W minioną sobotę byliśmy świadkami być może najdziwniejszego meczu LaLiga w tym sezonie. Meczu, który o mały włos nie został rozegrany przy pustych trybunach. Valencia zmierzyła się z Betisem w zenicie europejskiej ekspansji koronawirusa, dla którego śródziemnomorskie miasto było jednym z pierwszych przystanków w Hiszpanii.
Korespondencja z Walencji
To miał być piłkarski reportaż o meczu Valencia – Betis. O „zastępczym” hicie kolejki dwóch drużyn z europejskimi ambicjami, stanowiącym całkiem sycącą przystawkę przed niedzielnym El Clásico. Z wypowiedziami głównych bohaterów: szczęśliwego Daniego Parejo, który swoją bramką zapewnił Nietoperzom zwycięstwo i uciszył gwizdy zniecierpliwionych jego formą kibiców. Z konferencją prasową niepocieszonego Rubiego, który musi zmierzyć się z faktem, że ten sezon zakończy się dla niego porażką i prawdopodobnym zwolnieniem z klubu. Ale niestety, w sobotnie popołudnie piłka nożna zeszła na drugi plan. Nie usłyszeliśmy żadnych opinii i nie zobaczyliśmy uroczystej ceremonii z udziałem Davida Villi, którego wizerunek miał uroczyście zawisnąć na fasadzie stadionu Mestalla wśród innych legend klubu.
Wirus z San Siro
W chwili rozpoczęcia meczu, w Hiszpanii odnotowano 45 zachorowań na koronawirusa, z czego prawie jedną trzecią stanowiły zakażenia na terenie Wspólnoty Walenckiej. Oliwy do ognia dolała informacja o tym, że wśród zainfekowanych jest znany w mieście dziennikarz sportowy, Kike Mateu. Przywiózł wirusa z Mediolanu, gdzie wcześniej relacjonował mecz Ligi Mistrzów z Atalantą Bergamo, a zanim udał się do szpitala, zdążył już w Hiszpanii zarazić jeszcze jedną osobę ze swojego otoczenia. Klub wpadł w panikę i zareagował natychmiastowo – maksymalnie ograniczył wszystkie aktywności medialne, włącznie z odwołaniem konferencji prasowych i zakazaniem przeprowadzania wywiadów z piłkarzami w strefie mieszanej. Rozważano nawet rozegranie meczu przy pustych trybunach lub przełożenie go na inny termin, jak stało się w przypadku pięciu meczów włoskiej Serie A.
Kibiców ostatecznie wpuszczono, ale doniesienia o coraz szybciej rozprzestrzeniającym się wirusie w Hiszpanii nie pozostały bez echa. Przed pierwszym gwizdkiem prasa więcej pisała o potencjalnym zagrożeniu, niż o pojedynkach Gabriela Paulisty z Borją Iglesiasem, zastanawiająco niskiej formie Parejo czy ostatniej szansie na uratowanie sezonu przez Betis. Na trybunach odnotowano najniższą w tym sezonie frekwencję na Mestalla (37 418), a zamiast atmosfery święta, w powietrzu można było odczuć dziwną niezręczność.
Niektórzy pojawili się na stadionie z zachowaniem środków ostrożności. Mateu (w masce na zdjęciu) do ostatniego momentu zastanawiał się, czy przyjść na Mestalla.
– Nie wiem czy powinienem tu być, ale rzadko opuszczam mecze, a bilet miałem kupiony już wcześniej. Nie chcę się zarazić, więc przyszedłem w masce. Ty jesteś z zagranicy? – spytał.
– Tak, z Polski.
– Ale nie leciałeś przez Włochy?
– Nie, bezpośrednio z Polski.
– To dobrze. Ale byłeś na lotnisku, kto wie, czy tam nie było kogoś z Włoch albo z Chin. Widzisz, dobrze, że zabrałem tę maskę! Chociaż, ty wyglądasz na zdrowego.
Nie wiem, w jakim stanie musiałbym pojawić się na meczu, by wyglądać na poważnie chorego, ale wziąłem to za komplement.
