Cykl „La Otra Liga” tworzymy we współpracy z portalem fcbarca.com, na którym znajdziecie jeszcze więcej informacji dotyczących katalońskiego klubu.
Liga Mistrzów to marzenie wszystkich. Jedni śnią o zwycięstwie, drudzy (jak choćby Polacy) o samym udziale w niej. Dla niektórych klubów wyróżnieniem jest możliwość wysłuchania jej hymnu na żywo, inne już do tego przywykły. Villarreal po raz ostatni słyszał go w sezonie 2011/12. Ale ich przygody z tymi rozgrywkami zapisały się w pamięci wszystkich.
Wymarzone „otwarcie”
W sezonie 2004/2005 liczące nieco ponad 50000 mieszkańców miasteczko Vila-real przeżywało prawdziwe chwile uniesienia. Ich ulubieńcy, biegający po murawie El Madrigal w żółtych strojach, grali jak natchnieni, dzięki czemu zaszli aż na ligowe podium. Dokładniej rzecz ujmując – trzeci jego stopień. Prawdziwa euforia miała jednak dopiero nastąpić, a jej powód był oczywisty. Na Żółtą Łódź Podwodną czekała Liga Mistrzów.
Viera – Arruabarrena (nie, nie ten „z Legii”), Gonzalo, Peña, Javi Venta – Senna, Riquelme, Tacchinardi, Josico – Forlán, José Mari. Nie była to może najmocniejsza ekipa na świecie, ale wystarczająco dobra, by podbić serca fanów swoimi występami. A z ławki mogli wejść jeszcze m.in. Quique Alvarez czy Sorín. Manuelowi Pellegriniemu udało się wtedy stworzyć z tych facetów idealny kolektyw. Bez wielkich gwiazd, bo te Villarreal zawsze wolał kreować niż sprowadzać, ale z kilkunastoma zawodnikami, którzy byli w stanie rywalizować z każdym. W tamtym sezonie udowodnili to bezapelacyjnie.
Ich przygoda z Ligą Mistrzów rozpoczęła się od dwumeczu z Evertonem (z Davidem Moyesem na ławce). Pierwsze spotkanie rozegrano 9 sierpnia 2005 roku w Liverpoolu i to Hiszpanie zwyciężyli, 2:1. Historyczną bramkę, debiutancką dla całego klubu w tych rozgrywkach, zdobył w 27. minucie Figueroa. Drugą dołożył Josico tuż po przerwie. W rewanżu wynik się powtórzył. Faza grupowa stała otworem przed podopiecznymi Pellegriniego.
Kolejne sześć rund, bo tyle spotkań trzeba było rozegrać, by dostać się do 1/8 finału, przebrnęli wręcz koncertowo, choć grupa nie należała do łatwych. O ile Lille zdecydowanie było w zasięgu, o tyle Benfica, a zwłaszcza Manchester United, wydawały się od Żółtej Łodzi Podwodnej odstawać.
Mimo tego to właśnie z angielskim zespołem udało się zdobyć pierwszy punkt – po remisie 0:0 na własnym boisku. Dokładnie taki sam rezultat padł w meczu z Lille, a po dołożeniu kolejnego „oczka” w starciu z Benficą stało się jasne, że Villarreal może powalczyć o coś więcej. I dokładnie to zrobił w meczu rewanżowym. Za sprawą bramki Marcosa Senny dopisał do swego dorobku trzy punkty. Zwycięstwo z Lille znacznie przybliżało do celu, a remis (znów bezbramkowy) w meczu przeciwko Czerwonym Diabłom gwarantował awans. Zresztą z pierwszego miejsca z zaledwie jedną(!) straconą bramką.
Nokaut w czternastej rundzie
1/8 finału to pojedynek z Glasgow Rangers, w którym Hiszpanie zwyciężyli minimalnie. Można by rzecz, że na punkty. Ich rolę w tym przypadku odgrywały bramki zdobyte na wyjeździe. Tam bowiem udało im się strzelić je dwie i zremisować 2:2. U siebie dopuścili tylko do straty jednej, a gol Arruabarreny dał im ćwierćfinał. To był moment, w którym doszli dalej niż w ich najśmielszych snach. A okazało się, że w zasięgu jest też wylosowany później Inter. Zresztą już w 1 minucie starcia na San Siro zespół z Mediolanu „ukąsił” Diego Forlan. Gospodarze ostatecznie wygrali, ale gol Urugwajczyka nabrał podwójnego znaczenia, gdy okazało się, że (ponownie) o awansie decydują bramki na obcym stadionie. U siebie bowiem Żółta Łódź Podwodna zwyciężyła 1:0, a gola zdobył… Arruabarrena.
