W odbiorze tych mistrzostw jestem wyjątkowy rozdarty. Z jednej strony Hiszpanie zawiedli, kraje hiszpańskojęzyczne pechowo odpadają, a nawet fantastyczne historie kopciuszków nieszczęśliwie się kończą. Z drugiej jednak strony, cholera, dawno nie mieliśmy tak świetnego turnieju. Futbol zawędrował do domu.
Faza grupowa poprzeczkę powiesiła dość wysoko, niespotykana średnia liczba goli, a do tego wiele fantastycznych zdarzeń, na czele z pożegnaniem kilku byłych mistrzów świata, jak i zresztą tych obecnych. Musielibyśmy jednak być wyjątkowymi ignorantami, by uwierzyć, że mundial teraz zwolni. Dopiero nabiera tempa.
Szczerze mówiąc, przykro mi, że musieliśmy pożegnać w tak nieszczęśliwych okolicznościach Chile oraz Meksyk. Ekipy Jorge Sampaoliego oraz Miguela Herrery czarowały i pociągały za sobą tłumy, ale jednak zadecydowały detale. Może większa klasa piłkarska i doświadczenie przeważyły, ale to zawsze kwestia detali. Mieli potencjał na napisanie wspominanej później latami historii, natomiast w rzeczywistości mało kto zapamiętuje tych, którzy błyszczeli rezultatami jedynie w swoich grupach. Pod kreską znalazł się także Urugwaj, ale niejako był na to skazany bez Luisa Suareza. Wyjątkowo szkoda mi też Algierii. Kolejny z przykładów na to, że w piłce oprócz pieniędzy, nazwisk, renomy czy po prostu umiejętności, równie ważny, a niekiedy nawet ważniejszy, jest charakter i serce do gry. Chyba wszyscy oglądaliśmy jeżdżących na tyłkach zawodników Vahida Halilhodžicia wiedząc, że to nie ma prawa się udać. Mimo wszystko — mogło. Piłkarze zjednoczeni jak niegdyś kadra walcząca dla Frontu Wyzwolenia Narodowego w imię niepodległości Algierii mieli swoje szanse, mogli wykorzystać ryzyko ekscentrycznego Neuera, mogli go też zaskoczyć w kilku sytuacjach. I choć świadomość nieuniknionego tryumfu Niemców ciążyła na wszystkich obserwatorach meczu, po trafieniu André Schürrle wszyscy poczuliśmy się jak po oglądaniu naszej reprezentacji. Miało być pięknie, a tu tradycja w pełnej postaci. Do tyłu, w plecy, znowu się żegnamy. Z tym że Algierczycy dali Niemcom lekcję pokory, a zarazem pokazali całemu światu, że mają jaja. U nas tego nie uświadczysz. Teraz zemstą spróbują zająć się Francuzi, w końcu przedłużenie Afryki na mundialu.
Komu kibicuję dalej? Kostaryce, Kolumbii i Francji, czyli tym, którzy startują z przegranej pozycji. Do tego Belgii, jednak oni też mają niełatwą ścieżkę pełną Argentyńczyków przed sobą. O ile ekipa Jorge Luisa Pinto niemal na pewno skończy swoją przygodę, o tyle z podopiecznymi José Néstora Pekermana wiążę realne nadzieje, by wyeliminowali gospodarzy turnieju. Właśnie, co do tego Pinto — facet w Kostaryce niedługo będzie na równi z bóstwami. Jedni apelują o nadanie mu statusu honorowego obywatela kraju, drudzy nawołują o wprowadzenie nowego święta — Krajowego Dnia Futbolu. Szalone, ale zarazem wspaniałe, że futbol może dać tyle radości, ludzie wychodzą na ulicę i zapominają o wszystkim. Co innego byłoby w stanie jednoczyć narody i powstrzymywać wojny? Za tę siłę oddziaływanie na społeczeństwo kochamy tę dyscyplinę. Jak mówił Nelson Mandela: „Sport ma moc zmieniania świata. Przemawia do młodzieży w zrozumiałym dla niej języku. Może budować nadzieję tam, gdzie kiedyś była rozpacz. Śmieje się w twarz wszystkim rodzajom dyskryminacji”. Dzięki temu zjednoczeniu i inspiracji Kostaryka zawędrowała aż do ćwierćfinału. Bo tam jest pasja i poświęcenie. No, i Keylor Navas. Z całym szacunkiem, panowie Ochoa, Neuer czy Cesar, ale dla mnie numerem jeden turnieju jest chłopak z Pérez Zeledón. Naturalny talent do bronienia wsparty latami tytanicznej pracy, zostawania po treningach, latania od słupka do słupka, by na końcu wylądować w błocie. Poświęcenie. Tyle najczęściej słyszymy w jego kontekście. My, fani La Liga, zachwycaliśmy się nim już w trakcie sezonu, kiedy w jednym rzędzie stawiano go z niesamowitym Belgiem z Atletico. On teraz przedstawia się szerszej publiczności, a Levante już dawno stało się dla niego zbyt małe. Keylor, czego ci mogę życzyć? Dalszych interwencji, ale już chyba w Lidze Mistrzów. Tam, gdzie twoje miejsce. Broniłeś piłeczki tenisowe, golfowe i najróżniejsze możliwe rzeczy, by ćwiczyć swój refleks, więc zasługujesz na piłkarskie szczyty.
Jak wspomniałem, najbliżej mi do ludzi Pekermana. Lata temu chwaliliśmy ich przy okazji turniejów młodzieżowych, teraz kontynuują swoją pracę. Bez Falcao, wybitnego snajpera, ale mając takich ludzi jak Bacca, Martinez czy Teofilo, nie można uzależniać gry od jednego człowieka na dziewiątce. A zwłaszcza już mając kogoś takiego jak James Rodriguez. Jest pressing, jest intensywność, jest w tym wszystkim atrakcyjny futbol. Kolumbię chce się oglądać, a piłkarze chcą, by nareszcie kojarzono ich kraj z futbolem, a nie narkotykami. Choć szczerze mówiąc, sami są jak narkotyk. Na przeciętnym widzu muszą zrobić wrażenie. Osobiście chcę jeszcze więcej ich spektaklu. Rola Nestora jest tutaj tak ważna jak Simeone w Atletico. Cały czas tonuje nastroje, uspokaja, a zarazem nastawia na harówkę i poświęcenie. Chciałbym go oglądać w Europie, bo były taksówkarz z Buenos Aires ma papiery na zrobienie furory.
Wiecie co? Ten turniej sprawia, że każdego dnia zakochuję się na nowo w futbolu. W nowych bohaterach, w nowych idolach. Jednego dnia najlepszy jest James Rodriguez, chwilę później nie ma lepszego od Keylora Navasa. I zapewne wszyscy, którym kibicuję prędko odpadną. Trudno, przecież taka jest piłka, nie ma co płakać. Wtedy pozostanie się uśmiechnąć i powtórzyć: „Co za mundial!”. No, chyba że zwyciężą Niemcy.