Mateu sprawiał wrażenie dumnego z maski zakrywającej niemal połowę twarzy. Wystarczyła mu jednak niekorzystna decyzja sędziego lub strata piłki gospodarzy, by ją zdjąć i głośnym krzykiem wyrazić swoje niezadowolenie. Jego prewencyjne podejście do koronawirusa było równie prowizoryczne, jak działania klubu. Bo przecież w przypadku realnego zagrożenia należałoby zagrać przy pustych trybunach lub odwołać mecz, by odizolować piłkarzy od potencjalnego zakażenia. W lokalnym dzienniku „Levante” działania klubu skrytykowała przedstawicielka władz odpowiedzialna za ochronę zdrowia, oskarżając Valencię o „szerzenie niepotrzebnej paniki”. Z drugiej strony, można sobie tylko wyobrazić, na jak duże straty naraziłby się klub, gdyby koronawirus sięgnął któregoś z piłkarzy…
“¡Rubi vete ya!”
Niepokój i przesadna ostrożność pojawiły się także na boisku, ale z zupełnie innych powodów. Oglądaliśmy typowy mecz dwóch drużyn pogrążonych w kryzysie, które początkowo obawiały się ryzyka i zaliczały sporo prostych błędów. Były przebłyski – jak strzał w poprzeczkę José Luisa Gayi, który na dziś wygląda na zdecydowanego faworyta do miejsca w wyjściowym składzie reprezentacji Hiszpanii na Euro. Jak zaskakujący strzał z ostrego kąta Joaquina, obroniony z refleksem przez Jaspera Cillessena. Żadna z drużyn nie potrafiła jednak zyskać odpowiedniego rytmu, a tempo meczu było rwane.
Betis w kilku fragmentach sprawiał lepsze wrażenie – przeważał w posiadaniu piłki, a gdy przyspieszył i kilkoma szybkimi podaniami rozpracował obronę Nietoperzy, Nabil Fekir trafił w poprzeczkę. Takich momentów było jednak zbyt mało. Fekira i Canalesa było stać na nieszablonowe zagrania, ale po nich znikali na kilkadziesiąt minut. Iglesias przez większość starcia był odłączony od reszty zespołu i wyróżnił się tylko tym, że był bliski wymuszenia rzutu karnego. Na domiar złego, Betis kiepsko współpracował jako zespół w obronie, przez co ułatwiał Valencii stwarzanie groźnych sytuacji. Regularni widzowie spotkań verdiblancos wiedzą, że nie jest to obraz wyjęty z kontekstu całego sezonu. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Betis to dziś drużyna stawiająca na nieco przecenianych zawodników – z dużym potencjałem, ale z jeszcze większymi problemami z powtarzalnością. Dyskusyjne okazują się przy tym wybory trenerów, bo rok temu o tej porze kibice z Sewilli „wyganiali” Quique Setiena, a teraz te same okrzyki kierują w stosunku do Rubiego.
Wiara, ambicja i charyzma Joaquina to zdecydowanie za mało, by skutecznie bić się o Europę. Żywa legenda klubu wciąż jest najjaśniejszą postacią drużyny, co nie najlepiej świadczy o dzisiejszym Betisie, ale podkreśla wielką klasę 38-letniego pomocnika. Dzień wcześniej, Joaquin odebrał w Sewilli prestiżowy Medal Andaluzji za osiągnięcia sportowe. A gdy w 70. minucie schodził z murawy na Mestalla, kibice gospodarzy zgotowali mu owację na stojąco i bili mu pokłony. Dosłownie. Na podobny szacunek bez podziału na barwy klubowe w ostatnich latach potrafił sobie zapracować chyba jeszcze tylko Andrés Iniesta.
Zaszczepione Nietoperze
Valencia w sobotę wygrała, bo miała z powrotem Paulistę, który ustabilizował grę w obronie, Kondogbię wygrywającego pojedynki w środku pola, wracającego do siebie po kontuzji Goncalo Guedesa, no i wreszcie Kevina Gameiro. Francuz potrafił zrobić różnicę i ładnym uderzeniem zza pola karnego rozruszał mecz, który wcześniej nieubłaganie zmierzał do końcowego 0-0.
Hiszpańska prasa prześcigała się w nawiązaniach do koronawirusa. “Zaszczepieni” – czytamy na pierwszej stronie niedzielnego wydania walenckiego dziennika “Super Deporte”.
