Szesnaście lat temu Ricky Martin wydał hit, który na stałe przesiąknął do kultury masowej. Portorykański muzyk śpiewał we wspomnianym singlu: “Upside, inside out, She’s livin’ la Vida loca”. Całkiem możliwe, że ten króciutki fragment już zasiał w waszych głowach nastrój do śpiewania bądź nucenia latynoskiego klasyku. Życie zwariowanym życiem stało się inspiracją dla wielu artystów, ale także dla tytułu tego cyklu, który będziecie mogli czytać w każdy poniedziałek. Bo z ligą hiszpańską jest bardzo podobnie — ciągle żyjemy jej szaleństwem, co pokazały idealnie weekendowe mecze. Livin’ La Liga Loca!
Kiedy w Hiszpanii zbliża się partidazo takiego gatunku jak chociażby Valencia kontra Real Madryt, media najzwyczajniej zaczynają świrować — ze swoją manią wobec rodzimego futbolu. W dziennikach powstają kilkustronicowe dodatki, w których każdy zawodnik otrzymuje przynajmniej jeden tekst o swojej bieżącej sytuacji, a jeśli okoliczności pozwolą to przynajmniej drugi na temat tego, że pięć lat temu omal nie trafił w poprzeczkę na Estadio Mestalla. Szaleństwo najwyższych lotów — wyciąganie wszystkich możliwych powiązań i analizy najprostszych faktów. Kiedyś spotkałem się z teorią, jakoby jednemu z zawodników miało być łatwiej w wyjazdowym meczu, bo często spędzał w danym mieście wakacje. To już oczywiście przykład skrajności. Z jednej strony: przesada, wyolbrzymianie, przywoływanie oklepanych faktów. Z drugiej natomiast: powód do zazdrości. Chciałbym, żebyśmy potrafili tak budować atmosferę wokół wielkiego meczu, kreowali go na coś w rodzaju święta, zachęcali ludzi do oczekiwania od samego ranka. Ostatecznie taka atmosfera udziela się nawet zawodnikom, co potwierdziła sama rywalizacja, zwłaszcza w pierwszej połowie.
Do rzeczy, Nicolas Otamendi przyznał, że przygotowania na tę walkę z Realem Madryt to tak naprawdę kwestia tygodni — praca z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień. I moim zdaniem to kluczowe zdanie w kontekście końcowego rezultatu. Wiele osób skupia się na celności podań Jamesa, Isco czy Kroosa, inni zauważają, że Bale oraz Ronaldo byli zupełnie niewidoczni, jeszcze kolejni wolą wypunktować Karima Benzemę. Real zagrał poniżej średniej, ale wcale nie był beznadziejny od tak. Równie dobrze mogło się skończyć dwoma golami przewagi Królewskich, gdyby wykorzystali swoje szanse — ale to gospodarze zrobili wszystko, by wycierpieć trzy punkty. W stylu, z którego rzeczywiście mogą być dumni. Końcowy wynik zależy od detali, natomiast o takiej dyspozycji Valencii decyduje już warsztat Nuno Espirito Santo i przygotowanie drużyny. Jednej z nowych sił w czołówce Hiszpanii. Marka już znana, projekt zupełnie świeży.
Fundamentem pod rywalizację z ekipą Carlo Ancelottiego był już mecz z Eibar, w którym Nietoperze wyszły ustawieniem 3-5-2. Wydawałoby się, że to naturalna kolej rzeczy, skoro Nuno chciałby zmieścić w jedenastce dwóch swoich asów — Negredo i Paco. Z pozoru zwykły eksperyment, próba nowej formacji w praktyce. Wówczas to wypaliło, ale taki manewr był podwaliną pod to, co zobaczyliśmy w niedzielę na Estadio Mestalla. Grając z beniaminkiem, w głowie był już również projekt “Yes, we can” przeciwko stołecznemu klubowi — przynajmniej takich insynuacji dopuszczają się walenccy dziennikarze. To tak naprawdę nowość, której nie przewidziało zdaje się żadne medium w swoich przewidywanych składach. Nie było przypadku w tym triumfie.
Myśli na godzinę przed meczem? Nuno lubi ryzykować, chce grać o pełną pulę, ofensywnie i odważnie. Co mogło z tego wyjść? Logika wskazywała dwie opcje: albo wyszarpią swoje, albo dostaną po tyłku i skończy się na przykład manitą lub trójką w tył. To wymagało asekuracji na każdym fragmencie boiska i zazwyczaj zawodnicy z miasta pomarańczy wzorcowo wywiązywali się z tego założenia. Nie było przypadku też w tym, że Nuno, podobnie jak Simeone, przestrzegał swoich piłkarzy przed zbyt szaloną zabawą w Sylwestra. Następnego dnia trening biegowy miał zweryfikować dyspozycję ich ludzi. Na sukces trzeba przecież cierpieć.
