Cykl La Otra Liga współtworzymy we współpracy z portalem FCBarca.com, na którym znajdziecie jeszcze więcej informacji o katalońskim klubie.
To drużyna zdolna zbuntować się przeciwko futbolowej rzeczywistości – tak swój zespół komplementował Mauricio Pellegrino po zwycięstwie nad Barceloną. W środę wieczorem Deportivo Alavés ponownie potwierdziło słowa trenera awansując do finału Copa del Rey po raz pierwszy w historii klubu. To wspaniały powrót do życia El Glorioso, klubu, który przed kilkoma laty jedynie egzystował zmagając się z pytaniem “być czy nie być”.
Vitoria, czy też z baskijskiego Gasteiz, to ćwierćmilionowe, drugie co do wielkości miasto Kraju Basków i jego administracyjna stolica. Próżno jednak szukać tu zgiełku, chyba że akurat odbywa się festiwal rockowy czy jazzowy. W ścisłym centrum otoczonym pierścieniem parków dominują wąskie uliczki starego miasta oraz skromny rynek. Mimo wzbogacenia się i industrializacji – obecności fabryk i oddziałów takich firm jak: Mercedes-Benz, Michelin, Gamesa czy Heraclio Fournier (producent kart do gier), Vitoria zachowała swój nieco prowincjonalny klimat i charakter. Wedle licznych klasyfikacji to jedno z najlepszych miast do życia w Hiszpanii, mieszczące się w pierwszej piątce. Zielona stolica Europy z 2012 roku.
Tam też, przed 96 laty narodził się klub, swoją nazwą nawiązujący do prowincji, w której położona jest Vitoria – Álava, bądź wedle miejscowego języka Araba. Miasto to centrum industrialne, ale tereny w okół są na wskroś rolnicze. Podobnie jak to ma miejsce w Leganés z ich ogórkami, także do piłkarzy Albiazules przylgnął przydomek jaki przypisuje się mieszkańcom prowincji. “Baba” po baskijsku oznacza “fasolę”, a “zorro” to worek, zaś określenie Los Babazorros należy rozumieć jako “zjadacze fasoli”. Na przestrzeni wieków uprawy w regionie uległy zmianie i częściej można tu spotkać np. ziemniaki, lecz rośliny strączkowe nadal są tu popularne. Przydomek ma też swoje inne znaczenie, bardziej negatywne – takim mianem nazywa się też osobę nie do końca inteligentną, bądź kogoś zachłannego. Mimo to tradycja pozostała.
Chociaż klub zadebiutował w Primera División w sezonie 1930/31 przetrwali na najwyższym poziomie jedynie trzy lata. Trafili następnie w otchłań lig regionalnych i wypłynęli ponownie w latach 50-tych, a następnie powtórzyli ten cykl, by w wielkim stylu powrócić pod koniec lat 90-tych. Są niczym bumerang. Nim w 2001 roku powstała legenda El Glorioso, ekipy która z Liverpoolem rozegrała najlepszy finał Pucharu UEFA, sześć lat wcześniej byli ledwie drużyną półamatorską kopiącą w Segunda B. Co stało się z nimi po okresie chwały?
Ukraiński książę
Dopadła ich proza życia. Problemy finansowe nie pozwoliły na utrzymanie w elicie, ale zostali zupełnie pogrążeni przez ukraińskiego biznesmena z amerykańskim paszportem, Dimitry’ego Pitermana. Pieniądze były dla niego przepustką do świata futbolu. Przejął klub w 2004 roku, po spadku do Segunda Divisón i był tym faktem tak zachwycony, że wywiad w jednym z magazynów ozdobił swoim nagim zdjęciem z tablicą taktyczną. Poprzez agresywną politykę transferową i nadmierne wydatki szybko zapewnił Albiazules powrót do elity. Jednak nie na długo. Niegdysiejszy prawie olimpijczyk w trójskoku (w 1992 roku niewiele brakowało by zdobył minimum kwalifikacyjne na Olimpiadę w Barcelonie) rządził w Alavés despotyczną ręką, był niczym władca absolutny, który chciał mieć pod kontrolą każdy aspekt działania klubu, nawet najdrobniejszy. Marzeniem Pitermana było prowadzenie drużyny z ławki, ale już w Racingu Santander, którego był udziałowcem nim przejął pakiet większościowy Los Babazorros, dowiedział się iż w Hiszpanii potrzeby jest do tego odpowiedni dyplom. Nie potrafił się z tym pogodzić, dlatego zorganizował sobie akredytację jako fotograf, by móc w trakcie meczu mówić trenerowi co ma robić.
