podyktowane stylem gry beniaminka, w kolejnych spotkaniach pierwsze skrzypce ponownie grał Stuani. Nie licząc przeciętnych występów w Pucharze Króla, na kolejną poważną okazję Kenijczyk musiał poczekać aż cztery miesiące.
Na jego szczęście dostał 45 minut w najbardziej absurdalnym meczu tego sezonu. Olunga wyszedł na druga połowę pojedynku z Las Palmas, które ustawione zostało w irracjonalny sposób: trzech niebędących w rytmie meczowym obrońców, dwóch środkowych pomocników i pięciu ofensywnych graczy. Katalończycy perfidnie to wykorzystali, a najjaśniej świecił właśnie 23-latek, który ustrzelił hat-tricka, dołożył asystę i robił pośmiewisko nie tylko z defensorów, ale i z bramkarza rywali. Po końcowym gwizdku fantastycznego występu pogratulował mu sam prezydent Kenii, a także były premier tego kraju. Dołączył do nich także Jordi Balcells, trener od przygotowania fizycznego w Gironie, z którym Michael świętował pierwszego gola.
[Jordi] powiedział mi, że to będzie mój dzień. Zanim wyszedłem na boisko, powiedział mi, że we mnie wierzy; że to moja szansa, którą muszę wykorzystać. Trzymał za mnie kciuki i kazał mi zrobić to, co umiem najlepiej, bo czuje, że dziś pokażę, na co mnie stać. Dlatego pobiegłem do niego po pierwszej bramce, bo wiele mu zawdzięczam. Tak naprawdę każde gratulacje są wyjątkowe, bo pochodzą od ludzi, którzy w ciebie wierzą. Te od prezydenta i byłego premiera motywują jednak wyjątkowo i tych chwil już nikt nigdy mi nie zabierze – mówił wyraźnie podekscytowany Kenijczyk po spotkaniu.
Kontuzja Stuaniego okazała się na tyle poważna, że Olunga w następnej kolejce rozegrał pełne 90 minut przeciwko Atlético. Tym razem bramki nie zdobył, choć gdyby nie wyjście Oblaka w samej końcówce, być może strzeliłby gola na wagę niezwykle cennego zwycięstwa. Został jednak nie najgorzej oceniony, choć taktyka na wyjazdowe starcie z tak trudnym rywalem nie mogła zakładać dla niego zbyt wielu okazji.
Jaka przyszłość czeka „Inżyniera”? Trudno oczekiwać, by po powrocie Stuaniego utrzymał miejsce w wyjściowej jedenastce. Być może jednak dzięki ostatnim występom częściej będzie podnosił się z ławki rezerwowych, zwłaszcza że on sam jest typem wojownika, który ciężko pracuje i nakręca się po każdym sukcesie. Trudno oczekiwać, by po sezonie Girona walczyła o wykupienie go na stałe, ale być może udaną drugą rundą uda mu się przyciągnąć uwagę kogoś, kto wyciągnie go z Chin i da prawdziwą szansę na najwyższym poziomie. Pewne jest jednak to, że Olunga w przyszłości sam zamierza pomagać młodym piłkarzom w swoim kraju: „Chcę mieć swój wkład w społeczeństwo. Moim autorytetem jest Nelson Mandela, którego przykład sprawia, iż chcę pomagać innym. Moim celem jest stworzenie akademii dla najbiedniejszych dzieci, by mogły walczyć o swoje piłkarskie marzenia i spełniać je tak jak ja”.