Okno, jak sama nazwa wskazuje, charakteryzuje się wyborem dwóch opcji: otwarciem i zamknięciem. W tym pozostało pytanie, na ile szczelnie zostało ono domknięte, a na ile, będąc rozszczelnionym, dopuszczało do możliwie jak największego przeciągu. Zaciąg zresztą był również ulubionym słowem paru sterników klubowych, którzy z kodeksu rozgrywek piłkarskich AFA czerpali pełnymi garściami. Z jakim skutkiem?
Enzo piekielna draka w dzielnicy Núñez
River Plate w tym okienku postanowiło nie sprawdzać „ile to kosztuje”, tylko „poproszę o numer konta bankowego”. Fakt, że menadżer klubu Enzo Francescoli nie bawił się w długie negocjacje potwierdził, że przydomek „Los Millonarios” nie wziął się z byle powodu. Tym jednym transferem zburzyli wszystkie mury i wywindowali się niemal na sam szczyt wszystkich okładek gazet i pierwszych stron internetowych w Argentynie. Nawet zwykłe koło wędkarskie z Rawson uznało za słuszne, by owy transfer nazwać najważniejszym wydarzeniem dnia od złowienia potwora z Loch Ness. Tylko tak można wydać 12 mln dolarów (po wielu kłótniach i dywagacjach to był jednak dolary, nie zaś euro) i jeszcze dołoży 2,5 mln w bonusach do zrealizowania…
O ile nie nazywasz się Lucas Pratto, możesz pominąć ten fragment tekstu.
W życiu mało kto by podejrzewał, że można wydać aż tyle. Chyba, że jesteś akurat River Plate, na gwałt potrzebującym 9-tki, która zarazem grałaby jak 11-stka i była połączeniem sępa miłości z typem niepokornym. W tym aspekcie Pratto na kontynencie cieszy się dużym uznaniem i szacunkiem, za wyjątkiem bramkarzy, którym posyłał raz po raz kolejne piłki. Spora ilość futbolówek zatrzepotała w ich siatkach i tym sposobem Lucasowi nadano tytuły rasowego snajpera. I fakt, to jedna z najlepszych możliwych strzelb w Ameryce, która zapewnia całkiem pokaźny worek bramek i do tego świetnie trzyma się na nogach.Silny, skoczny król główek, gdy otrzyma stosowne podanie zamienia go od razu na zdobytą bramkę. Wypluty za młodu przez Boca, przez wiele lat kręcił się po różnych klubach, ocierając się zarówno o norweskie traktory (Lyn Oslo), chilijskie szkoły (Universidad Catolica), genueńskie porty (Genoa CFC) aż po argentyńskie forty (Velez). To właśnie w tym ostatnim okazał się prawdziwym matadorem i to głównie dzięki niemu Velez zgarniało mistrzostwo kraju i Superpuchar Argentyny. Wyjazd do Atletico Mineiro za 5 mln dolarów tylko podkreślał, że Brazylijczycy nie biorą byle gruntowego ogórka. Jego skuteczność wcale nie cierpiała, a on sam dorzucił dwa mistrzostwa stanowe Mineiro. I gdy wydawało się, że przechodząc do Sao Paulo będzie tylko dominował… przyszło lekkie rozczarowanie. To znaczy, że strzelał gole, ale mniej i trochę zaczął kręcić nosem na fakt, że koledzy niezbyt chcieli się z nim „integrować”. W związku z czym, poszedł na krótko do rezerw, a z ofertą wyszło River, które poszukiwało napastnika, tuż po tym jak w lecie w ostatniej chwili odszedł im Lucas Alario do Bayeru. Transfer był o tyle niespodziewany, że River nie miało szans załatać tej dziury i wiadomym było, że dopiero zimą uda się odmrozić blisko 14 mln dolarów, jakie Aptekarze zapłacili za Alario. A gdy doliczymy do tego przelew od Adidasa i telewizji za prawa z Copa Libertadores… To otrzymamy blisko 30 mln dolarów żywej gotówki.
I tu choćby świat się walił na plecach Pratto, River przebiło tym samym swój rekord transferowy z Marcelo Salasem. Mało kto pamięta, jak za powracając w 2003 roku na El Monumental Marcelo dla Juventusu zrobiono przelew w wysokości równych 10 mln dolarów. I tak, Pratto powinien okazać się lekiem na całe zło, gdy kontuzje Larrondo, chimeryczność Mory czy bezpłciowość Borre oznaczały, że będzie tworzyć zgrany duet z Ignacio Scocco. Tylko czy warty był on tych 12 milionów? Szczerze mówiąc, za 29-letniego gracza w typie 9-tki, egzekutora z bliskiej odległości wydaje się to być już nadnaturalnym szaleństwem.
Ale warto pamiętać, że River poza Pratto sięgnęli po Franco Armaniego (3,5 mln dolarów dla Atletico Nacional), Bruno Zuculiniego (3,2 mln dla Hellasu Verona) i wypożyczyli z Porto Juanie Quintero (za ledwie 350 tys, lecz z wysoką 3,5 mln klauzulą pierwokupu). Podsumowując, wzmocnienia skrojone pod grę o Libertadores, gdyż w lidze są w drugiej dziesiątce i mało realnie wygląda ich droga po mistrzostwo kraju.
