Wizyta w mieście pomarańczy była wyjątkowa nie tylko ze względu na wejście do otoczenia walenckiego klubu. Gdyby nie życzliwość napotykanych ludzi, wyjazd straciłby część swojego uroku. Czym przede wszystkim urzeka Hiszpania, to rzadko spotykana mentalność — uśmiech niemal nieznikający z twarzy, rozmowność i chęć pomocy, wieczna zabawa czy obracanie problemów w żart. Kiedy połączysz te cechy z realizacją pasji, częściowo wyłania się odpowiedź, skąd u nas takie zamiłowanie do hiszpańskiego futbolu. Przyjemnie było, chociaż na moment, zajrzeć do środka, cieszyć się tym z bliska i konsumować ligę od podszewki.
Na wstępie — należy pamiętać, że każdemu krajowi towarzyszą pewne stereotypy, obraz próbujący odzwierciedlać społeczeństwo, jak to czasem określamy: cechy narodowe. Jeśli poznacie Hiszpana zupełnie wyłamującego się poza przedstawiony schemat, nie będzie w tym nic dziwnego. Każdy jest inny. Tym bardziej trzeba zaznaczyć, że Hiszpania to kraj kontrastów. Z jednej strony mamy zachęcającą otwartość wobec nowych ludzi, natomiast z drugiej strony istnieje pewna hermetyczność grup — duże przywiązanie do najbliższych, rodziny, osób poznanych w dzieciństwie, przedszkolu czy szkole. Pod tym względem ludzie mają swego rodzaju uprzedzenia. Istnieje pewna swojskość, która przekłada się na życie, nie pozwalając otworzyć się na nowe rzeczy, wynika to z historii kraju — w supermarkecie może świecić pustkami, ale znajdziemy tam niemal wyłącznie lokalne produkty; trudno oczekiwać, że dogadasz się w innym języku, lecz jeśli znasz chociażby podstawy hiszpańskiego, tubylcy nie zostawią cię w potrzebie; tak samo wygląda kwestia bliższych relacji. Ludzie wolą obracać się w towarzystwie znanym od lat, a zarazem sprawiają wrażenie niesamowicie otwartych na przyjezdnych, turystów, zagranicznych.
Hiszpania to morze, słońce i plaże. A czasem 50 kilometrów dalej góry, o których niektórzy mają niewielkie pojęcie. Przykładem takiego ośrodka może być miasto Gandia, która niejako rozdziela góry od morza. Czy to Walencja, czy też Malaga — sytuacja jest podobna. Część czasu można spędzać nad morzem przy temperaturze 30 stopni, a w następny weekend wybrać się, dajmy na to, w dwie godziny drogi, by dotknąć puszystego śniegu i wypocząć w górskim domku. Co interesujące, miałem okazję poznać emerytów tak przywiązanych do swojego regionu, że nigdy nie wyjechali poza Comunitat Valenciana. 70 lat życia, w sumie kawał czasu, rodzime okolice ponoć okazały się samowystarczalne. A sposobem życia wcale nie przypominają nudziarzy. Przeciwieństw jest naprawdę sporo. Miasteczka tętniące tradycją, historią, lokalną kulturą, a gdzieś w środku tego urokliwego miejsca zupełnie niepasujące objawy nowoczesności, wzięte z innej bajki.
Trudno porównywać Andaluzyjczyków do Basków, tak samo jak Katalonia a Madryt to dwa różne światy. Trudno mówić o zjawisku takim jak hiszpańska kuchnia, bo prawie każdy region wyróżnia się czymś innym. Ta sama nazwa, natomiast wcale niepodobna potrawa. Ten rozłam widać szczególnie, kiedy zestawia się południową i północną Hiszpanię. Południowcy to jednak żywioł, emocje, energia, doznania, na północy nieco więcej zachowawczości. Osobiście miałem okazję poznać Andaluzję i Walencję, ale fundamentem moich opinii są znajomi mieszkający w kilku innych rejonach. W Walencji dało się odetchnąć hiszpańskim powietrzem. Trzecie największe miasto w kraju, ale na swój sposób szczególne. O ile Madryt i Barcelona są powszechnie odwiedzane, metropolie nastawione globalnie, tętniące turystyką, tak Walencja pozwalała poczuć ten złoty środek między wielkomiejskim życiem a tym co lokalne, tradycyjne i wyłącznie tutejsze. Jeśli chcecie poczuć Hiszpanię, najlepiej oddadzą to mniejsze miasteczka. Walencja wydała mi się idealnym połączeniem dużego świata i tej rodzinnej hiszpańskości.
