Każda drużyna ma swoje chwile chwały. Oczywiście mają one inny wymiar. Dla jednych będzie to potrójna korona, dla innych awans do III ligi polskiej. W przypadku Getafe te wyjątkowe pięć minut zaczęło się od remontady z Barceloną, a trwało aż do walki z bawarskim gigantem.
Wylosowanie drużyny z Katalonii w Pucharze Hiszpanii nigdy nie jest dobrą wiadomością. Zwłaszcza gdy jest to już półfinał rozgrywek i każdy, kto tutaj dotarł, myśli o tym, by je wygrać. Nie inaczej było w sezonie 2006/2007, kiedy to los sprawił, iż rywalem Getafe w walce o finał była Barcelona. Eksperci nie mieli wielkich problemów by wskazać faworyta tego starcia. Jako że pierwszy mecz odbywał się na Camp Nou, to tutaj miał miejsce otwierający akord historii, która najpewniej do dziś jest przywoływana w każdym domu kibica Getafe. Początek był jednak fatalny dla klubu z okolic Madrytu. Trzy bramki straty po pierwszej połowie, w tym ta strzelona przez Leo Messiego, gdzie powtórzył on rajd słynnego Maradony, sprawiły, że kwestia awansu wydawała się rozstrzygnięta. Getafe wróciło do życia na początku drugiej części gry, strzelając dwie bramki, ale Barcelona szybko odpowiedziała na ich trafienia własnymi. 5:2 po pierwszym spotkaniu oznaczało, iż szanse Azulones są iluzoryczne, aczkolwiek gole Daniela Güizy i Nacho pokazały, że defensywna Dumy Katalonii nie jest zbyt szczelna.
¡Vaya Geta!
Mimo złego wyniku z pierwszego spotkania, Getafe w rewanżu stanęło do walki. Trener Azulones, Bernd Schuster, mówił przed pierwszym gwizdkiem: „Wszystko jest możliwe, chociaż w meczu z Barceloną, która ma taki potencjał będzie to trudne. Zobaczymy co da się zrobić”. Większość kibiców myślała, że to tylko puste słowa. Podobnie zresztą odnosiły się do tego gazety. W dzień meczu na okładce katalońskiego Sportu widniała przede wszystkim informacja o potencjalnym transferze Thierry’ego Henry’ego, a madrycka Marca interesowała się głównie losami Roberto Carlosa. Dwumecz miał być rozstrzygnięty. Nic takiego jednak się nie stało. Getafe stanęło do walki niczym biblijny Dawid, nie próbując uniknąć kolejnej kompromitacji, lecz licząc na cud, którym byłoby odrobienie trzech bramek straty. Gospodarze zaatakowali od samego początku. Schuster przed meczem wspominał, że to ich obowiązek wobec kibiców, i chociaż obecnie stadion Getafe nie kojarzy się z szaleństwem na trybunach, wówczas publiczność faktycznie była dwunastym zawodnikiem. Jednak aby awansować potrzeba było przede wszystkim goli. I te zaczęły padać! W 38 minucie pięknym strzałem popisał się Javier Casquero, a już kilka minut później, tuż przed przerwą, na 2-0 podwyższył niezawodny wówczas Daniel Güiza. Po przerwie Getafe wyczuło, iż to może być ich dzień i tylko wzmogło ataki, które długo nie przynosiły skutku. Mimo wszystko było widać, że na boisku jest tylko jedna drużyna, składająca się z prawdziwych walczaków. Ekipa Barcelony, która jako zdobywca Ligi Mistrzów do meczu przystąpiła w koszulkach ze złotymi numerami, wyglądała niczym dziecko we mgle, nie potrafiąc odpowiedzieć na ataki gospodarzy. A warto dodać, że Frank Rijkaard nie wystawił wówczas rezerwowej drużyny, lecz jedenastkę z Puyolem, Xavim, Iniestą i z Ronaldinho na czele. I w końcu stało się to, co stać się musiało. Dwadzieścia minut przed końcem gola głową trafił Dorado, a kilka minut później swoje trafienie dołożył Daniel Güiza, czym sprawił, ze Coliseum oszalało z radości, a cała Hiszpania przecierała oczy ze zdziwienia! Getafe nie tylko zwyciężyło z Barceloną, ale ją zmiażdżyło, doprowadzając do niespodziewanej remontady i wchodząc do finału Pucharu Króla. Tym większa była radość kibiców, że był to tryumf zasłużony, na który złożyła się przede wszystkim charakterna gra całego zespołu oraz fakt, że nie zwątpili oni w możliwość awansu.
