
Trybuny przepełnione kibicami po brzegi, kiedy wchodzi na murawę wszyscy bez wyjątku skandują jego imię. Każde podbicie piłki, nawet jeśli wcale nie jest imponujące, tłum akcentuje gromkim ¡olé!. Gdy demonstruje umiejętności torreadora w najlepszym wydaniu, wywijając klubową flagą niczym capą, tumult na trybunach wydaje się nie mieć końca.
Wieczorne niebo rozświetlają race i światła telefonów. Ktoś przyniósł ze sobą transparent z wymalowanym napisem: ”Dziękuję, że przywróciłeś mi nadzieję”. W słowie „nadzieja” jest błąd ortograficzny, ale czyjeś wprawne oko wychwyciło go i poprawiło mazakiem. Patrząc na te obrazy można odnieść wrażenie, że to Florentino Pérez sprowadził za dziesiątki milionów kolejnego galaktycznego zawodnika. A jednak to nie Santiago Bernabéu a Benito Villamarín. To Joaquín Sánchez właśnie wrócił do domu.
– Powiedzieć, że moje serce krzyczało żebym wrócił do domu, to za mało. Niektórzy tego nie rozumieli, ale sądzę, że po dzisiejszym dniu będą już rozumieć – oświadczył podczas powitalnej konferencji w Realu Betis.
Ten powrót zajął mu niemal tyle, co Odyseuszowi, bowiem zawodnik urodzony w El Puerto de Santa María wracał do domu całych dziewięć lat. Kto by się spodziewał, że sprowadzenie do klubu 34-letniego skrzydłowego może wywołać taką gorączkę wśród kibiców? A jednak dla Verdiblancos to nie jest zwykły piłkarz, to El finta y el sprint – Zwód i sprint. Człowiek, którego w Betisie nazywają duszą. Joaquín Sánchez.
Nie urodził się z marzeniem o piłkarskiej karierze. Jako nieodrodne dziecko andaluzyjskiej rodziny – trzecie z dziewięciu, – od samego początku pragnął zostać torreadorem. Dopiero jego wujek odkrył, że w nogach małego Joaquína jest talent, jednak nie do areny, a do murawy. Swoją przygodę z piłką rozpoczął w lokalnym Los Frailes, nim ukończył szesnaście lat grał już w canterze Betisu. Drużyna z zielono-białej części Sewilli miała stać się klubem jego życia a on jej żywą legendą. Kiedy w 2005 roku, po pięciu latach od chwili swego debiutu w pierwszej drużynie, Joaquín Sánchez ożeni się z Susaną Saborido świadkiem na jego ślubie będzie… Puchar Króla.
Przystrojone w zielono-białe barwy trofeum dopiero co wywalczył wraz z ekipą Betisu. Kolejny sezon przyniesie ze sobą grę w Lidze Mistrzów i sensacyjną wygraną nad Chelsea, w fazie grupowej. Ten fakt tylko pogłębia plotki, które już wcześniej wiązały 24-latka z londyńskim klubem. Moment kiedy Joaquín opuści Sewillę i trafi w szeregi większej i bardziej renomowanej piłkarskiej firmy wydaje się być nieunikniony. W końcu rzeczywiście odejdzie z klubu swojego życia, jednak mrzonki o Chelsea szybko się rozwieją, a przed Joaquínem swoje bramy otworzy inny hiszpańska drużyna.
Zbrodnia i kara
Nadszedł sezon 2006/07 a Joaquín nie pozostawił żadnych wątpliwości. Pragnął zmienić barwy i uczynić krok do przodu w swojej karierze. Była połowa sierpnia, gdy zdecydowała się sięgnąć po niego Valencia, która klubowi z Benito Villamarín gotowa była zapłacić 25 milionów euro. Rozpoczęto negocjacje a hiszpańska prasa wrzała z podniecenia, już widząc zawodnika z El Puerto de Santa María w barwach Nietoperzy.