***
Moja podróż miała pełnić w dużym stopniu funkcję poznawczą. Omijać miejsca, o których mówią: najpopularniejsze. Skupiać się raczej na tym, by żyć jak tutejsi. Co to znaczy? Zamiast wybierać sieciówkę, pójść do rodzinnego lokalu, w którym serwują wyłącznie walenckie specjały. Odwiedzić miejsce, w którym spotykali się niegdyś zawodnicy Valencii. Zobaczyć, gdzie doszło do powstania klubu. Porozmawiać z ludźmi na ulicach, poznać ich myślenie, spróbować trochę ich stylu życia. Sprawdzić, jak wygląda komunikacja, dyskoteki, parki, nawet cmentarze, po raz kolejny dotknąć odmienności.
Do pewnych rzeczy zdążyłem się przyzwyczaić, wiele z nich wywołuje uśmiech na mojej twarzy, inne stały się już naturalne. Kiedy jednak przekładam pewne sprawy na polski grunt, trudno byłoby przenieść tę sytuację o 2,5 tys. kilometrów dalej. Jak kocham nasz kraj i staram się dostrzegać wszelkie jego zalety, tak niektórych sytuacji nie potrafię przetransportować.
Nie wyobrażam sobie, żeby u nas Julio przerywał pracę na myjni tylko po to, by zaprowadzić nas do baru z najlepszą kuchnią w okolicy. Akurat był czas siesty, świętość, na ulicach pustki. Dopiero po pewnym czasie natrafiliśmy na faceta na myjni samochodowej. Przerwaliśmy mu obowiązki, cóż, trudno, na szczęście wyjaśnił nam drogę. Widząc jednak, że skręciliśmy w złą uliczkę, zaczyna gwizdać, podpowiadać i machać rękami niczym Unai Emery chcący wpłynąć na swoich podopiecznych. Woli zostawić swoje zajęcia i osobiście pokazać, gdzie zjemy dobry obiad, a następnie obejrzymy w telewizji mecz Realu z Cordobą. Gdyby mnie ktoś zaczepił, nie wiem, czy spacerowałbym bezinteresownie przez kwadrans, by pokazać mu najbliższy kebab. Nie wiem, czy biegłbym z pomocą, krzycząc „a la izquierda, amigo, a la izquierda”.
Nie wyobrażam sobie, by kelnerka Maria w trakcie pracy wychodziła z baru, by zaprowadzić nas na drugą stronę placu i wskazać palcem, że pięć metrów dalej dostaniemy piwo tańsze (a ponadto większe) niż w knajpie, w której ona pracuje. Rzadko kiedy informuje się, że bezpośrednia konkurencja w branży ma korzystną promocję. U niej zza lady dobiegała muzyka wpadająca w ucho, nogi same zbierały się do tańca, wystrój specyficzny, ale bardzo kreatywny, dlaczego nie spróbować? Słysząc jednak cenę różnorakich alkoholi, miny, tak moja, jak i towarzysza, błyskawicznie zrzedły. Reakcja kelnerki, z biznesowego punktu widzenia, pozostawiała wiele do życzenia: „Żaden problem, chodźcie, coś wam doradzę. Powinno się spodobać”. I prosto do konkurencji. Jednakże, tak po ludzku, nie można było się nie uśmiechnąć.
