Nie ma chyba zadania trudniejszego, niż próba ujęcia w jednym artykule całej epoki z dziejów wybranego klubu. Gdy tym klubem jest Real Madryt, a epoką czasy La Quinta del Buitre, zadanie to urasta do rangi niemal niewykonalnego. Spróbujmy jednak wyciągnąć z wody choć wierzchołek góry lodowej.
Utracona dominacja
27 maja 1981 roku na Parc de Princes w Paryżu, w obecności ponad 48 000 widzów Alan Kennedy zdobył bramkę. Zrobił to w 82. minucie meczu, w którym rywalizowali ze sobą gracze Liverpoolu i Realu Madryt. Teoretycznie nic wielkiego. Jeden gol. Dodajmy więc, że była to jedyna bramka zdobyta w spotkaniu, którego stawką był Puchar Europy. Najcenniejsze klubowe trofeum świata.
Na Puchar Mistrzów Królewscy czekali od roku 1966. Historia, do spółki z Alanem Kennedym, stwierdziła, że mogą poczekać jeszcze trochę. I o ile ta porażka była do wybaczenia – bo odniesiona przecież w starciu z wielkim wtedy Liverpoolem – o tyle utrata mistrzowskiego tytułu na rzecz Realu Sociedad – już nie. Porażka na drodze do mistrzostwa była do tego znacznie bardziej bolesna – wydarzyła się bowiem dosłownie na ostatniej prostej. Baskowie zresztą obronili tytuł w kolejnej kampanii. Potem trofeum to zdobył ich największy rywal – Athletic.
Dla Realu Madryt początek lat 80. okazał się być niesamowicie bolesny. Kilka sezonów bez trofeów, które często wymykały się Los Blancos w decydujących meczach, mógł frustrować zarówno kibiców, jak i osoby bezpośrednio związane z życiem klubu. W takiej sytuacji zwrócono się do tego, który już kiedyś odmienił oblicze stołecznego zespołu. Prawdopodobnie największej legendy – w tamtym czasie na pewno największej – jaka przywdziewała białą koszulkę. Mowa oczywiście o Alfredo Di Stéfano.
Argentyńczyk żadnego tytułu z Królewskimi podówczas nie zdobył. Zrobił jednak coś, co miało te tytuły przynieść w liczbie wręcz hurtowej. Postawił na graczy młodych, wychowanych przez Real, którzy niemal z miejsca pokazali, że pasują do tego klubu idealnie. Mówiąc wprost… stworzył La Quinta del Buitre. Dziś legendarną wręcz drużynę.
Pięciu chłopców z… Castilli
Eskadra Sępa, Piątka Sępa… tłumaczeń było wiele. W jednym zgadzają się wszyscy – ci zawodnicy całkowicie zmienili nie tylko cyferki pod hasłem „Trofea Realu Madryt”, ale też pogląd niektórych na grę wychowankami. Bo to właśnie ten aspekt był tu najważniejszy. Cała piątka była produktem miejscowym. Wychowanym w drugiej drużynie Realu, Castilli. Poza Pardezą byli oni też madrytczykami z krwi i kości. Co ciekawe cała piątka nigdy nie wystąpiła razem od pierwszych minut w meczu ligowym. W Primera División grając razem zanotowali zaledwie… 21 minut. Dołożyli do tego mecz z Atlético w Copa del Rey. To wszystko.
Zacznijmy od wspomnianego przed chwilą Miguela Pardezy, czyli – jakkolwiek niewłaściwie to zabrzmi – najmniej ważnego członka kwintetu. W Realu grał od 1979 roku. Najpierw w drużynach młodzieżowych, potem w Castilli, na koniec zaliczył awans do pierwszego zespołu. Był trzecim członkiem Eskadry, który zadebiutował w jedenastce Królewskich. Wyprzedził nawet tego, od którego Quinta wzięła swą nazwę. W Realu nie grał jednak długo – już w roku 1987, trzy lata po debiucie, odszedł do Realu Zaragoza, w którym występował już zresztą wcześniej, w ramach wypożyczenia z Madrytu.