Dmitry Piterman #MuseoDelFutbol pic.twitter.com/6gq2jw7QN3
— Miguel García-Inés (@MiguelGIMontero) April 4, 2013
Nieomylności Pitermana Deportivo Alavés doświadczyło jeszcze bardziej. Przez zespół beniaminka po powrocie do La Liga w ciągu sezonu przewinęło się trzech trenerów. Pierwszy nie przetrwał nawet do startu rozgrywek, drugi – Juan Carlos Oliva został zwolniony po… pięciu spotkaniach, w tym trzech zwycięstwach i zaledwie jednej porażce, na Camp Nou. Podpisał na siebie wyrok ponieważ zrobił aż dwie rzeczy, które w małym baskijskim klubie były nie do pomyślenia. Przyćmił Pitermana, a co gorsza publicznie, w radiu upierał się, że to on podejmuje decyzje dotyczące drużyny. Te słowa wypowiedział w czwartek wieczorem, w piątek rano nie był już trenerem Alavés. Oliva chciał kontynuować grę w systemie opartym na ustawieniu 4-4-2, które działało, ale Piterman wolał 4-3-3, żeby przyciągnąć lepsze oferty za Nenê, który w drugim wariancie występowałby bliżej bramki rywala. Gdyby tylko Ukrainiec mógł, pewnie wysłałby szkoleniowca na Syberię. Trzeci szkoleniowiec już na prezentacji został publicznie sprowadzony do parteru i uświadomiony przy zgromadzonych dziennikarzach, iż jest tylko do prowadzenia sesji treningowych, a strategią i taktyką zajmuje się sam Dimitry. Jego upodobanie do mieszania ludzi z błotem czy wywalania na zbity pysk przebija jedynie groteskowo olbrzymie ego.
Istnieje konsensus jak długo ja się zgadzam – Dimitry Piterman
Alavés pożegnało się z Primerą zaledwie po roku i to w bardzo gęstej atmosferze. Piterman wszędzie narobił sobie wrogów. Nienawidzili go kibice i piłkarze nazywani przez niego “najemnikami”, co róż zamierzał o coś pozywać władze miasta. Posunął się i do tego, że groził w szatni jednemu z zawodników uszczerbkiem na zdrowiu i to na oczach całej drużyny. Mimo to przetrwał w Vitorii jeszcze dwa lata doprowadzając klub do ruiny. Dopiero po tym jak Los Babazorros wpadli po uszy w problemy finansowe i dostali kilka wyroków za brak płatności wynagrodzeń, Piterman pozbył się Alavés. W przeciągu trzech lat jego rządów długi Albiazules wzrosły trzykrotnie – z około 7,5 mln do ponad 23 mln euro. Spustoszenie jakie dokonał było nieodwracalne i groziło unicestwieniem Deportivo. Co prawda, w 2012 roku sąd nakazał Pitermanowi wypłatę na rzecz klubu 6,8 mln euro. Jednakże tych pieniędzy nigdy w klubie nie ujrzano, a w 2015 roku Sąd Najwyższy anulował ten wyrok.
Ci biedni Hiszpanie nigdy nie widzieli nikogo takiego jak ja – Dimitry Piterman
Na ratunek
W końcu 51% akcji Albiazules za 3 mln euro przejął Victor Ortiz de Zárate, który zapowiedział koniec ery Pitermana. Klub mógł odetchnąć z ulgą, ale jeszcze długo trzeba było czekać na powrót do względnej normalności. To była misja ratunkowa, bo w Alavés nie było pieniędzy nawet na piłki, o spłacie ponad 23 mln już nie mówiąc. W Segunda División to i dziś zawrotna kwota – średnio trzy razy wyższa od przeciętnego rocznego budżetu. To tak jakby Real Madryt bądź Barcelona miała w tej chwili do oddania półtora miliarda euro. W obliczu skali problemów nowy właściciel nie mógł sobie na wiele pozwolić, poza podłączeniem pacjenta do kroplówki, podtrzymywaniu niezbędnych funkcji życiowych w oczekiwaniu na lepsze jutro oraz zapieraniem się rękami i nogami przed finansową eutanazją. Wybudzanie z farmakologicznej śpiączki nastąpiło dopiero po dwóch z łącznie czterech sezonów z rzędu spędzonych w Segundzie B.
