Najlepszy ekspert od analiz telewizyjnych, wzorowy asystent i specjalista od przygotowania fizycznego oraz wicemistrz Europy z reprezentacją Włoch. Najróżniejsi ludzie próbowali podnieść Valencię, a jak na razie najlepsze efekty przynosi praca człowieka, który nawet nie chce być trenerem. Czasem wystarczają najprostsze wartości – zaufanie, poczucie wspólnej tożsamości czy zrozumienie. Voro wziął na siebie odbudowę przede wszystkim valencianismo.
Przed oczami mam scenkę z naszego, znacznie mniejszego, podwórka. Piotr Świerczewski siedzi przy winie oraz piwku z Grzegorzem Mielcarskim i Tomaszem Łapińskim. 70, 10 i 36 występów w reprezentacji narodowej, bohaterowie rodzimej piłki, coś tam w swoim życiu widzieli. Ba, wcale nie tak mało. – Głupio powiedzieć, mimo że sporo czasu minęło, ale pamiętacie, jak my byliśmy przygotowani taktycznie? – pytał kolegów „Świr”. – Taktycznie nie robiliśmy praktycznie nic. Wszyscy mieli się cofnąć i wszyscy atakować. Nie było żadnych przesunięć ani nie wiadomo czego. Jak ci ktoś ucieknie, to go, ku…, masz dogonić, zjeść, dopaść, ugryźć – śmiał się Świerczewski i wywoływał uśmiech na twarzy reszty, która tamte czasy doskonale pamiętała.
Niby prostackie, ale po pierwsze – oddaje realia, a po drugie – trafne. Wtedy najważniejszy był charakter. Jasne, że umiejętności robiły różnicę i często nie było o czym rozmawiać w nierównych starciach, to naturalne, lecz w wielu przypadkach o sukcesie decydowała mentalność, zaciśnięcie zębów, twardy tyłek, a nie talent. Wiadomo, że nie mówię o sytuacji, kiedy ktoś jest zdeterminowany, ale ma szpotawe nogi i biega na piętach. Wtedy świata futbolu nie podbije charakterem.
Dzisiaj na każdym kroku podkreślamy wagę profesjonalizmu, przygotowania, analizy od rana do nocy, detali czy kunsztu taktycznego. I niewątpliwie tacy ludzie zwiększają swoją szansę. Kiedy jednak zabraknie podstaw ludzkiej komunikacji, chęci współpracy czy szacunku, na nic zdadzą się warsztat i przygotowanie.
***
Ten obrazek z kolei przewijał się w wielu książkach o Pepie Guardioli. Największy taktyk, schowany przed światem gdzieś w biurach w Ciutat Esportiva Joan Gamper, szuka pomysłu na pokonanie Realu Madryt. Nie wraca do domu, tylko nałogowo ogląda mecze przeciwnika, wypisuje wnioski i chce wyłapać jak najwięcej detali. Raz, drugi, trzeci, czwarty, piąty, stop, cofnij, jeszcze raz i tak w kółko. Chciał wycisnąć z analizy jak najwięcej. W koszu lądują kolejne pomysły, inne notatki są porozrzucane na biurku i nagle w środku nocy doznaje olśnienia. „Tak pokonamy Real”.
Dziś Katalończyk jest bezradny tzn. bardziej zmęczony i zrezygnowany. Może wkładać całe serce, doświadczenie i wiedzę w pracę w Manchesterze City, ale idzie mu jak po gruzie. Dostaje cztery gole od Evertonu, Tottenhamu nie może pokonać, a w Anglii jest mu naprawdę trudno. Do prowadzącej Chelsea traci 12 punktów. Powiedzmy sobie otwarcie – męczy się. Praca w Barcelonie i Bayernie Monachium też nie była łatwa, wbrew temu co wydaje się niektórym, ale teraz aż przykro się patrzy, jak cierpi. Jak wiele spraw idzie nie po jego myśli. Futbol w Anglii jest inny, nie wszystko funkcjonuje na poznanych wcześniej zasadach, nie wyciśniesz maksimum w taki sam sposób z Pablo Zabalety co z Andrésa Iniesty. I choć nie wiadomo, jak byłby przygotowany, natrafia na tarcia, których na razie nie potrafi wyeliminować.
