Atletico Madryt to zespół, który komplementowano najbardziej po zakończeniu poprzedniej kampanii. Nie tylko dlatego, iż w ostatecznym rozrachunku drużyna dowodzona przez Cholo Simeone nie miała sobie równych w La Liga, lecz głównie z uwagi na niepodrabialny, brutalny i konsekwentny styl, filozofię, na którą recepty nie znajdowały największe futbolowe marki. Tymczasem dobiegł już końca sezon 2014/2015, nie okraszony zdobyciem jakiegokolwiek trofeum. Sezon, który miał dać nam odpowiedź na pytanie, czy hegemonia Realu oraz Barcelony zostanie przełamana na stałe, czy też może wysoka dyspozycja ekipy Cholo okaże się być wyczynem nie do powtórzenia. Niestety, fakty okazały są dla Atleti dosyć bolesne.
Ligowa tabela z reguły najbardziej oddaje to, jak dany zespół radził sobie na przestrzeni całego sezonu – jak stabilna była jego forma, jak sztab trenerski zarządzał siłami swoich podopiecznych, czy też jak duży postęp bądź regres poszczególne ekipy zaliczyły względem roku poprzedniego. Kampania 2013/2014 miał być w La Liga tą przełomową – mówiło się o końcu ligi dwóch drużyn, wieszcząc kres sytych lat hegemonów hiszpańskiej piłki z XXI wieku. Atletico miało na stałe zagościć w ścisłej czołówce, czego przed kilkoma laty nie potrafiła dokonać chociażby Valencia, której ligowe sukcesy rozmyły się z biegiem lat, a atmosfera wielkiej piłki opuściła Mestalla na ładnych parę sezonów.
Rojiblancos mieli nie tylko uprzykrzać życie odwiecznym faworytom, lecz zasiąść między nimi na dobre, dzierżąc coraz to silniejsze karty z każdym kolejnym rozdaniem. Niestety, mocarstwowe zapędy okazały się być mało wytrawnym blefem, a z biegiem miesięcy wyszło na jaw, iż Atleti głównie markuje swoje słabości, miast eksponować zalety. Strata aż szesnastu punktów do mistrzowskiej Barcelony dobitnie pokazuje, jak duży dystans dzielił w tym roku obydwa te zespoły. Dość powiedzieć, iż swoje trzecie miejsce Atletico utrzymało dość szczęśliwie, do samego końca sezonu broniąc się przed naporem wspomnianej wcześniej Valencii oraz rozpędzającej się Sevilli. Także w Lidze Mistrzów zespół Diego Simeone zawiódł, bo tak należy określić odpadnięcie już na etapie ćwierćfinału tych rozgrywek. I o ile przegrany dwumecz z Realem wstydu może graczom Atletico nie przynosi, to jednak już wcześniejszy pojedynek z przeciętnym było nie było Bayerem Leverkusen powinien zapalić kilka czerwonych lampek w okolicach Vicente Calderon. Co jednak spowodowało tak wyraźny regres ekipy, która kilka miesięcy wcześniej zachwycała całą piłkarską Europę?
Przed rokiem Rojiblancos była drużyną tworząca nade wszystko zgrany kolektyw, bandę szaleńców gotowych skoczyć za sobą oraz swoim dowódcą w ogień. Owa armia doczekała się jednak dość poważnych ubytków, aczkolwiek za zarobione pieniądze mogła rzeczone luki wypełnić nawet z nawiązką. Tak się jednak nie stało. Przed sezonem 2014/2015 ekipie Cholo ubyło kilka zębów trzonowych – do Chelsea odeszli charyzmatyczny Diego Costa oraz niezmordowany Luis Filipe Kasmirski, w tym samym kierunku podążył w końcu gotowy na wielkie wyzwania Thibaut Courtois, będący z Londynu do Madrytu jedynie wypożyczony. Sama ofensywa Atleti ucierpiała tym bardziej, iż kurs na piłkarską emeryturę w Australii oraz USA obrał David Villa, a do FC Porto wyemigrował rezerwowy napastnik Adrian. Kolejne, pomniejsze rozstania nie były może tak kosztowne, lecz wśród tejże grupy także znaleźć da się kilka nazwisk, które mogą zrobić wrażenie. To jednak zastąpienie wyżej wymienionych stało się podstawowym zadaniem Atleti. Dyrektor sportowy, José Caminero, zakasał rękawy i podjął rzucone wyzwanie.