Celem jest aby stać się normalnym klubem, na wyższym bądź niższym poziomie, ale normalnym – Victor Ortiz de Zárate
W 2011 roku pomocną dłoń wyciągnął do Alavés José Antonio Querejeta znany jako Josean Querejeta, prezydent święcącego sukcesy miejscowego klubu koszykarskiego, Saski Baskonia, rozpoznawalnego w Europie pod nazwą TAU Ceràmica. Swoją drogą Josean przejął drużynę koszykarską również w momencie, gdy ta była na skraju bankructwa. Liczący ponad dwa metry były koszykarz, zawodnik Realu Madryt i Joventut Badalona, postanowił wprowadzić w Albiazules model zarządzania, który doprowadził Saski Baskonię min. do wicemistrzostwa Euroligi w 2001 i 2005 roku. Stanął na czele grupy inwestycyjnej osób, które sprzeciwiały się odłączeniu wtyczki od respiratora Los Babazorros. Co ważniejsze, miały też niezbędne środki tj. 2,4 mln euro na uratowanie klubu oraz plan, jak dać Alavés impuls do życia.
Querejeta działa z ukrycia, jest skromny i przywiązany do swojej prywatności, niespecjalnie lubi chodzić w garniturze. Choć jest najważniejszą postacią w firmie Actibask (którą dzieli z dwoma wymienionymi niżej biznesmenami) posiadającej 83 % udziałów w Albiazules, nie domagał się tego, by objąć funkcję prezydenta. Zamiast niego klubem zarządzali jego bliscy współpracownicy – najpierw Avelino Fernández de Quincoces, a obecnie Alfonso Fernández de Trocóniz. Wszyscy jednak wiedzą, że to Querejeta tak na prawdę jest szefem. “To wizjoner” – twierdzą osoby z jego otoczenia. Dorobił się dzięki otwarciu sieci cukierni o nazwie “Gretel” (z hiszp. Małgosia). To dało mu pieniądze, które mógł następnie zainwestować w sport i nieruchomości, a co ważniejsze realizować swoją pasję czyli zarządzanie organizacją sportową. Został prezydentem Saski Baskonii i nie pobiera przy tym wynagrodzenia za wykonywaną pracę.
Dwa słowa, które najlepiej oddają model prowadzonej przez niego klubu koszykarskiego to “inwestycja i sprzedaż”. Gdy przejmował Baskonię miał budżet wysokości 600 tys. euro, w 2007 roku wynosił on 14 mln, a w sezonie 2009/10 już 17,5 mln. Klub sięgał przy tym trzykrotnie po mistrzostwo kraju, sześciokrotnie po Puchar Króla i cztery razy Superpuchar Hiszpanii. Podniósł się nawet po ciosie jakim było odejście po 23 latach współpracy sponsora strategicznego – producenta ceramiki, firmy TAULELL. Swój sukces biznesowy Josean oparł na sprowadzaniu młodych koszykarzy z Ameryki Południowej oraz Bałkanów, a następnie spieniężaniu ich do NBA. “Bez sprzedaży zawodników nie mowy o dalszym rozwoju” zwykł mawiać Querejeta, a jego słowom z pewnością przytaknąłby Monchi. Podobny trend geograficzny można zauważyć i w Deportivo Alavés. Dwa najdroższe transfery tego okienka w ekipie z Vitorii to defensywny pomocnik reprezentacji Kolumbii, który poradził sobie z alkoholizmem odnajdując Boga – Danel Torres sprowadzony za nieco ponad 3 miliony euro (dokładnie 3 mln dolarów) oraz serbski pomocnik Aleksandar Katai za 2 miliony w europejskiej walucie. Do tego na zasadzie wolnego transferu zakontraktowano kolejnego Serba – Nenada Krstičicia, a do niedawana w drużynie był jeszcze wypożyczony z Villarrealu Aleksandar Pantić.