Wycieczka po Europie
Ta wygrana dała nie tylko wielką satysfakcję kibicom tego małego klubu, stając się zarazem jednym z najlepszych meczów w historii. Dała też przepustkę do występów w Europie! Pomimo porażki w finale Pucharu Króla z Sevillą, Getafe i tak uzyskało promocję do Pucharu UEFA, co miało być debiutem na europejskiej arenie.
I tutaj tekst ten mógłby się już skończyć, bowiem naturalną koleją rzeczy powinno być to, że Getafe odpada w pierwszej rundzie Pucharu UEFA. Broni się, że to wina zmiany trenera oraz faktu, iż grali po raz pierwszy w europejskich pucharach. Nic bardziej mylnego. Otóż piłkarze Michaela Laudrupa, który przejął stanowisko po Berndzie Schusterze, postanowili przedłużyć swoje pięć minut sławy do minimum kwadransu i zaczęli przebijać się przez kolejne rundy Pucharu UEFA. I chociaż już pierwsza z nich była dramatyczna, bowiem holenderskie Twente Enschede pokonali dopiero po dogrywce, to w fazie grupowej (gdzie w każdej grupie było pięć drużyn, i każdy grał z każdym tylko po jednym meczu), zaprezentowali się świetnie. Każde spotkanie z ich udziałem kończyło się wynikiem 2-1, z tym, że aż trzykrotnie, w starciach z Tottenhamem, Aalborgiem oraz Anderlechtem, to Hiszpanie byli górą, a pokonać dali się tylko Hapoelowi Tel Aviv. Mimo jednej porażki zajęli pierwsze miejsce w grupie, czym zaskoczyli wielu kibiców. To jednak nie był koniec aspiracji jakie mieli piłkarze Getafe, którzy w kolejnych rundach, tym razem pucharowych, ogrywali kolejno AEK Ateny oraz Benfikę Lizbonę. Zwłaszcza pokonanie portugalskiej drużyny było zaskoczeniem, gdyż miała ona swoich szeregach takich zawodników jak Angel Di Maria, Oscar Cardozo czy Rui Costa.
W tym momencie szczęście lekko odwróciło się od Gerafe, bowiem w ćwierćfinale trafili oni na Bayern Monachium. Ze wszystkich drużyn jakie pozostały w rozgrywkach to właśnie bawarska ekipa wydawała się najsilniejsza. Pierwszy mecz w Monachium pokazał jednak, że i Getafe nie jest bez szans. Wywiezienie bramkowego remisu 1-1 sugerowało, iż na Coliseum Alfonso Perez niemiecki zespół nie będzie miał łatwego zadania.
Grać jedenastu na jedenastu przeciwko drużynie złożonej z takich gwiazd jak Klose, Ribery, Lahm czy Kahn, jest trudno, ale rywalizować z nimi mając jednego piłkarza mniej, to już misja z gatunku praktycznie niemożliwych. A Getafe musiało się z nią zmierzyć, gdy ledwie w szóstej minucie Rubén de la Red otrzymał czerwoną kartkę po faulu na Mirosławie Klose. Dla ówczesnej ekipy Azulones nie było jednak misji niemożliwych, a fakt, iż bezbramkowy remis dawał im awans, tylko umocnił ducha drużyny. Przewodzili jej tacy zawodnicy jak Javier Casquero, Manu del Moral czy Cata Díaz, czyli piłkarze uznani w Hiszpanii, lecz nigdy o europejskiej klasie. O charakterze tamtego zespołu najlepiej świadczy fakt, że gdy zastanawiano się kiedy to Bayern trafi do bramki, na prowadzenie, tuż przed przerwą, wyszło właśnie Getafe. Gola zdobył Cosmin Contra.