Rzekomo drużynę buduje się od tyłu, zastanówmy się więc, jak Atletico powetowało sobie odejście Courtoisa. W miejsce rosłego Belga sprowadzono Miguela Angela Moyę, który zaliczył udany sezon w Getafe, a także bardzo obiecującego, choć mniej doświadczonego na najwyższym poziomie Jana Oblaka z Benfiki. Ten drugi szybko doznał jednak urazu, przez co rywalizacja o miejsce między słupkami w zasadzie do pewnego momentu nie istniała, i choć Moya większych pomyłek raczej unikał, to jednak ciężko pokusić się o stwierdzenie, iż dawał kolegom z obrony nadzwyczajne poczucie bezpieczeństwa. Bramkarz ten punktów drużynie raczej nie tracił, lecz na pewno nie można powiedzieć, iż także je ratował. Z kolei czas spędzony między słupkami przez Oblaka zapamiętamy głównie z jego występowi przeciwko Realowi Madryt w Champions League, jednakże prawdziwa ocena jego wartości będzie możliwa chyba dopiero za parę miesięcy.
Luka na lewej stronie defensywy została dość śmiało wypełniona Brazylijczykiem z włoskim paszportem, Guilheme Sigueirą. Pozyskany z Granady zawodnik jest w mojej subiektywnej ocenie jednym z większych rozczarowań, gdyż o ile w poprzednim zespole dość regularnie wyróżniał się in plus, to już grając dla ekipy z Vicente Calderon miał w zwyczaju popełniać błędy bądź grać na tyle nieregularnie, iż co jakiś czas w wyjściowej jedenastce zastępowali go inni. Jeden gol oraz dwie ligowe asysty to zbyt mało, aby mówić o godnym następcy Luisa Filipe. Defensywę Atletico dodatkowo zmogły problemy zdrowotne. Urazy doskwierały np. Mirandzie, którego jednak dość dobrze zastąpił młody Jose Maria Gimenez. Luki po bokach starał się łatać doświadczony Jesus Gamez. To zresztą kluczowa dewiza Diego Simeone – budowanie zespołu jako mieszanki młodości z doświadczeniem.
Gdybyśmy wzmocnienia przedniej formacji rozpatrywali przez pryzmat rosnącej z miesiąca na miesiąc formy Antoine Griezmanna, należałoby działaczy Atletico ocenić na mocne 4. I to nawet biorąc pod uwagę fakt, iż gracz ten brylował głównie w spotkaniach z rywalami z niższej półki. Niestety dla włodarzy klubu oraz dla kibiców, przeciwwagę dla Francuza stanowili w zasadzie wszyscy pozostali nowo pozyskani snajperzy oraz skrzydłowi. Mario Mandzukić, choć warunkami fizycznymi naprawdę przypominać może Diego Costę, jest jednak graczem innego kalibru. Ci, którzy dziwili się odsprzedającemu go Bayernowi dość szybko znaleźli odpowiedź na pytanie dlaczego się tak stało. Costa był centralną postacią całego zespołu, aspirował do miana gwiazdy w tej złożonej z wyrobników i pracusiów konstelacji Atletico, choć należy pamiętać, iż sam tejże ciężkiej pracy był przodownikiem. Każdy chyba stoper La Liga do dziś pamięta siłę jego łokci oraz boiskową bezczelność, która spowodowała, iż stał się nadzieją numer jeden Hiszpanów na przebudowę ich reprezentacji. Mandzukić jest natomiast napastnikiem bardziej statecznym, mniej widocznym, raczej czyhającym na nadarzające się okazje, aniżeli kreującym je samemu. Chorwat wymaga dokładnych podań od kolegów, podczas gdy Diego Costa nierzadko sam brał sprawy w swoje ręce, decydując się na szalone zrywy i indywidualne akcje.