Przygody chłopca co trzy razy do rzeki wlazł
Carlos Tevez, gdyby żył w czasach starożytnych, byłby jednym z tych filozofów, którzy zostaliby od razu skazani na wypicie cykuty. Bo mnogość głupot, jakie zdążył wypowiedzieć w ciągu miesiąca nadaje się do programu „Śmiechu Warte”. Od tęsknoty za domem, grą w Boca, tego jak mu smutno w Chinach, powrotu do reprezentacji i tym podobnych tematów, którymi zdążył opinię publiczną mocno zdezorientować. W końcu Tevez postanowił wrócić i to po raz ostatni (sic!) do Boca z zamiarem zdobycia Libertadores i zakończenia swojej niewątpliwie ciekawej kariery sportowej. Carlitos długo mącił w głowach ludzi z tym, ile to Boca musiała wydać siana na rozwiązanie jego umowy, zapominając o tym… co tak w ogóle podpisał.
I tu spieszę wyjaśnić, że dzięki Football Leaks dowiedzieliśmy się, że opcja rozwiązania kontraktu przez Carlosa po zaledwie roku była jak najbardziej możliwa i darmowa, ale obwarowana dwiema sytuacjami: pierwsza to zakończenie kariery, a druga powrót do Boca. W innych wypadkach należało zapłacić 10 mln dolarów. Cały ten serial trwał dobre trzy tygodnie, zanim działacze Xeneizes i chińscy odpowiednicy spotkali się w Madrycie, by zakończyć ten nic nie warty spór, w którym chodziło jedynie o podgrzanie atmosfery. I to po części się udało, Tevez wrócił, przywdział numer 32 i z góry zapowiedział, że jest „napalony na ponowną prawdziwą grę”. Czy prezydent Angelici otrąbił sukces? Oczywiście, by w pełni ucieszyć swoich kibiców, dorzucił jeszcze do kompletu Emmanuela Masa (2,5 mln dol. dla Trabzonsporu), Julio Buffariniego (wypożyczenie z Sao Paulo) i Emanuela Reynoso z Talleresu za 1,2 mln dolarów, przy którym się zatrzymamy…
Czy prezydent Boca dość namiętnie oglądał serię filmową „Emmanuel”, raczej się nie dowiemy, natomiast w przypadku Bebelo Reynoso dokonał dość ciekawego pomysłu na zbicie ceny rodem z NBA. Oto bowiem transfer z zakupem zaledwie 60% karty gracza odbył się w następujący sposób:
– oddał 50% praw Juana Komara (który już w Tallresie gra)
– oddał kolejne 50% karty Marcelo Torresa (zmniejszono też klauzulę wykupu gracza z 3 mln do 2 mln dolarów)
– dorzucił 50% karty Andresa Cubasa
– wypożyczono do klubu Alexisa Messidoro
– anulowano 1,4 mln dolarów długu przy zakupie Sebastiana Palaciosa
W ten oto sposób 7 mln dolarów, które zażądano w Cordobie, zmarginalizowano do stopnia wykonalności. Owszem, nie sposób odmówić zmysłu ekonomicznego, jak i praktycznego, przy pozbywaniu się całkiem sporej gromady piłkarskiego szrotu (może z wyjątkiem niezłego jak na ligę Torresa), ale zarówno szalone żądania Talleresu, jak i chora ich chęć spełnienia w Boca doprowadziły do całkiem zabawnych wniosków. Jednym z nich jest fakt, że z każdym z tych graczy negocjowano tygodniami, co było zupełnym przeciwieństwem do River, które swoje transfery zamykała w góra dwa-trzy dni. Liczne zwroty akcji i telenowele w przypadku Boca pachniały odurzającą amatorką, a już hitem okazał się niedoszły transfer Gustavo Gomeza z AC Milanu. Przez cały miesiąc klubowi emisariusze przybywali do Mediolanu aż 7 razy, by usłyszeć jedynie słowo: “nie”. To zresztą o tyle oddzielna historia, gdzie fruwające krzesło (wspominał o nim menadżer piłkarza) i brak nawet szklanki wody dla gości (dyrektor finasowy Boca wspominał o braku manier Włochów) sprawiły, że szanse na zakup Gomeza były totalnie niemożliwe. Nie było konkretów, a mieszanie obu ze stron sprawiło, że na koniec piłkarz znów spędza swój zmarnowany czas na trybunach, popijając serwowany tam napój Jangcy.