Jednak entuzjazmu kibiców, jego przyszłego klubu i samego piłkarza nie podzielał Manuel Ruiz de Lopera, główny akcjonariusz Realu Betis. Był wściekły, że Joaquín tak późno poinformował o swojej woli odejścia z klubu. ”Gdyby powiedział nam w maju, że chce odejść, mielibyśmy więcej czasu na przygotowanie. Tymczasem on czekał aż zostanie ledwie dziesięć dni do zamknięcia okienka transferowego”. Mimo to pretensje względem zachowania Joaquína nie były jedynym, co bolało właściciela Betisu w transferze 26-letniego skrzydłowego do Valencii. Okienko rzeczywiście niedługo miało się zamknąć a Lopera liczył, że wyciągnie za Joaquína więcej niż 25 milionów, które oferowali Los Chés. Być może uraza włodarza Betisu była też, w pewnym stopniu, jego osobistym zawodem. ”Betis z Joaquínem w składzie coś znaczy, bez niego to zupełnie inna sprawa” – mówił Lopera ledwie kilka miesięcy przed okienkiem transferowym, które miało przynieść odejście piłkarza. Jego wolę zmiany barw włodarz klubu z Sewilli potraktował jako policzek i postanowił odpowiedzieć tym samym. W jego opinii Joaquín popełnił zbrodnię, zdradzając Betis. ”Myślałem, że obaj jesteśmy béticos…” – powie z goryczą, gdy zawodnika nie będzie już w klubie. A skoro była zbrodnia, to musi być też kara. I tę Lopera postanowił wyegzekwować.
Wszystko było już domknięte. Brakowało tylko faksu z Betisu do Valencii, który miał potwierdzić ostateczne porozumienie. I faks dotarł, ale nie był ważny, bo brakowało na nim podpisu. Tego samego dnia Joaquín odebrał telefon i usłyszał w słuchawce głos Lopery:
– Idziesz na wypożyczenie do Albacete. Pojedziesz tam. Masz się tam stawić dziś do 18:00, poświadczyć swoją obecność w mieście, pójść do siedziby klubu i domknąć wypożyczenie. Jeśli tego nie zrobisz nałożę na ciebie 3 miliony kary.
Brzmi niewiarygodnie? A jednak. Lopera miał prawo zrobić to, co zrobił, ponieważ wielu zawodników Betisu, w tym Joaquín, miało w tamtym czasie zapis w kontrakcie, który pozwalał na wypożyczenie zawodnika bez jego zgody. Piłkarz wsiadł do swojego Astona Martina i ruszył w podróż – czekało go ponad 500 kilometrów drogi do La Manchy, a musiał zdążyć przed 18:00.
– Wsiadłem do mojego samochodu, sam – wspominał później Joaquín. – Czekało mnie pięć i pół godziny jazdy. Starałem się nie myśleć nad tym wszystkim, nie rozpamiętywać. Zadzwoniłem żeby porozmawiać z rodziną i z moim prawnikiem… Dojechałem do biur Albacete na czas i nikt tam na mnie nie czekał. Wszystko było zamknięte, dobiegała siódma wieczorem. Zadzwoniłem do notariusza żeby potwierdził, że tam byłem. Sam się z siebie śmiałem, kiedy robiłem sobie tam zdjęcia. Co ja tu właściwie robię? Potem wróciłem do Sewilli, znów samochodem. Osiem godzin drogi po nic.
W chwili gdy Joaquín fotografował się pod katedrą w Albacete a potem wracał do Sewilli – upokorzony i wykpiony – pożar próbował gasić jego ojciec. Aurelio Sánchez wziął na siebie obowiązek wytłumaczenia całej sytuacji zarządowi Valencii. Wraz z nim przyjechała tam żona Joaquína. Susana była w dziewiątym miesiącu ciąży, w każdej chwili mogła urodzić, dlatego nie była w stanie wsiąść na pokład samolotu. Podróż przeciągła się a ona odchodziła od zmysłów nie wiedząc gdzie jest teraz jej mąż, gdzie trafi i co czeka ich rodzinę. Po rozmowie z Aurelio klub z Comunitat Valenciana wysłał do Albacete prawniczkę, która miała czuwać nad przebiegiem sprawy, jednak nagle okazało się, że żadnej sprawy nie ma. Lopera odwołał chęć wypożyczenia zawodnika. Teraz chciał tylko za wszelką cenę powstrzymać Joaquína przed rozegraniem pierwszej kolejki nowego sezonu w barwach Valencii, bowiem Nietoperze miały się w niej zmierzyć z… Betisem. Pod naciskiem Lopery szkoleniowiec Betisu powołał nawet Joaquína na ten mecz. Po kilku godzinach jego nazwisko zniknęło z listy. Wreszcie piłkarz z El Puerto trafił na Mestalla, już nie w koszulce Betisu, ale nowych barwach Valencii, które miał reprezentować przez najbliższych sześć lat.
Tam i z powrotem
Na Mestalla Joaquína witało 18 500 kibiców Valencii. Mniej, niż dziewięć lat później, powita go z powrotem na Estiadio Benito Villamarín.
Prócz walenckiego klubu, w drodze powrotnej do Betisu, czekała go jeszcze Málaga i Fiorentina. Ten ostatni przystanek nie należał do najłatwiejszych w jego karierze, i to nie tylko ze względu na barierę językową.