Wielkimi rozczarowaniami okazali się także inni zastępcy. Alessio Cerci z kreatywnego skrzydłowego, jakim był w Torino, stał się cieniem samego siebie, niedorastającym fizycznie do wysokich wymagań motorycznych Simeone. Tylko 120 minut na boiskach La Liga w trakcie pół roku pobytu mówi samo za siebie – Cerci zawiódł na całej linii i skończył na wypożyczeniu do AC Milan. To właśnie mediolański klub dostarczył Rojiblancos kolejnego potencjalnego wzmocnienia. W przerwie zimowej – po latach zagranicznych wojaży do swego piłkarskiego domu wrócił Fernando Torres. Cudowne dziecko hiszpańskiej piłki, po chwalebnym okresie spędzonym w Liverpoolu, stopniowo spuszczał z tonu w barwach Chelsea i Milanu, aby w Atletico próbować odzyskać najlepszą wersję samego siebie. El Nino także jednak zawodził, nie był tym boiskowym liderem niczym przed laty, potwierdzając tym samym opinię sceptyków jego talentu, iż forma Torresa w ostatnich sezonach przypominać zaczyna równię pochyłą. Torres to zresztą w pewnym sensie, paradoksalnie, synonim chudych lat Atleti – wszak w czasach gdy brylował on w ataku Rojiblancos, sama drużyna daleka była od zdobycia jakichkolwiek trofeów. Z całą pewnością można przyznać, iż nie dał on drużynie takiej jakości w ataku, jakiej od niego oczekiwano. Podobnie zresztą jak sprowadzony, za niemałe przecież pieniądze, Raul Jimenez.
Nietrafione transfery to jednak tylko jedna strona medalu. Diego Simeone, któremu notabene w dość trudnych przecież dla niego miesiącach zaoferowano nową, wieloletnią i lukratywną umowę, popełnił dość prosty błąd polegający na wierze w skuteczność raz sprawdzonych schematów. O ile rozegranie stałych fragmentów gry Atletico Madryt z roku na rok jeszcze udoskonaliło, to już wierność raz sprawdzonym w boju rozwiązaniom taktycznym okazała się być bronią obosieczną. Rojiblancos w poprzednim sezonie imponowali defensywą, tracąc stosunkowo mało goli, z reguły dokładając coś z przodu. Osiągi ofensywne często były jednak wypadkową indywidualnych popisów poszczególnych graczy oraz problemów rywali z przeciwstawieniem się brutalnej sile i intensywności Atletico. Stali się oni mistrzami gry z kontrataku, przechodząc z piłką z linii obrony do ataku w kilka sekund. W tym sezonie ekipa Cholo, także w wyniku wspomnianych wcześniej zmian personalnych, dokładało jeszcze większych starań o grę na zero z tyłu, licząc na to, iż podobnie jak przed rokiem uda im się ustrzelić coś z przodu podmęczonym już rywalom. Niestety, ich potencjał ofensywny okazał się być zbyt mizerny, natomiast gra defensywna także zaczęła pozostawiać wiele do życzenia. Cholo Simeone, przy całym jego geniuszu, nie wziął pod uwagę tego, w czym sam osiągnął perfekcję – faktu, iż czasem kluczem do sukcesu jest eliminowanie mocnych stron przeciwnika. W sezonie 2013/2014 to Atletico było taktycznym majstersztykiem, który potrafił wybić z rytmu każdą drużynę w Europie, nierzadko przerywając ofensywne zapędy rywali w sposób niezgodny z przepisami. Jednakże taktyka samego Atleti stała się na przestrzeni miesięcy czytelna dla oponentów, którzy coraz lepiej rozumieli, jak tejże agresywności Rojiblancos się przeciwstawiać.