Czy zatem pozostałe transfery należy uznać za dobrze przeprowadzone? No cóż, każdy z nich to solidne wzmocnienie konkurencji na bokach obrony, a zwłaszcza po stronie lewej gdzie Frank Fabra nie miał żadnej alternatywy. Tym bardziej, że zarówno on jak i Emmanuel Mas są nazwiskami wpisanymi do notesów selekcjonerów reprezentacji Kolumbii i Argentyny. Po stronie prawej odejście Peruzziego intryguje (ale nie bezpodstawnie z powodu kiepskiej formy) lecz działacze Boca nie zadbali o czwartego stopera po tym, jak z klubem pożegnał się Juan Insaurralde, który bardziej od gry wolał kopać swoich kolegów na treningu (przed transferem w styczniu wykluczył rezerwowego Beniteza na tydzień z gry). W dalszym ciągu to jednak potwornie duża siła w ofensywie, nawet osłabiona więzadłami Benedetto, szklanego Gago czy Pablo Pereza. Tevez jeśli tylko chce, wciągnie tą ligę jedna dziurką od nosa. W innym wypadku po prostu pogra z kolegami z Fuerte Apache w makao.
Miłość zza krat silniejsza od kolegi z celi numer 5
W Independiente, klubie tak samo niezależnym jak Racing Club, tegoroczne okienko przypominało o tym, że czasem warto pokusić się o trochę poczucia humoru. Nawet wymuszonego.
Zdecydowanym numerem jeden został Bryan Cabezas z Atalanty Bergamo, który właściwie już się zdążył przebrać i zostawić swój podpis na umowie, gdy okazało się, że dokumenty wystawiono na niejakiego Bryana… Heada. Tak, tłumacz angielski u Czerwonych Diabłów, zapewne klnie pod nosem, jak mógł strzelić takiego farfocla, że w pewnym stopniu ucieszyło mnie to, że ktoś umie się potknąć bardziej ode mnie. Jeśli poziom lektury dobrnął już do poziomu zero, to w depresję wprawił klub w zakłopotanie. Ekwadorczyk nie chciał czekać i dał sobie spokój z przeprowadzką, a wkurzeni Włosi nie chcieli odkładać transferu o jeden dzień, bo w Argentynie brakowało kogokolwiek ze znajomością języka angielskiego. Śmiechom nie było końca, pomimo iż tak naprawdę Inde w tym okienku popisało się całkiem ciekawymi ruchami „od i do”.
Silvio Romero z America Mexico to dobry przykład na to, jak 4,5 mln wydać i mieć spokój. Solidny, precyzyjny i wystarczająco skuteczny pod bramką przeciwnika. Dodatkiem do kadry zostali też użyteczny Jonathan Menendez z Talleresu za 3 mln dolarów czy „ekwadorski Dunga” Fernando Gaibor za okrągłe 4,2 mln dolarów z Emelecu. To zakupy, które otwierają oczy i pokazują, że były to transfery na miarę ich możliwości. Skrojone, by spróbować coś zdziałać w Libertadores. Zakupy te oczywiście były sponsorowane z pieniędzy uzyskanych za Ezequiela Barcosa (spektakularne 15 mln dolarów od Atlanty United) czy Nico Tagliafico (7 mln dolarów od Ajaxu z pozdrowieniami). Jednak w całym tym nastroju chwiejnym niczym pijany mistrz sklepu monopolowego, w swoim stylu pojawił się on – Hugo Moyano, prezydent klubu, cały w pocie i ze śliną spływająca po jego świeżo wypranej, czerwonej jak jego poglądy polityczne koszuli. Otóż wraz ze swoim synem Pablo wpadli na pomysł, że pranie domowe można przenieść na grunt zawodowy, czyniąc z tego dobrze prosperujący rodzinny biznes. Niestety ten sielankowy nastrój zepsuło kilku smutnych panów z organizacji zwanej Urzędem Skarbowym, który właśnie teraz próbuje uzyskać odpowiedź na pytanie „Co się stało z 2,5 mln dolarów należącymi do Independiente?”. Moment oskarżenia wprawił we wściekłość Moyano, który jako były lider związków zawodowych w Argentynie, dorobił się przydomku „Pieniący Apacz” przez to, że w sposób krzykliwy i agresywny atakował tych, którzy podchodzili zbyt ofensywnie do jego nieuczciwości. A było o co robić szum, gdyż już w latach poprzednich był karany za swoje malwersacje finansowe w partii politycznej Justicialista, szeroko zakrojony nepotyzm w Konfederacji Związków Zawodowych (z którego też żył w luksusach za pieniądze związkowe), co w sumie niejako potwierdza, że jeśli ktoś chce być kontrowersyjnym numerem jeden wśród piłkarskich działaczy, to Moyano wysunął się na sam szczyt.
Aktualnie z oskarżeń sobie nic nie robi, Urząd dalej bada sprawę, a kibice poza spaloną kukłą pod siedzibą klubu, nasłuchują kolejnych jadowitych wypowiedzi Moyano odnośnie Parlamentu i „Zdrajcy Macriego”. W ten oto sposób Ci, którzy mają decydować o sile ligi pokazali, że pomimo pewnych transferowych perturbacji, wciąż szukają alternatyw, by dalej móc pokonywać kolejne ligowe bądź kontynentalne przeszkody.
Tak, lubię to… ten krwisty zapach transferowego mięsa.