Wybitny analityk Unai Emery również męczy się w PSG, choć paryżanie odstają kadrą o lata świetlne od reszty ligi. I może powtarzać w każdej z wypowiedzi, że jedynym rozwiązaniem jest więcej ciężkiej pracy, ale ewidentnie coś innego jest nie tak. Brak połączenia, które wypracować jest najtrudniej.
***
Po wygranych derbach z Villarrealem (2:0) w Walencji zapanował względny spokój. 10 punktów straty do europejskich pucharów nikogo nie cieszy, ale nastąpiło przełamanie. Valencię nie tylko da się oglądać, ale nie odstaje od rywali fizycznie, po raz pierwszy zachowała czyste konto i, co najważniejsze dla niej, punktuje. Cały wstęp nawiązuje właśnie do sytuacji u Nietoperzy.
Vaya! Pues no somos tan frágiles! #VillarrealValencia #LaLiga #ValenciaCF #AmuntMésQueMai pic.twitter.com/1t6mH5M9Rd
— Humor Ché (@humorche) January 21, 2017
Bałagan zaczął się wraz z Nuno Espirito Santo, bo piłkarze zaczęli grać przeciwko niemu. Pierwszy wspólny rok był wymarzony dla Portugalczyka, potem zmiana warunków współpracy sprawiła, że zawodnicy obrócili się przeciwko niemu. Co było dalej, wszyscy dobrze wiemy. Gary Neville – brak znajomości hiszpańskiego futbolu, brak doświadczenia w pracy trenerskiej, kompletny niewypał. Pako Ayesteran – znał otoczenie bardzo dobrze, ale nie dotarł do grupy, a przynajmniej dostał zbyt mało czasu. Cesare Prandelli – wielkie doświadczenie, ale nieznane otoczenie, odszedł sam, zanim zostałby ścięty przez zarząd. Ten ostatni miał wielkie ambicje, charakter i walczył o zmiany, ale nie porwał tłumów (czyt. szatni). Rotował, poszukiwał, nie potrafił znaleźć wspólnego języka. Zbyt dużo było nieporozumień. Czasem językowych, czasem mentalnych, rozchodziło się o spokój i zaufanie w realizowaniu jego wizji.
Tymczasem sytuację zaczyna układać facet, który na dobrą sprawę nawet nie chce być trenerem. Voro – bohater Valencii. Często zapomniany w biurowych korytarzach i odkurzany wtedy, kiedy trzeba ratować sytuację. Pięć razy przejmował tymczasowo zespół, zawsze z pozytywnym skutkiem, doprowadzając do wstrząsu i progresu. Teraz został na stałe, a nie na chwilę. To znaczy przynajmniej na pół roku. I pokazuje, że zna tę szatnię lepiej niż ktokolwiek inny. Wie, czego chcą kibice i jak podbić ich serca.
Cesare Prandelli powiedział, że wyciągnie Valencię z kryzysu, jeżeli dostanie cztery poważne wzmocnienia zimą. Przez to rozstał się z klubem, bo szefowie nie byli w stanie zrealizować jego oczekiwań, a stosowną obietnicę złożyli. Chciał czterech doświadczonych piłkarzy, liderów, gości z charakterkiem. Minimum 26 lat. A Voro przyszedł i nie stawia warunków. – Lidera nie kupisz w supermarkecie, on musi się urodzić na boisku, w szatni, wyklarować się – tłumaczył. I rzeźbił w tym, co zastał.
W Polsce nie ma takiej funkcji jak delegat. Inaczej, w niczym nie przypomina tej hiszpańskiej. Voro był człowiekiem pod garniturem, reprezentatywnym, łączącym szatnię i gabinety, sport i biznes, trochę kierownik, trochę działacz, ale nigdy w dresie, zawsze pod garniturem i przeznaczony do poważniejszych spraw. Jak i tych najbłahszych – chociażby zgłaszanie piłkarzy. Nie aspirował nigdy do roli szkoleniowca, bo nie chciał brać na siebie aż takiej odpowiedzialności. Teraz wymusiła to na nim sytuacja. Nie mógł odmówić Valencii, bo zbyt ją kocha. Klub dzwonił do Luisa van Gaala czy Luiza Felipe Scolariego, ale efekt byłby pewnie podobny do Prandellego. Nie wiedzą, jak specyficznie pracuje się na Mestalla.