Nie wyobrażam sobie także, by w drodze na mecz Elche-Barcelona zablokowana była droga, a tłumy ludzi musiały przechodzić przez wysuszoną dolinę rzeki (zdaje się Vinalopó, ale głowy nie dam). W każdym razie, wejście było jeszcze dość komfortowe, wyjście już zdecydowanie mniej. Wymagało to wspięcia się na strome skałki. Niby żadne wyzwanie, ale jednak do sukcesu potrzeba było trochę zaangażowania. W korycie rzeki ustawiły się kilkudziesięcioosobowe kolejki i każdy kolejno zmagał się z wyzwaniem natury. Scena o tyle abstrakcyjna, że kolejki wyglądały zupełnie jak w sklepie, ale ludzie byli rozradowani. Jeśli pod górkę podbiegało dziecko, wszyscy klaskali, kibicowali mu, wiwatowali. Tam po prostu dało się dobrze bawić. Porozmawiać o futbolu, a jednakowoż doświadczyć ludzkiej solidarności. Trochę czekaliśmy, ale nie było tam żadnych przepychanek czy sporów. Cierpliwie zbliżaliśmy się do wyjścia. A kiedy ktoś wspiął się na skałki, odwracał się, by wyciągnąć dłoń do następnej osoby i wciągnąć ją na górę. Co silniejsi zostawali tak przez parę kolejek, dopóki nie zobaczyli, że kolejny mięśniak chciałby pomóc walczącym kibicom. I tak spacerowaliśmy w kierunku stadionu. Primera División, a jednak pozory zaściankowej piłki, przynajmniej wokół obiektu.
Absolutnie największe zaskoczenie wywołała u mnie sytuacja na drodze. Świadcząca o tym, jak dużo cierpliwości mają Hiszpanie, jak potrafią z błahej sytuacji stworzyć coś niezapomnianego, jak upływający czas niewiele znaczy wobec uśmiechu na twarzy i dobrej zabawy. Spieszymy się na mecz, kolacja jedzona w samochodzie, bo znajomy później wyszedł z pracy. Jakie musiały być nasze miny, gdy na czerwonym świetle z pierwszego auta wysiadło dwóch facetów… by zatańczyć na środku skrzyżowania. Muzyka z ich kabrioletu zabawia najbliższe otoczenie, oni doskonale ruszają się do rytmów flamenco. To wręcz nie była żadna improwizacja, widać, że mieli z tym wcześniej do czynienia. Ewidentnie pod wpływem alkoholu lub czegoś mocniejszego, ale tańczą, krzyczą, hałasują, bawią się w najlepsze. Za nimi ustawia się wężyk samochodów. Zielone, a oni nadal tańczą. Naturalna reakcja? Krzyk, wściekłość, klaksony. W optymistycznym wypadku, bo przecież ktoś mógłby wyjść i wytłumaczyć im zasady ruchu drogowego ręcznie. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego. Klaksony istotnie poszły w ruch, ba, niejednokrotnie. Tyle że kierowcy sześciu kolejnych aut zaczęli trąbić w rytm muzyki, zachęcając ulicznych artystów do poszerzania swojego repertuaru. Jedni śpiewali, drudzy po prostu się śmiali, kto chciał, ten klaskał, kto chciał, ten trąbił. Najlepsza dyskoteka, jaką kiedykolwiek widziałem na środku dużego skrzyżowania. Sytuacja byłaby jeszcze do wytłumaczenia, gdyby nie fakt, że zielone światło przeleciało dwa razy, a z naszego pasa nikt nie ruszył do przodu. Fiesta trwała w najlepsze. Dopiero później ktoś delikatnie zasugerował, że należy przenieść imprezę dalej. Po czymś takim uśmiechu szybko nie zgubiłem.
Przykładów można mnożyć, mnożyć i mnożyć. To jest codzienność. Inaczej to zapewne wygląda na urlopie, inaczej jeśli mieszka się tam na stałe. Słyszałem też opinie, że więcej niż rok lub dwa trudno tam wytrwać. Na dłuższą metę, ten tryb życia nawet męczy. Z kolei inni zakochali się na tyle, że zostali na całe życie. Kto wie jak będzie ze mną lub kimkolwiek z was?