Przed Pardezą debiut w zespole zaliczyli dwaj jego koledzy – zrobili to zresztą dokładnie w tym samym spotkaniu. Było to 4 grudnia 1983 roku, a rywalemLos Blancos był inny Real – ten z Murcji. Zacznijmy od Manuela Sanchísa. Do drużyn młodzieżowych Realu przybył w 1979 roku, a cztery lata później dane mu było zadebiutować w pierwszym zespole. Od tamtej pory, aż do 2001 roku, już w nim pozostał. Jest jedynym członkiem Eskadry Sępa, któremu dane było posmakować zwycięstwa w Lidze Mistrzów. Dwa razy. A, jeszcze jedno. W swoim debiucie zdobył zwycięską bramkę. Grał – jak i przez całe swoje życie – na środku obrony.
Drugim z grudniowych debiutantów był Martín Vázquez. Ten pomocnik – w przeciwieństwie do Sanchísa – nie związał się z Realem na zawsze. Zrobił to jednak… dwa razy. Najpierw po przeniesieniu z drugiej drużyny do pierwszego składu. Występował wtedy w białej koszulce aż do roku 1990. Później, po uprzednim zaliczeniu przygód z Torino i Olympique Marsylia w rolach głównych, wrócił do Madrytu. Pograł tam trzy sezony by… znów odejść. Tym razem do Deportivo La Coruña. Potem występował jeszcze w meksykańskim Atlético Celaya, a karierę zakończył w Karlsruher. Było to w roku 1998.
Czwarty z pięciu to Míchel. Swój debiut w zespole zaliczył już w sezonie 1981/82, później jednak długo musiał czekać na swą szansę. Po latach przyznawał, że narastała w nim frustracja, gdy obserwował jak jego koledzy przechodzą do pierwszej drużyny, podczas gdy on, najstarszy z nich, wciąż gra dla Castilli. Dziejowej sprawiedliwości stało się jednak zadość – w rankingu stu najlepszych piłkarzy Realu w historii to właśnie on zajmuje najwyższe miejsce (9.) z całej piątki. W Madrycie grał do roku 1996, mimo tego, że w 1989 roku zadeklarował swe odejście z Realu. Nic z tej deklaracji jednak nie wyszło. To z jego podań najczęściej korzystali napastnicy. Doskonale rozgrywał, świetnie potrafił obsłużyć podaniami partnerów z zespołu. Karierę zakończył w meksykańskim Celaya, gdzie grał jeden sezon.
And last but not least… Emilio Butragueño. To od jego pseudonimu – Sęp – wzięła swą nazwę cała piątka. Mało brakowało a byłby graczem… Atlético Madryt. W Realu nikt po młodego Emilio się nie zgłaszał. Wykorzystać chcieli to w drużynie największego rywala Królewskich. Na szczęście dla Los Blancos przyjacielem rodziny Butragueño był Juan Gallego, równocześnie trener juniorów Realu, który postanowił osobiście podpatrzeć młodego zawodnika. Po testach sam Emilio powiedział rodzinie, że grał fatalnie. Innego zdania były jednak osoby odpowiedzialne za stworzenie raportu na jego temat: „[…] Technicznie dobrze radzi sobie z piłką, obiema stopami. Ma przegląd gry pomocnika i idealnie podaje w odpowiednie miejsce, ale jego koledzy często zbyt wolno odczytują jego intencje”. Trzy dni po tym wydarzeniu był już graczem Realu. W czasie meczu towarzyskiego z San Lorenzo – jak opisuje to wydarzenie Phil Ball – Luis Molowny, który przybył obejrzeć to spotkanie, już po 30 minutach wykrzyknął: „Kim, do cholery, jest ten dziwnie wyglądający dzieciak grający z przodu? Gdzie go znalazłeś? To geniusz!”.
Butragueño już w swoim debiucie potwierdził, że nie była to opinia przesadzona. Wszedł w przerwie meczu z Cádiz, rozgrywanego 5 lutego 1984 roku, gdy Królewscy przegrywali 0:2. Spotkanie Real wygrał 3:2. Dwie bramki Sępa i jedna asysta. To mówi wszystko. Michél, sam przecież genialny gracz, tak opisywał współpracę z Butragueño: „To było niesamowite. Jeśli podałeś piłkę na prawo, to Emilio albo Hugo [Sánchez] się nią zajęli. Jeżeli kontynuowałeś bieg, oddawali ci ją z powrotem. Zawsze. Nigdy nie popełnili błędu”. Emilio Butragueño stał się symbolem tamtego Realu, który na powrót miał zdominować hiszpańską piłkę.