Wracając natomiast do wspomnianych wcześniej stałych fragmentów gry, to o ile owszem gracze Simeone ocierali się w pewnym momencie o perfekcję w tym zakresie, to już okazuje się, iż nierzadko to właśnie ta broń była ich jedynym ofensywnym argumentem, w obliczu indolencji graczy z formacji ataku oraz mających ich obsługiwać podaniami pomocników. Tych samych zresztą, którymi przed rokiem zachwycał się świat. Wystarczyły jednak pewne problemy zdrowotne Koke, zawirowania korupcyjne wokół Gabiego oraz coraz częściej wyczerpujące się akumulatory Tiago, aby cały perfekcyjnie przedtem funkcjonujący mechanizm środka pola zaczął się raz po raz zacinać, tracąc tak charakterystyczną dla Atletico dominację fizyczną w środkowej strefie.
Fizyczność to zresztą kolejny z powodów, dla których gracze z Madrytu nie podjęli na dobrą sprawę w tym sezonie rękawicy rzuconej im przez Barcę oraz Real. Mieszanka rutyny z młodością ma swoje zalety, lecz gdy kręgosłup drużyny stanowią gracze po 30 roku życia, należy mieć świadomość tego, iż coraz częściej narzekają oni na dolegliwości zdrowotne, nie zawsze mając jednocześnie w kadrze zespołu gwarantujących podobną jakość zmienników. Jednocześnie obciążenia fizyczne przez tych najbardziej zaawansowanych wiekowo graczy znoszone były coraz gorzej, podczas gdy taktyka Simeone z biegiem tygodni jedynie przybierała na intensywności. Diego w pewnym sensie zapomniał się w swojej obsesji piłkarskiej wojny, eksploatując zawodników ponad miarę. Ci zaś także nie reagowali na to poprawnie, kiedy to ich boiskowa nieudolność przeistaczała się we wrogą agresję i brak poszanowania dla rywali. Wystarczy jedynie obejrzeć kilka kompilacji skupiających faule oraz nieczyste zagrania podopiecznych Cholo aby zrozumieć, iż boiskowa przemoc powinna znajdować swoje granice, a te przez graczy Atletico coraz częściej były przekraczane.
Reasumując, muszę zaznaczyć iż jestem gotów na przyjęcie pewnej fali krytyki z uwagi na fakt, iż skupiam się w swoim tekście jedynie na mankamentach Atletico, pomijając wiele pozytywów. Wynika to jednak z faktu, iż drużyna Diego Simeone rozbudziła we wszystkich przed rokiem wielkie nadzieje na to, że doczekamy się realnego konkurenta dla wielkiej dwójki La Liga na długie lata. I choć trzecie miejsce w lidze na pewno nie jest wynikiem słabym, to jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że duża część wydobytego z tej drużyny potencjału sprzeniewierzona została w imię nie zawsze zgodnych z duchem idei sportu: obsesji intensywności, dominacji fizycznej, brutalnej siły. Gdy Rojiblancos rok temu wychodzili na murawę Estadio Da Luz w Lizbonie, życzyłem im wygranej, w głębi duszy przeczuwając, iż druga taka okazja może się przed nimi długo nie powtórzyć. Niestety nie myliłem się, a tegoroczne popisy Atletico wskazują raczej na tendencję zniżkową, zwłaszcza biorąc pod uwagę zaawansowany piłkarsko wiek wielu czołowych graczy. Wciąż Atleti jest zespołem wielkim, z którym liczyć się musi absolutnie każdy. Nie mam jednak wątpliwości, iż ekipie z Vicente Calderon przyda się już nie tylko mały lifting, ale dość inwazyjny zabieg przebudowy.