Nie chcę pisać o samej Walencji, bo równie dobrze mógłbym was odesłać do dowolnego przewodnika po mieście. A zresztą, i tak was ktoś zaczepi i zacznie rekomendować, co moglibyście obejrzeć. Na pewno urzeka, że przez cały rok na drzewach rosną pomarańcze. Serce hodowli pomarańczy dało o sobie znać, coś pysznego. Wrażenie robią także parki. Koryto rzeki Turia, która po wielkiej powodzi została zamieniona w pas zieleni, pozwala na kilkukilometrowe spacery po mieście w otoczeniu palm lub pięknej infrastruktury. A tam? Ścieżki dla biegaczy, palmy, boiska do piłki nożnej, rugby, baseballa, wszystko, czego dusza zapragnie. Co będę specjalnie pisał o średniowiecznych urokach Walencji, katedrach, faunie czy florze, morzu, Mieście Kultury i Nauki. Po prostu: przekonajcie się o tym na własnej skórze.
O Hiszpanach można usłyszeć różne opinie. Niektórzy narzekają, że gadatliwi i hałaśliwi. Ile razy się z tym spotkałem, wrażenia były wyłącznie pozytywne. Ze względu na szczere emocje, tę otwartość na kontakt fizyczny, najzwyklej za brak oporów i analizowania konsekwencji każdego działania. Nie było sztywno, nie brakowało luzu. Choćbyś komuś przytakiwał głową, będzie ucieszony, że go słuchasz. Nocny tryb życia, tolerancja, spontaniczność — wszystko to nadaje ten niesamowity klimat na ulicach. Brak skrępowania przy rozmowie też jest sporym atutem. Kontakty wydają się prawdziwsze, jeśli ludzie patrzą ci w oczy, poklepią po plecach czy ramieniu, powitają buziakiem, gestykulują, uśmiechają się. Naród gestów, naród kontaktu, naród emocji. Nie wspominam już, że ilekroć tam przyjeżdżałem, trafiałem na jakieś święto miasta, patrona, cokolwiek. Każdy powód jest doskonały, by zrobić sobie wolne i ruszyć na miasto lub spotkanie z najbliższymi. Kultura spędzania czasu w knajpach urzeka. Gdzie ten kryzys, skoro bary są wypełnione po brzegi od samego rana? Jak to powiedzieli znajomi z Walencji, nasi rodacy: „Wolimy tę Walencję w kryzysie niż Polskę w rzekomym dobrobycie”.
Tu nie chodzi o porównania czy zestawienia, co jest lepsze, a co gorsze. Jedni wolą Boże Narodzenie, inni Wielkanoc. Bardziej chodzi o ukazanie sytuacji i mentalności, które na naszym podwórku zostałyby uznane za ewenement. Wyobraźcie sobie, że te emocje i pasja działają również na sport. Co ulica, to wypełnione boiska. Stąd też przeżywanie piłki nożnej i pojmowanie futbolu jest tam tak intensywne. Dziewczyny? Nieistotne, grają aż miło. Starsi ludzie? Jeszcze nie widziałem tylu emerytów biegających, grających w padel czy jeżdżących na rowerach. Parki w Walencji sprawiały wrażenie, jakby to był ośrodek szczęśliwej starości. Chciałem komuś ustąpić miejsca, natychmiast zostałem wyśmiany. Rzecz jasna, w pozytywny sposób. „Chłopcze, ja jadę na disco, nasiedziałem się już”. Krzysztof Stanowski napisał bardzo rozsądny tekst, że kiedy przenikasz w rodzimą ligę, to staje się dla ciebie pracą, obowiązkiem, później poznajesz piłkarzy i ludzi sportu, więc stajesz się elementem tej dyscypliny, z dziennikarskiej perspektywy. Hiszpania była dla niego odskocznią, czymś czego nie może bezpośrednio dotknąć, tylko delektować się spektaklem. Po tym jak udało się bez problemów porozmawiać z prezydentem Valencii, Amadeo Salvo, jestem zdania, że ta magiczna kraina również nie stawia żadnych oporów. Najlepszy futbol świata nie stoi za żadnym murem, wyciąga do nas rękę, by oglądać go z bliska. I dzielić się radością z tymi, którzy doświadczają jej w każdy weekend.