Po raz drugi z rzędu Żółta Łódź Podwodna musiała więc walczyć o odrobienie strat z wyjazdowego meczu. Arsene Wenger mówił przed spotkanie, że „spodziewa się dużo bardziej ekscytującego, ofensywnego Villarrealu”. I taki dostał. Gościom nie pomogła z pewnością kontuzja Flaminiego, który już po 9 minutach musiał opuścić boisko. W jego miejsce pojawił się Clichy i to właśnie obecność Francuza najczęściej wykorzystywali gospodarze, gdy przeprowadzali swoje ataki. Mimo tego, głównie za sprawą świetnego Touré i niesamowicie dobrze dysponowanego Lehmanna w bramce, Arsenal skutecznie grał w defensywie. Aż do 88. minuty, kiedy to Jose Mariego w szesnastce sfaulował… Clichy.
Rzut karny. Do piłki podszedł Juan Román Riquelme i strzelił. W światło bramki, owszem, ale tak, że Lehmann bez większych problemów piłkę odbił. Po meczu golkiper Arsenalu powiedział: „W chwili, gdy dostawali karnego, to wyglądało to tak, jakby byli już martwi, bo przez ostatnie 20 minut nie mogli narzucić nam swojej gry. Karny był prezentem i pokazał, że w futbolu nie można być niczego pewnym”. Dodał też, że „Thierry Henry podszedł do mnie i dawał mi wskazówki, ale go nie posłuchałem”. A co na to sam napastnik Arsenalu? Dokładnie to: „Po meczu rozmawiałem z Jensem o spotkaniu z Charltonem. Wiedziałem, jak karne wykonuje Paolo di Canio. Wykonał go tak samo (i trafił) tamtego dnia. Po meczu podszedłem do niego i spytałem, czy gdybym przed wykonaniem poszedł do Jensa i coś mu powiedział, to zmieniłby sposób, w jaki strzelał. Powiedział, że tak. Widziałem też, że Riquelme wykonuje często karne w środek, gdy są to ważne jedenastki. Może, nie wiem, gdy zobaczył mnie rozmawiającego z Jensem, zmienił zdanie. Może Riquelme zmienił swe myśli, ale dziękuję Bogu, że Jens się mnie nie posłuchał”.
Historia lubi się powtarzać
Sezon przed swoją drugą przygodą z Ligą Mistrzów Villarreal oczarował całą Hiszpanię. Nie zdobył mistrzostwa – to miejsce było w tamtej kampanii zarezerwowane dla Realu Madryt – ale pozycja tuż za plecami Królewskich była największym sukcesem w historii klubu. Co ważniejsze, przed mającym rozpocząć się sezonem, udało się zatrzymać w klubie wszystkich najważniejszych zawodników.
Tym razem Żółta Łódź Podwodna nie musiała przedzierać się przez kwalifikacje. Jako wicemistrz kraju miała zapewniony start od fazy grupowej. W niej trafiła na duński Aalborg BK, szkocki Celtic i… dobrze już jej znany Manchester United. W tej kampanii na rywali patrzono zdecydowanie inaczej niż trzy lata wcześniej. Wyjście z grupy miało nie być zaskoczeniem, a wręcz obowiązkiem.
Cel ten faktycznie zrealizowano. Tym razem co prawda z drugiego miejsca, ale 1/8 znów przywitała Hiszpanów. Co ciekawe, w dwóch kolejnych spotkaniach z Czerwonymi Diabłami padły… dwa kolejne bezbramkowe remisy. Po czterech starciach w Lidze Mistrzów między tymi zespołami na „złączonych” tablicach wyników wciąż widniały więc dwa zera. Niepowodzenia strzeleckie w tych spotkaniach Villarreal odbił sobie w meczu z Aalborgiem – na El Madrigal pokonał rywali aż 6:3. Hat-trickiem popisał się wtedy Joseba Llorente. Bramki do tego dołożyli Rossi, Capdevila i Pirés. Nazwiska, które mówią same za siebie. Z kolei dla Duńczyków jednego z goli zdobył… Marek Saganowski.
Mowa (oczywiście) o Arsenalu. Podopieczni Wengera dopiero po karnych pokonali Romę rundę wcześniej, wysyłając w stronę Villarrealu oczywisty sygnał – jesteśmy do wyeliminowania. W porównaniu do meczów rozgrywanych trzy lata wcześniej, byli to jednak inni Kanonierzy. Tylko Eboue, Touré i Fabregas pamiętali tamten dwumecz. Hiszpanie z kolei „stracili” od tamtego czasu Riquelme i Forlana, ale zyskali m.in. Pirésa (sprowadzonego właśnie z Arsenalu) i Rossiego. Wciąż grał Marcos Senna, który, niestety, w tym konkretnym meczu musiał radzić sobie bez kontuzjowanego Cazorli u boku. „Tym razem Pellegrini zbudował zespół o innym stylu. Za pierwszym razem jego zespół opierał się głównie na kontratakach, podczas, gdy teraz, chce on bardziej wywierać presję na rywalu” powiedział przed tym meczem Arsene Wenger.