Dla drużyny Alberta Celadesa antidotum na ostatnie kłopoty po raz kolejny okazuje się Mestalla. Niezależnie od tego, czy Nietoperze byli w kryzysie organizacyjnym po zwolnieniu Marcelino, czy tak jak teraz, potrzebowali zwycięstwa po bolesnych porażkach z Atalantą i Realem Sociedad – przed własną publicznością zawsze potrafią uspokoić zszargane nerwy. W LaLiga Valencia jest drugą najlepiej grającą drużyną u siebie, zaraz za Barceloną. Zbliża się nawet do historycznego osiągnięcia, bo jeśli w kolejnym meczu podtrzyma serię, będzie niepokonana na Mestalla od piętnastu spotkań z rzędu, notując pierwszą taką serię od 40 lat.
Ale zwycięstwa u siebie działają na Valencię bardziej jak placebo lub środek doraźny, a nie trwałe, skuteczne lekarstwo. Drużyna Celadesa jest w tym sezonie nieregularna, a coraz większe żniwo zbiera fala kontuzji. W sobotę do grona pauzujących dołączył Maxi Gómez, który skręcił kostkę i będzie pauzował od sześciu do ośmiu tygodni.
Anegdotki przy tapas
Kibice przy Avenida de Suecia nie mają wątpliwości, kto jest głównym winowajcą wszystkich problemów Nietoperzy. – Peter Lim to rak tego klubu. Nie liczy się z nikim, zależy mu tylko na pieniądzach i prowadzeniu interesów – mówi nam jeden z kibiców Valencii. Chwilę wcześniej, wraz z tysiącem innych fanów, zawzięcie krzyczał „Lim, canalla, fuera de Mestalla!”. W sobotę były to najgłośniejsze momenty zorganiowanego dopingu na trybunach.
Z niepewną przyszłością sportową i organizacyjną koresponduje znak zapytania dotyczący stadionu. Mestalla to obiekt absolutnie wyjątkowy, ale jednocześnie mocno odstający od dzisiejszych standardów. Według pierwotnych planów, Valencia właśnie powinna była rozgrywać swój 11. sezon na nowym stadionie, w oddalonej od ścisłego centrum, ale dobrze skomunikowanej dzielnicy Benicalap. Na Nou Mestalla.
Obiekt pozostaje w stanie surowym od 2009 roku i jest żywym świadectwem tego, jak mocno kryzys finansowy uderzył w Hiszpanię i wszelkie inwestycje budowlane na Półwyspie Iberyjskim. Jego losy przypominają naszą rodzimą historię przebudowy Stadionu Śląskiego – zgadzają się w niej liczące po kilka lat opóźnienia, wielokrotne przesuwanie dat ukończenia i wypadki budowlane (na Nou Mestalla zakończył się tragiczną śmiercią czterech robotników). Tyle, że obiekt w Chorzowie od kilku lat już funkcjonuje, a nowy dom Valencii to wciąż betonowy szkielet.
Poważne prace na Nou Mestalla stoją od dziesięciu lat. Dziś wciąż nie widać tam żadnych śladów robót, wokół obiektu nie stoją żadne maszyny. Do niedawna, obowiązującą datą zakończenia prac był rok 2022. O ile za finalizację robót nie weźmie się super szybka ekipa z Wuhan, która w kilkanaście dni wybudowała szpital, nie ma na to żadnych szans. W styczniu władze miasta obwieściły klubowi, że musi sfinalizować prace na stadionie i w jego otoczeniu do 2025 roku. Projekt, który miał przenieść Valencię w nową epokę, jak na razie jest jednak kompletną katastrofą i nikt nie jest w stanie na sto procent przewidzieć kiedy i jak się zakończy.
Kibice Nietoperzy mają jednak nadzieję, że prędzej niż później to nastąpi. Że przyjdzie dzień, w którym ich drużyna zagra na nowoczesnym obiekcie, a właściciel, zamiast śledzić jej zmagania z rezydencji w Singapurze, zasiądzie w stadionowej loży i będzie uczestniczył w życiu klubu. A historie o Limie i koronawirusie na Mestalla będą tylko jednymi z wielu anegdot opowiadanych przy pomeczowym piwie i tapas.