Nie ma co specjalnie analizować każdego fragmentu spotkania. Całkiem ciekawie ujął to Juanma Trueba z madryckiego ASa: “Co sprawiło, że wygrali? Serce, odwaga i radość z gry. Nastawiali się na ten mecz od dłuższego czasu. Teraz mogą realnie świętować. Wynik wszyscy znamy”. To spotkanie z gatunku tych, które wygrywa się pasją i jazdą na tyłku. Pierwsza połowa była istną rzeźnią, w której nikt nie chciał odstawić nogi. Gil Manzano nie do końca miał kontrolę nad tym, co się dzieje — komunikacja z asystentami wyglądała nieciekawie, a ponadto niczym chorągiewkę piłkarze zdmuchiwali go na swoją stronę. Jedna z takich prób skończyła się żółtą kartką Enzo Péreza, który sugerował sędziemu, że jest słaby, ale zwracając się do niego per “wy”. W każdym razie, brawa dla podopiecznych Nuno za charakter. Remontada z Królewskimi to nie jest łatwa sprawa. Zwłaszcza w trakcie serii 22 wygranych meczów z rzędu. Już przerwanej.
Na co może wskazywać to spotkanie? Że w projekcie Petera Lima jednak jest więcej rozsądku i fachowości niż prowizorki i zachcianki miliarderda. Zaznaczając: jak na razie, do czasu. Nuno Espirito Santo z zaledwie trzyletnim doświadczeniem i sztabem szkoleniowym młodszym od piłkarzy wykonuje świetną robotę — opartą na dobrym przygotowaniu fizycznym, trafionych pomysłach taktycznych i świetnym prowadzeniu szatni. Portugalczyk jest wytrawnym psychologiem, na co zwracali uwagę eksperci, a to przekłada się na relacje w zespole. Shkodran Mustafi podkreślał dość emocjonalnie, że czuć w tym projekcie zespół i jedność. Po czym powtórzył dumnie: prawdziwy zespół. Dani Parejo mówił, że nie czuł jeszcze takiej bliskości między trybunami a szatnią. Podejście kibiców, jak i prowadzenie klubu w czasie teraźniejszym dopiero teraz pokazują mu, co znaczy normalne, profesjonalne funkcjonowanie. Bo jak zwrócił uwagę: od czterech lat nie było tu tak dobrze.
Nie możemy mówić tutaj o takim fenomenie jak zeszłoroczne Atlético, ale należy zwrócić uwagę na fazę budowy tego projektu, jak i okoliczności. Najmłodsza kadra w lidze, nowy dopływ gotówki, ambicje na trofea, chęć ciągłego rozwoju. Jeśli Peter Lim w pewnym momencie nie połasi się na sprzedaż jednego z filarów projektu, mogą próbować wejść między największych. Diego Simeone potrzebował dwóch, trzech lat, w Walencji to dopiero miesiące. A o sile klubu już stanowią młodzi José Gayá, André Gomes czy Paco Alcácer. Reszta jest tylko nieco starsza, nie licząc 31-letniego Javiego Fuego, który odpowiada za destrukcję. Zakładając ciągły rozwój młodych piłkarzy, poprawę zgrania oraz ciągle wzmacnianie kadry (na celowniku między innymi Ezequiel Lavezzi oraz Nicolás Gaitán), to projekt rysujący się w wyjątkowo kolorowych barwach. Fakt pokonania Atlético oraz Realu, a także wyrównanej gry z Barceloną, pokazuje, że Valencia również będzie chciała rozdawać karty. Za Unaia Emery’ego zdobywali trzecie miejsce, ale walka z największymi zazwyczaj kończyła się klęską. Teraz mentalność jest zupełnie inna. Jak mawiał Pep Guardiola, mistrzostwa i wyznaczone cele zdobywa się w meczach z tymi pozornie najmniej wymagającymi przeciwnikami. Bo liczy się regularność w punktowaniu i zmniejszenie marginesu błędu.
Próbka dawnych “umiejętnośći” Parejo.