Przyszłość Alavés rysuje się w kolorowych barwach. Mogą być w zasadzie pewni utrzymania. Budżet z 9,5 mln euro w drugiej lidze rozrósł się do ponad 40. Obecnie Querejeta po rozbudowie hali sportowej w Vitorii (Fernando Buesa Arena) sfinansowanym ze środków miasta oraz prowincji Alava, szuka inwestorów do kolejnego projektu – Nuevo Estadio Mendizorroza. Nikt nie ma wątpliwości, że trzeciemu najstarszemu stadionowi – po El Molinón i Mestalla – spośród ekip od drugiej ligi w górę, potrzebny jest gruntowny remont. Rezerwę budzi olbrzymi koszt 50 mln na tę dalekosiężną inwestycję podnoszącą pojemność obiektu z 20 tys. na 32. Niemniej, w klubie bardzo liczą na wsparcie z sektora prywatnego i publicznego, tak jak to miało miejsce przy budowie Nowego San Mamés Athleticu, a także przy przebudowie stadionów Realu Sociedad oraz Eibaru (Ipurua Tallara).
Kręgosłup i dyscyplina
Po dziesięciu latach rozłąki Deportivo Alavés ponownie zawitało do La Liga. Trzeba przyznać, że okienko transferowe przepracowali z przytupem i rozmachem. W drużynie nastąpiła rewolucja, sprowadzono 17 nowych zawodników, a zimą kolejnych dwóch. Jednakże nie było to ślepa czystka, a skrupulatnie zaplanowana. Na miejsce oddelegowanych piłkarzy sprowadzono lepszych, a jednocześnie utrzymano w składzie absolutny trzon – siedmiu zawodników, którzy byli kluczowymi dla wywalczenia awansu w poprzedniej kampanii. Należą do nich: Fernando Pacheco, Víctor Laguardia, Manu García Sánchez, Gaizka Toquero, Kiko Femenía, Raúl García oraz Manu Barreiro. Pierwsza piątka zachowała wyjściowy skład, choć Toquero odzyskał go dopiero po rywalizacji z Edgarem Mendezem, zdobywcą jedynej bramki w półfinale z Celtą. Z kolei Manu Barreiro w styczniu rozwiązał kontrakt z klubem, bowiem nie okazał się przydatny na wyższym poziomie.
Szczególną postacią jest tu kapitan zespołu – Manu García. Jako jedyny ze składu urodził się w Vitorii i choć piłkarsko wychował go Real Sociedad, znalazł drogę do domu. W młodości ojciec zabierał go na mecze Albiazules. “Kiedy inne dzieciaki chciały być Romário albo Laudrupem, ja marzyłem by zostać Manolo Serrano” – wspomina Manu. Manolo był zawodnikiem, który pomógł wyjść baskijskiej drużynie z Segundy B i zdobył bramkę na wagę awansu do Primery w 1997 roku. Nigdy jednak nie strzelił dla nich w elicie, gdyż po wywalczeniu promocji musiał wrócić z wypożyczenia z powrotem do macierzystego Espanyolu. Niebywałym wręcz zrządzeniem losu pierwszym Los Babazorros, który wpisał się na listę strzelców po powrocie do La Liga był właśnie Manu. Człowiek, który faktycznie od dziecka chciał grać dla Alavés. Dołączył do nich jeszcze na trzecim poziomie rozgrywek i piął się wraz z klubem. Mało tego, było to niebywałe golazo, które w dramatycznych okolicznościach, piątej minucie doliczonego czasu gry uratowało jego zespołowi punkt przeciwko Atlético. Punkt może i nie zasłużony, ale wywalczony. W rewanżu z kolei to Los Rojiblancos mogli być szczęśliwi z remisu.
Naturalnie bardzo szybko Baskowie przebili to zwycięstwem na Camp Nou. “To nie był tytaniczny wysiłek, to była organizacja” – pisało po meczu z Barceloną El Pais. Fernando Pacheco potwierdził to wcześniej słowami: “Wiedzieliśmy, że jeśli utrzymamy porządek, będziemy mieli szansę”. Organizacja, utrzymanie dyscypliny taktycznej, to klucze do zrozumienia sukcesów baskijskiego Deportivo. Są jedną z bardzo niewygodnych ekip, przeciwko którym trzeba oddać najwięcej strzałów, żeby cokolwiek wpadło do siatki.
Alavés nazywa się Wspaniałymi, ponieważ choć mali potrafili stawić czoła potężnym drużynom. To prawda, lecz jeszcze wspanialsze jest ich wola przetrwania. Dla mnie są El Glorioso, ponieważ potrafili podnieść się z kolan.