“Jak to możliwe, że z taką kadrą są w strefie spadkowej, a nie w pierwszej czwórce” – zastanawiałem się bardzo długo. Mister parapenaltis Diego Alves bez czystego konta, Ezequiel Garay i Eliaquim Mangala popełniali dziecinne błędy, Enzo Perez i Rodrigo kosztowali razem prawie 60 milionów euro, a grali beznadziejnie, w ataku mistrz Europy Nani wyglądał bezradnie, a generalnie wszyscy – bez wyjątków – spuścili z tonu. Nie było żadnej nici porozumienia, aż przyszedł Voro.
Trudno powiedzieć, co zrobił dokładnie, bo nie siedzimy w Paternie dzień w dzień, a i tamtejsi dziennikarze nie znają szczegółów. Jestem jednak pewien, że to wykonana praca psychologiczna robi efekt, a nie zmiany taktyki, założeń czy stylu treningów.
Przede wszystkim oczyścił atmosferę – zbudował na nowo zaufanie, odbudował pewność siebie grupy, pozwolił zapomnieć o konfliktach. Wszyscy, choć może są wyjątki jak Fede, poczuli, że zaczynają z czystą kartą. I zaczął podejmować logiczne, sprawiedliwe decyzje. Dał szansę rezerwowym, a skoro Carlos Soler się wyróżnił, to został w “11” na stałe. Bez dalszego przemiału ludzi. Trener nie bał się na niego postawić, choć dziennikarze spodziewali się przeciwko Villarrealowi doświadczonego środka pomocy z Enzo, Parejo i Suarezem. Okazuje się, że to 20-letni wychowanek jest liderem, a nie zawodnicy sprowadzeni za miliony. To on pokazuje charakter, zaangażowanie, jaja, chce walczyć za tę koszulkę. I inni biorą przykład od młodego, któremu jeszcze często brakuje zdecydowania. Ale Voro dał sygnał – skoro taki żółtodziób może grać bez kompleksów, to dlaczego wy, reszta, nadal je macie? To samo było z innymi. Szansę dostał Antonio Lato i wykorzystał ją. Zagrał kozacko. Do składu wrócił Jose Gayà i również zagrał najlepszy mecz w tym sezonie. Voro zaczął wracać do korzeni – stawia na wychowanków, nie eksperymentuje, mówi to, co chcieliby usłyszeć kibice. Wydaje się maksymalnie najprostszym i najskromniejszym trenerem, a jego metody przynoszą efekty. Trafia do ludzi wyznających valencianismo, pamiętających Kempesa, Mendietę czy Albeldę, a nie tak jak Peter Lim czy Lay Hoon – będących ludźmi biznesu.
Salvador González, bo tak w zasadzie nazywa się Voro, poprowadził Valencię w 6 meczach. Efekt – 13 punktów na 18 możliwych. Kosmos, bo w sumie walencki klub ma 19 oczek. Za chwilę znów wszystko może runąć, więc nie ma co popadać ze skrajności w skrajność, ale Voro niezwykle sumiennie posprzątał na Mestalla. Kibice zaczynają znów wierzyć w klub, mimo że to na razie tylko światełko w tunelu. W Walencji nie brakowało specjalistów, doświadczenia czy wiedzy, brakowało porozumienia. Voro jest idealnie skrojony na Valencię i potrafi się dogadać z każdym, czego być może brakuje Emery’emu czy Guardioli w nowych miejscach pracy. Zna funkcjonowanie klubu, ligi, środowiska. Szeroko pojęte mechanizmy. Zakończę słowami tego, który w teorii był doskonały, ale w praktyce nic mu nie zagrało. “Futbol to nie cyferki, tylko przede wszystkim emocje”. Cesare, całkiem prawdopodobne, że to nie twoja wina. Gdzie indziej w ten sam sposób zostałbyś zbawcą.