Przeklęty Włoch
Minuty drugiej części meczu mijały, a wynik nie ulegał zmianie. Awans Getafe, który po czerwonej kartce wydawał się szaleństwem, powoli stawał się faktem. Jednak w 88 minucie kolejny chaotyczny atak Bayernu, dał wreszcie efekt. Wrzutka na Luca Toniego przyniosła mizerny skutek, ale piłka trafiła do Francka Ribériego, który mocnym strzałem doprowadził do dogrywki. Dodatkowe trzydzieści minut miało być zabawą w kotka i myszkę, gdzie ekipa z Monachium zmiażdży osłabione i wycieńczone grą Getafe. Jednak tutaj jeszcze raz objawił się prawdziwy duch zespołu, jaki wtedy unosił się nad Coliseum Alfonso Perez. Wiedząc, że z każdą minutą to rywale będą mieli większe szanse, podopieczni Laudrupa… rzucili się do ataku! I już praktycznie w pierwszej akcji dogrywki strzałem z dystansu Olivera Kahna pokonał Javier Casquero, dając nadzieję ekipie z Getafe. Ta została rozbudzona jeszcze bardziej dwie minuty później, gdy Braulio Nóbrega strzelił gola na 3-1 dla gospodarzy! Wykorzystując błąd Lucio hiszpański napastnik sprawił, że cały stadion oszalał. Jednak wtedy okazało się, że szczęście powoli zaczyna opuszczać ekipę z Getafe, a zwłaszcza Roberto Abbondanzieriego, kapitana drużyny i bardzo doświadczonego bramkarza. Niestety to właśnie on, w tak ważnym meczu, nie złapał prostego dośrodkowania, gubiąc piłkę między nogami i pozwalając do niej dobiec Luca Toniemu. I chociaż pozostało wówczas już tylko pięć minut do końca dogrywki, to Bayern potrzebował zaledwie jednego gola, a Getafe było wyraźnie podłamane. Stało się to, co stać się musiało. Tego dnia w powietrzu górował przede wszystkim Luca Toni. Włoski napastnik, który miał aktywny udział w akcji doprowadzającej do dogrywki, tym razem strzelił gola, którym zakończył piękną historię Getafe w europejskich pucharach. Remisując 3-3 z Bayernem, Getafe zapewniło sobie jednak szacunek wielu kibiców i po raz pierwszy na poważnie zagościło na ustach całej Europy. Najlepiej grę Getafe zrecenzował w pomeczowym wywiadzie Oliver Kahn: “To jest mała drużyna z wielkimi zawodnikami, którzy walczą do ostatniego tchu”.
Koniec pięknej historii
Niestety okazało się, że to była już końcówka kwadransu sławy Getafe. Udało im się jeszcze awansować do finału Pucharu Króla w sezonie 2007/2008, ale tam znów znów musieli uznać wyższość innego klubu, tym razem Valencii. Kolejne lata były zaś powrotem do smutnej rzeczywistości, gdzie zamiast europejskich pucharów jest walka o utrzymanie, a remontady w meczach z wielkimi już się nie zdarzają.
Mimo wszystko tych kilkanaście miesięcy od pokonania FC Barcelony 4-0, do pięknego dwumeczu z Bayernem Monachium, były przygodą jakiej nie było dane przeżyć niejednemu zespołowi w La Liga. A wszystko to nie miałoby miejsca, gdyby ekipa teoretycznie słabszego Getafe przestała wierzyć w możliwość odrobienia trzech bramek w rewanżu z faworyzowaną Dumą Katalonii. Nie byłoby wspomnień, ani z pokonania Barçy, ani z późniejszej przygody z Pucharem UEFA, jak dotąd jedynym występem Getafe w europejskich pucharach. Nie byłoby też tego artykułu, ani drużyny, którą zapewne po dziś dzień wspomina niejeden kibic Getafe.