– Przyjechałem tam i powiedziałem, że pierwszą konferencję mogę przeprowadzić po włosku, chociaż nie miałem o tym języku zielonego pojęcia. Nauczyłem się tylko mówić piu – więcej, i motivazione – motywacja. Zaczęli zadawać pytania i wszystko się wydało. Skończyłem oczywiście mówiąc po hiszpańsku.
Ten problem był jednak bez znaczenia, w porównaniu z faktem, że Joaquín długo musiał czekać, nim Vincenzo Montella, szkoleniowiec Violi obdarzył go zaufaniem. Wraz z rozwojem sezonu sytuacja zaczęła się zmieniać i piłkarz, który przedtem regularnie znajdował się poza listą powołań zarówno na mecze w Serie A, jak i Lidze Europy, stał się nagle jednym z najważniejszych ofensywnych trybików Fiorentiny. Wtedy jednak wiedział, że w jego długiej karierze znajduje się przed nim już tylko jeden przystanek. Powrót do domu.
Może to ironia losu, ale powrót Joaquína do Betisu odbył się w ostatniej chwili, tak samo jak lata wcześniej odejście z tego klubu. Tym razem jednak w negocjacjach nie było tyle złej krwi, nie aż tyle, co wtedy.
– To były intensywne dni. Przede wszystkim ostatni tydzień, gdy podjąłem decyzję, że wracam do Betisu. Trener widział jak wygląda sytuacja i odesłał mnie do domu. To były długie godziny czekania, starałem się rozmawiać z kim się dało… Kiedy nie uczestniczysz w negocjacjach, nie wiesz co się właściwie dzieje. Bywały dni, gdy mówiłem, że zaraz wsiądę w samochód i sam pojadę do właścicieli Fiorentiny. Raz przywaliłem pięścią w ścianę tak mocno, że złamałem palec. Ale nie czułem wtedy bólu, tylko wściekłość i zawziętość. O nic nie prosiłem, nie chodziło o pieniądze. To była moja sprawa osobista. Chciałem uszczęśliwić ludzi.
Tuż przed północą ostatniego dnia okienka Fiorentina i Betis osiągnęły ostateczne porozumienie i to, czego przez całe lato oczekiwali kibice Verdiblancos stało się faktem. Joaquín Sánchez wrócił do domu.
Dusza Betisu
– Nie miałem pojęcia, że aż tak mnie tu kochają. Béticos są dosłownie wszędzie! – powie, tuż po powrocie do Sewilli.
Czym zasłużył sobie na tę miłość? Wychowanek klubu z Héliopolis dał swojej drużynie jedno trofeum – Puchar Króla, ten sam, który świadkował na jego ślubie. Tyle samo wywalczył w barwach Valencii, co uczcił – realizując zakład, – zdjęciem z trofeum w klubowej szatni. Nago. Tak, całkiem nago. Był jeszcze ten pamiętny sezon, gdy Betis walczył w fazie grupowej w Lidze Mistrzów. Jednak Joaquín dla Betisu to znacznie więcej, niż tylko zasłużony zawodnik. To legenda, punkt odniesienia, na którym do dziś wzorują się kolejne pokolenia Verdiblancos. Serca kibiców zaskarbił sobie także poza boiskiem, bo poza byciem jednym z najlepszych piłkarzy jakich wydała szkółka z Héliopolis, jest też człowiekiem, którego wręcz nie sposób nie lubić.
– Hobby? Moje prawdziwe hobby to móc dobrze zjeść, położyć się na kanapie i oglądać filmy dokumentalne o zwierzętach. Do snu. Ale nie byłoby najlepiej gdybym wam to zdradził.
Kopalnia anegdot i historii. Wiecznie żartujący, zawsze z uśmiechem na twarzy – widząc go też nie sposób się nie uśmiechnąć. Jego sposób bycia sprawia, że jest kochany nie tylko w Betisie, ale całym kraju. Wyemitowany w listopadzie odcinek programu El Horminguero z jego udziałem obejrzało ponad cztery miliony ludzi.
Joaquín, mimo 34 lat, które dla niejednego skrzydłowego brzmią niemal jak wyrok, jest w tym sezonie jednym z podstawowych, ale też z najlepszych zawodników swojej drużyny. Na razie, od chwili swego powrotu do Betisu, trafił do siatki tylko raz. Jeszcze w sierpniu.
– Tę bramkę dedykuję wszystkim, którzy o mnie nie zapomnieli.
Na Benito Villamarín nikt nie zapomniał Joaquína Sáncheza. Nie ulega wątpliwości, że piłkarz z El Puerto de Santa María nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i da jeszcze niejeden powód, by go pamiętać.