Przyjaciele z boiska
Real Madryt lat 80. i 90. to nie tylko Eskadra Sępa, choć to ona stała się znakiem rozpoznawczym tamtej drużyny. Nie będę wymieniać tu całego składu, bo z artykułu zrobiłaby się wręcz księga, podobna objętością do prusowskiej Lalki, wspomnę jedynie o największych gwiazdach.
Gdy Quinta została odkryta i przeniesiona do pierwszego zespołu, swe ostatnie lata na Bernabéu spędzali dwaj inni wybitni gracze. Mowa o Juanito, który grał w Realu w latach 1977-87, tragicznie zmarłym w roku 1992 i Santillanie (1971-1988). Łącznie niemal 500 bramek dla Królewskich. Ten drugi ustanowił rekord liczby rozegranych spotkań w zespole z Madrytu. Poprawił go dopiero – a jakże! – Manuel Sanchís. Quinta górą.
Mniej więcej w tym samym czasie, w którym po kolei debiutowała piątka bohaterów tego tekstu, do Realu sprowadzony został, mający już wówczas 29 lat, Jorge Valdano. Spędził w Madrycie trzy sezony, w trakcie których rozegrał 120 spotkań i zdobył 56 bramek. Był przy tym świetnym nauczycielem dla młodych zawodników. Jego doświadczenie wniosło wiele do zespołu i dodało mu jakości.
Rok po Argentyńczyku sprowadzono do Realu zawodnika lokalnego rywala – Atlético. Był nim Hugo Sánchez, który niemal natychmiast świetnie wprowadził się do zespołu. Był też piekielnie skuteczny. 7 sezonów w Realu, 283 spotkania, 208 goli. W sezonie 1989/90 wyrównał rekord Telmo Zarry i strzelił 38 bramek w 35 spotkaniach. Zresztą, w przytoczonej już wypowiedzi, Michél wyraża się jasno. Butragueño i Sánchez nigdy nie popełnili błędu.
W tamtym okresie przez Bernabéu przetoczyli się jeszcze m.in. tacy gracze jak Bernd Schuster (1988-1990), Paco Buyo (1986-1996) czy Gheorghe Hagi (1990-1992). Swe pierwsze kroki w zespole stawiał choćby Fernando Hierro, który debiutował w roku 1989. Z kolei, gdy nastąpił zmierzch Quinty, Butragueño znalazł godnego następcę w postaci Raúla. Ten ostatni zaliczył debiut rok przed przejściem Sępa na emeryturę.
Sukcesy
Żadna drużyna nie byłaby legendarną, gdyby nie odnosiła sukcesów i wielkich zwycięstw (choć istnieją wyjątki od reguły: brak sukcesów, ale wielkie zwycięstwa). Zważywszy na fakt, że mówimy o Realu Madryt, to Quinta musiała się mocno napracować, by dorównać osiągnięciom swoich poprzedników – wielkiemu Realowi czasów Di Stefano czy pokoleniu Yé-Yé, dowodzonemu początkowo przez doświadczonego wtedy Gento. Ze stuprocentową pewnością można stwierdzić, że na pamięć o sobie zasłużyła.
Już sezon po wprowadzeniu do drużyny Butragueño Królewscy zdobyli swój pierwszy tytuł. I to nie byle jaki, bo na arenie europejskiej. Co prawda były to rozgrywki do tej pory nieco przez klub z Madrytu lekceważone, ale z braku możliwości gry w Pucharze Mistrzów i ten sukces przyjęto z wdzięcznością. Na drodze Los Blancos w Pucharze UEFA stanęły FC Wacker Innsbruck (5:2 w dwumeczu), NK Rijeka (4:3), Anderlecht (6:4), Tottenham (1:0), Inter (3:2) i Videoton (3:1, również w dwumeczu). Co ciekawe, tylko w konfrontacji z Tottenhamem Real nie przegrał jednego ze spotkań. W większości przypadków awans Królewscy zawdzięczali fantastycznym remontadom – choćby w starciu z Anderlechtem, gdzie w pierwszym meczu przegrali 0:3, by następnie roznieść Belgów 6:1.