Myślę, że maksymalnym osiągnięciem w tym sezonie dla walenckiego klubu będzie czwarte miejsce. Jednak niedzielny mecz zwrócił uwagę na parę rzeczy. Liga jest pełna mankamentów, ale idzie w odpowiednim kierunku. Powolutku rodzi się kolejna siła Hiszpanii, młoda, głodna sukcesów, z charakterem. Zespół ciągle się rozwija. Zwróćmy uwagę, że bohaterami wczoraj byli Antonio Barragán i Dani Parejo. Dla nieświadomych – ponad dwa lata temu obaj znajdowali się na wylocie z klubu, przez kibiców traktowani jako główny obiekt szydery, potocznie nazywamy szrot. Obecnie mówimy o podstawowym defensorze i kapitanie zespołu. Dojrzeli, rozwinęli się, trafili pod dobre skrzydła. Pierwszy to facet, który wiecznie patrzył na piłkę; kiedy zdarzyło mu się rozpędzić, to gubił futbolówkę; jego dośrodkowania trafiały na najwyższy sektor Mestalla; w debiucie miał zatrzymać Didiera Drogbę, oprócz tego, że krył na radar, to w jednej akcji pokracznie potknął się i wywalił napastnika na ziemię, ten jednak wstał i wpakował piłkę do siatki. Szczytem wszystkiego było łapanie na spalonego w meczu z Basel… na połowie rywala. Dani Parejo skądinąd od zawsze miał tendencję do zakładania siatek, wcześniej oskarżano go o ślamazarność, mozolne rozgrywanie, częste wycofywanie do tyłu lub grę w poprzek. Był uosobieniem nieporadności i właścicielem najczęściej podnoszonych w górę rąk, bo wiecznie zgłaszał jakieś pretensje sędziom lub kolegom. Teraz jest liderem z prawdziwego zdarzenia. To znamienne, że ci ludzie byli odpowiedzialni za rozmontowanie najlepszego klubu świata.
W La Liga otwiera się nowy kierunek, pod którym można walczyć o duże rzeczy. Álvaro Negredo za 30 milionów, teraz Enzo Pérez za 25 milionów. Wcześniej o takich transferach w walenckim klubie można było pomarzyć lub dokonać ich w grach komputerowych. To rekordowe sumy w klubie, a przecież właściciele oświadczają, że to dopiero początek. Nuno na każdej pozycji ma komfort wyboru, może tasować ustawieniami, przebierać w metodach. Na ławce wczoraj siedział reprezentant kraju, Rodrigo Moreno. Do gry wraca Javi Fuego, więc w środku pola jest do wyboru czterech klasowych zawodników. Nawet Feghouli nie zmieścił się do składu. A na szansę czekają młodzi, elektryczni Rodrigo de Paul czy Carles Gil. Głowy do góry. Yes, we can — to nie tylko pusty slogan. Oni rzeczywiście mogą coś więcej. Jeszcze nie teraz, ale wkrótce.
Liga idzie do przodu. Fernando Torres powrócił na Vicente Calderón, przybyło go przywitać 45 tysięcy ludzi, w Madrycie to gigantyczne wydarzenie. Real Sociedad zaczyna grać skutecznie, choć w żadnym razie nie wskazywałbym na autora tego zdarzenia Davida Moyesa. Zbyt szybko, by go oceniać, ale odświeżenie w baskijskim składzie raczej wskazuje na pozytywne zmiany. Sevilla ostatnio swoje cierpiała, ale to również projekt, który chce walczyć z najlepszymi i ma za sterami bardzo rozsądnych ludzi. Duet Monchi&Emery to specjaliści jakich mało na swoich stanowiskach. Nawet powrót Quique Sáncheza Floresa do Getafe świadczy o tym, że kluby sięgają po konkretnych ludzi. I mimo wiecznych żartów z podmadryckiego klubu, teraz wróżę im znacznie lepsze czasy. Tylko Barcelona przeżywają naprawdę trudne momenty. Uzależnienie od Messiego i Neymara jest widoczne, Luis Enrique gubi się w swoich kombinacjach, zakaz transferowy cały czas blokuje plany, a z praca pożegnał się “Zubi”, choć to raczej pozytywne wieści. Pamiętajmy jednak, że rok temu w tej części sezonu wiele osób patrzyło jak w obrazek na Gerardo Martino. Kluczowa w ostatecznych ocenach zawsze jest wiosna. Bo futbol to gra detali.
Ten sezon poważnie daje wiele powodów do optymizmu, jeśli chodzi o ogólną rywalizację. A wydawało się, że po zeszłorocznej bandzie Diego Simeone, nic lepszego nas już nie spotka. Nas, fanów tej mniej popularnej części ligi. Tak zwanej od lat — reszty.
Różnica między Barceloną, Realem [i Atlético] a pozostałymi drużynami na półmetku sezonu w ostatnich pięciu latach:
2014/15 – 4 punkty [po 17. kolejkach]
2013/14 – 11 punktów
2012/13 – 3 punkty
2011/12 – 9 punktów
2010/11 – 9 punktów