Jego słowa szybko miały znaleźć potwierdzenie w faktach. Gospodarze od początku starali się wywierać presję na rywalach i już w 10. minucie przyniosło to nagrodę w postaci bramki Marcosa Senny. Zresztą dominowali oni przez całą pierwszą połowę i na przerwę powinni schodzić z wyższym prowadzeniem. Tak się jednak nie stało, a w nagrodę za dobrze wykonaną pracę w defensywie, Arsenal wyrównał. Fábregas posłał piłkę w stronę Adebayora, a ten najpierw ją przyjął, a potem w fantastyczny sposób umieścił w siatce. Gol marzenie, który dał Anglikom cenny remis.
Na kolejny występ w tych rozgrywkach musiano w Vila-real poczekać nieco ponad dwa lata. Miał to być jednak dla klubu z tego miasta…
Koszmar
Właściwie sezon 2011/12 wszyscy kibice Żółtej Łodzi Podwodnej woleliby zapewne jak najszybciej wymazać ze swej pamięci. Co prawda przed nim wydawało się, że wszystko w klubie układa się dobrze – poza odejściem Cazorli nie cierpiano z powodu ubytków kadrowych, a wręcz przeciwnie, wydawało się, że poczyniono mądre ruchy transferowe. Sezon wcześniej awansowano do Ligi Mistrzów, a do tego na ławce zasiadał Garrido, który doprowadził klub do czwartego miejsca w lidze i znał go niemalże na wylot. W teorii wszystko więc grało, a w praktyce…
…nie zagrało nic. Zupełnie. W Lidze Mistrzów na osiem spotkań rozegranych Hiszpanie wygrali… jedno. Rewanżowe starcie ostatniej rundy kwalifikacji z duńskim Odense. W pierwszym ulegli bowiem rywalom 0:1. Awans udało się jednak wywalczyć, ale już po losowaniu wiadomym było, że grupa nie należy do łatwych. W niej bowiem trafiono na Bayern, Napoli i Manchester City. Nie ma sensu przybliżać wszystkich spotkań po kolei, wystarczy wspomnieć, że w ciągu sześciu kolejek Hiszpanie stracili 14 bramek, strzelili dwie i nie zdobyli punktu. W poprzednich dwóch sezonach, gdy grali w fazie grupowej, przegrali raz – z Celtikiem, w momencie, kiedy byli już pewni awansu.
Dysponujący, w teorii bardzo dobrym składem, ze świetnie wyważoną mieszanką doświadczenia z młodością, zawodnicy z Comunitat Valenciana fatalnie grali zresztą nie tylko na arenie europejskiej, ale też na własnym podwórku. Garrido przypłacił to pracą, ale odmienić tego faktu nie zdołali ani Molina, ani Lotina. Porażka z Atlético w ostatniej kolejce przypieczętowała spadek, którego rok wcześniej nie przewidziałby nikt. Scenariusz jak z koszmarów. Zwłaszcza, że po sezonie z klubu odeszło wielu podstawowych zawodników i fani klubu mogli z niepokojem patrzyć w przyszłość.
Ostatnia prosta
Villarreal musiał (i zrobił to) udowodnić wszystkim, że sezon, w którym spadł, był nie dającym się racjonalnie wytłumaczyć wypadkiem. Szybki awans, potem dwukrotnie zajęte na koniec sezonu szóste miejsce i gra w Lidze Europy pokazały, że wszystko w klubie wróciło na właściwe tory. Wciąż można jednak mieć w pamięci sześć grupowych porażek, jakie odniósł w Lidze Mistrzów w sezonie 2011/12. Okazja do odwetu może przyjść w przyszłym sezonie, ale by tak się stało, do tych rozgrywek trzeba awansować.
Długo wydawało się, że Żółta Łódź Podwodna powinna zrobić to bez problemu. Mówiło się nawet o walce o trzecie miejsce, bo – wobec słabej formy Realu – faktycznie było to możliwe. W maszynie Marcelino coś się jednak w ostatnim czasie zacięło i rywale (powoli, ale jednak) zaczęli się do niej zbliżać. Porażka z Sevillą sprawiła, że to już nie dystans czterech czy pięciu, ale tylko dwóch spotkań dzieli te dwa zespoły od siebie. Teraz, jeśli chcą nawiązać do wspaniałych sezonów 2005/06 i 2008/09, Bruno Soriano i spółka muszą wykazać się nie lada charakterem i ataki odeprzeć. Czy będą w stanie rozpocząć tę „odmianę” już w meczu z Barceloną? Wątpliwe, ale wszystko się może zdarzyć, bo jakości na pewno temu zespołowi nie brak.