Sezon później podopieczni Luisa Molowny’ego powtórzyli swój sukces w Pucharze UEFA, stając się tym samym pierwszą drużyną, która dwa razy pod rząd zwyciężyła w tych rozgrywkach. Osiągnięcie to wyrównała dopiero Sevilla w roku 2007. I tym razem jednak podwaliną zwycięstwa stały się fantastyczne remontady. Najbardziej znaną z nich pozostaje dwumecz z Borussią Moenchengladbach, gdy za sprawą dwóch bramek Valdano i kolejnych dwóch trafień Santillany Real odrobił 1:5 z pierwszego spotkania i awansował dzięki golom zdobytym na wyjeździe. Do tego sukcesu dołożyli inny – zwycięstwo w lidze. Pierwsze od sześciu lat.
Kolejne sezony to pasmo rozczarowań na arenie europejskiej, mimo trzykrotnego dojścia do półfinału Pucharu Mistrzów. Quinta del Buitre uległa tam jednak Milanowi, Bayernowi i PSV. O ile dwa pierwsze kluby zdawały się być w tamtych czasach nie do ogrania, o tyle z PSV Real mógł i powinien był zwyciężyć. Wiedział o tym zresztą Butragueño. W wywiadzie z Dariuszem Wołowskim powiedział: „Największą szansę zaprzepaściliśmy w 1988 roku, kiedy po dwóch remisach odpadliśmy z PSV Eindhoven”. Cóż, finał najważniejszych klubowych rozgrywek jeszcze trochę musiał poczekać na spotkanie z Realem Madryt.
O ile w Europie się nie wiodło, o tyle w Hiszpanii nikt Królewskich nie mógł zatrzymać. Po pierwszym triumfie w lidze doszły jeszcze kolejne cztery. Z rzędu. Plecy Realu musieli oglądać wszyscy rywale, a madrytczycy nie mieli sobie równych. W bramce szalał Buyo, zdobywca Trofeo Zamora z sezonów 1987/88 i 1991/92 (w tym drugim przypadku Real tytułu nie zdobył), w obronie nie do przejścia był Sanchís, a z przodu strzelali… niemal wszyscy. Sánchez pięć razy zdobywał Trofeo Pichichi (cztery razy przyniosło to mistrzostwo), Juanito zrobił to jeszcze przed okresem sukcesów, a Butragueño tuż po nim. Nie było siły, która zatrzymałaby tamten Real… aż do sezonu 1990/91. Wtedy wszystko się zacięło i na kolejne mistrzostwo czekać trzeba było do kampanii1994/95. Co ciekawe, to właśnie wtedy na scenę zwaną Santiago Bernabéu wkroczyła kolejna legenda. Ale to już materiał na inną opowieść.
Epilog
Nie byłoby Realu bez Di Stefano. Nie było Realu bez pokolenia Yé-Yé. I z całą pewnością nie byłoby Realu bez La Quinta del Buitre. Albo inaczej: Real by był, ale utraciłby znaczną część swojej tożsamości i historii, która czyni go jednym z największych, jeśli nie największym, klubem świata. O tym muszą pamiętać wszyscy fani Królewskich.
Butragueño i spółce do spełnienia zabrakło tylko triumfu w Europie. Zdobyli co prawda dwa Puchary UEFA, ale wszyscy wiedzą, że to nie o ten puchar chodziło. Tylko jednemu z nich – Sanchísowi – ta sztuka się udała. Wygrywając pierwszą Ligę Mistrzów, w roku 1998, zadedykował wiktorię swoim kolegom z Eskadry. Więc nawet jeśli nie fizycznie, to przynajmniej duchowo, to trofeum jest ich.
Zresztą, kto wie, może to właśnie brak Pucharu Mistrzów, nieco paradoksalnie, czyni ten zespół legendarnym?