Dzisiaj w „Powtórce z historii” prezentujemy wywiad z Manolo Sarabią, napastnikiem ze złotych lat 80. Athletiku (puchar, superpuchar i dwa mistrzostwa), dla którego rozegrał 382 spotkania (szesnasty wynik w historii klubu) i strzelił ponad 200 goli. W rozmowie dla Olé mówi o wspomnieniach z historycznego tryumfu reprezentacji 12:1 nad Maltą, obecnych oczekiwań co do baskijskiego klubu oraz relacjach z polskim futbolem.
Jak wspomina pan mecz z Maltą, w którym zdobył pan jedną z decydujących bramek? Jaki był odbiór społeczny tego, co się wydarzyło?
Przed meczem kibice wątpili w zdobycie tylu bramek, ilu potrzebowaliśmy. My jako piłkarze reprezentacji musieliśmy wierzyć i wierzyliśmy. Wygrana Holendrów z Maltą kilka dni przed tym meczem jeszcze bardziej dodała nam wiary w siebie, co może wydawać się dziwne.
W jakim sensie?
Holandia nie musiała strzelić wielu goli. Myśleli, że spokojnie się zakwalifikują, bo mieli nad nami sporą przewagę. Pomimo tego, z łatwością wbili przeciwnikom sześć goli. Pomyśleliśmy sobie, że jeśli wyjdziemy bardzo zmotywowani, przy takiej grze Maltańczyków jedenaście bramek jest w naszym zasięgu.
Jakiś moment spotkania zapadł szczególnie w pamięci?
Mam dobrą pamięć i wiele momentów z mojej kariery będę miał przed oczami aż do śmierci. Mecz z Maltą to był jedyny mecz, który musiałem potem obejrzeć na wideo, bo nie pamiętam z niego dużo, jedynie fragmenty. Było to spowodowane przez szok, napięcie i adrenalinę jaka nam towarzyszyła, to było istne szaleństwo. Po kilku próbach w końcu udało nam się strzelić bramkę, ale zaraz Malta wyrównała, a nam nie szło tak, jak myśleliśmy, że pójdzie. Mieli swoje szanse, ale brakowało skuteczności. W przerwie meczu bardzo się motywowaliśmy na drugą połowę.
No i udało się.
Tak, udało się nam, dzięki bramkom strzelanym seriami w krótkich odstępach czasu. To bardzo nas napędzało, byliśmy głodni kolejnych goli, a przeciwnicy z każdym kolejnym mieli coraz bardziej dość. To chyba jedyny mecz, w którym nikt nie cieszył się z bramek. Szybko wyciągaliśmy piłkę z siatki, biegliśmy na środek boiska i dążyliśmy do kolejnego trafienia. Jak roboty.
A jak reagowała publiczność?

Fot. Kolekcja prywatna
Co powiedziałby pan osobom, które uważają, że ten mecz był kupiony?
To farsa, kłamstwo. Ludzie lubią gadać, ale jakby rzeczywiście okazało się, że ktoś ułożył ten mecz dla nas, zabiłbym go. To było spotkanie, w które włożyłem najwięcej wysiłku i serca ze wszystkich jakie w życiu rozegrałem. Przebiegłem chyba najwięcej w jednym meczu w swojej karierze i byłem piekielnie zmęczony. Nie tylko ja! Kiedy dziennikarze pojawili się w naszej szatni po meczu i wypytywali na gorąco o szczegóły meczu, nie wiedzieliśmy, co im powiedzieć. Jedyne co siedziało nam w głowach to myśl, że jesteśmy wykończeni.
Czy jest to wyczyn porównywalny do złotych medali reprezentacji Aragonesa i del Bosque?
Myślę, że oprócz tych finałów, ludzie najbardziej pamiętają ten mecz, bo pomimo tego, że nie graliśmy o tak dużą stawkę, to emocje były porównywalne. Ludzie doskonale pamiętają, co wtedy robili, gdzie i z kim byli, tak zapadło im to w pamięć.
Zupełnie z innej beczki, co sądzi pan o nowym San Mames?
To cudowny stadion, jeszcze niewykończony, ale bardzo mi się podoba. Żona zwróciła mi uwagę na coś, co jest chyba najważniejsze – leży on praktycznie w tym samym miejscu co poprzedni, 200 metrów dalej, boisko leży trochę pod innym kątem, ale okolica została taka sama. To ważne, bo ludzie mogą utrzymać swoje zwyczaje z dniu meczu, chodzą tymi samymi ścieżkami. Kibice na to zasługiwali, bo byli i są najlepsi w Hiszpanii.
Stadion to dobry prezent na przyszłoroczną Ligę Mistrzów?
Oby! Na razie jesteśmy na dobrej drodze i wszyscy mamy nadzieje, że dobrze się skończy. Drużyna gra coraz lepiej, Valverde to bardzo dobry trener. Poukładał zespół, który ostatnio prezentuje się godnie względem swojego miejsca w tabeli. Byłoby ciekawie zobaczyć Athletic w Lidze Mistrzów.
Słyszał pan cokolwiek o polskiej piłce nożnej?
Oczywiście! Może to będzie zaskoczeniem, ale nawet zdarzyło mi się grać w Polsce. Był to mecz eliminacyjny do odpowiednika dzisiejszej Ligi Mistrzów z Lechem Poznań. W Polsce przegraliśmy 0:2. Za to mecz rewanżowy to jedno z najlepszych wspomnień, nie tylko dlatego, że wygraliśmy 4:0 i zdołaliśmy awansować. Pamiętam ten dzień jakby to było wczoraj, to był 28 września 1983 roku. Po meczu znalazł mnie szwagier i powiedział, że moja żona rodzi w szpitalu. Pojechaliśmy tam szybko i okazało się, że mam córkę.