Cykl La Otra Liga współtworzymy we współpracy z portalem FCBarca.com, na którym znajdziecie jeszcze więcej informacji o katalońskim klubie.
„Ta liga potrzebuje dobrego ogórka” – głosiło hasło Leganés sprzed dwóch lat, tuż po wywalczeniu przez nich awansu do Segunda. Jednak mogliby go użyć i dziś. Okazało się, iż powrót do drugiej ligi był dla Los Pepineros zaledwie preludium do ich pierwszej w 88-letniej historii klubu promocji do La Liga. Jak to się stało, że właśnie teraz odnoszą swoje największe sukcesy?
Zacznijmy od odpowiedzi na inne pytanie: dlaczego “Ogórki”? Wbrew pozorom nie jest to określenie poziomu sportowego ich drużyny. Nazwa ta ma głębokie korzenie w lokalnej społeczności. Mieszkańcy tych okolic utrzymywali się niegdyś z uprawy warzyw i owoców, które następnie sprzedawali w oddalonym o zaledwie jedenaście kilometrów Madrycie. Oczywiście, najpopularniejszymi z nich były właśnie ogórki. Podobno służący królewskiego dworu kupowali tylko je, ponieważ “Król Carlos III koniecznie chciał w swojej sałatce mieć słynne ogórki z Leganés, bo jako jedyne nie powodowały przykrych dolegliwości w żołądku i miały wyjątkowy smak”. I tak już zostało. Choć samo Leganés nie jest obecnie małą miejscowością spod stolicy, a miastem wielkości naszych Kielc czy Gliwic. Z 8500 mieszkańców w latach 50-tych ubiegłego wieku dwie dekady później zrobiło się ponad 180 000. Spora część z nich wsiada rano w linię metra C5 i udaje się do stolicy, ale już nie po to by handlować swoimi uprawami, ale do pracy w biurach, na budowach, w sklepach… W Leganés mają jeden z największych centrów handlowych w Europie, a także campus z obiektami sportowymi madryckiej politechniki. Dynamiczne tempo w jakim rozrosło się miasto ma też swoje smaczki, gdyż znajdziemy tu ulice nazwane na cześć AC/DC czy Scoropions.
Trzeba przyznać, że Leganés nie brakuje pomysłów na wyróżnienie się z tłumu. To konieczność, muszą być wyraziści niczym Rayo, żeby przyciągnąć sympatyków na stadion w obliczu konkurencji stołecznych gigantów. Inaczej skończą jak ich główny rywal z Getafe. Los Pepineros są mniej zbuntowani niż zaprzyjaźnione Błyskawice, ale równie często podkreślają swoją tożsamość, przywiązanie do lokalnej społeczności i korzeni. Odniesienia do ich przydomka znajdziemy na każdym kroku. „Teraz spróbujcie naszych ogórków” – głosi hasło reklamowe na ten sezon na plakacie i spocie, z udziałem Alexandra Szymanowskiego. Przed meczem na Estadio Butarque piłkarze Atlético w swojej szatni znaleźli koszyk z tymi warzywami, a prezentacja nowych strojów odbyła się w jednym z marketów na tle skrzyń wypełnionymi regionalną chlubą. Koszulki Lega też nie są zwykłe, bo Joma przygotowała specjalną wersję o zapachu trawy. Kolejny przykład to filmik promocyjny „Przygotowanie ogórka do Primera”, którego sam tytuł jest dwuznaczny i ma nie tylko podtekst kulinarny. Pokazywał on zawodników Leganés, lecz nie na treningu jak można by zakładać, a w spa – oblepionych maseczkami z plasterkami…zgadniecie zapewne czego na oczach. Podobnych popisów kreatywności oraz poczucia humoru można znaleźć więcej.
Przygotowanie ziemi
Nie zawsze było tam tak kolorowo. Leganés przez lata błąkało się po Tercera oraz Segunda B i dopiero w latach 90-tych przebiło się do drugiej ligi. W tym czasie w jednej z kampanii na wypożyczenie z Realu Madryt trafił do nich Samuel Eto. Ich przygoda z zapleczem La Liga zakończyła się jednak na początku tego wieku. Spadli, a kolejni nowi właściciele nie radzili sobie z sytuacją – nie potrafili znaleźć sponsorów, ani sposobu na wyjście z długów. Zarząd Leganés zwrócił się wówczas do cieszącego się dobrą opinią miejscowego biznesmena i dewelopera, Felipe Moreno Romero, z propozycją przejęcia udziałów klubu. W wigilię 2008 roku doszło do transakcji, w której za 500 tys. euro odkupił on od ówczesnego prezydenta Rubéna Fernándeza 51% akcji Leganés. Inwestor nie sięgnął jednak po władzę i zadowolił się posadą wiceprezydenta, ponieważ swój czas musiał poświęcać na prowadzenie interesów. Tuż przed nowym rokiem dla wszystkich związanych z Lega zawitała nowa nadzieja. I miała ona dużo bardziej materialny wydźwięk. Felipe znany był z tego, że swoim pracownikom i partnerom biznesowym pieniądze zawsze wypłacał w terminie. Dlatego osoby zatrudnione w klubie szybko otrzymały swoje zaległe wynagrodzenia, a następnie stopniowo uregulowane zostały długi Lega wobec urzędu skarbowego i innych podmiotów.
Rubén Fernández początkowo pozostał na stanowisku prezydenta, lecz kilka miesięcy później, po nieudanym finale kampanii pożegnał się z ciepłą posadą. Los Pepineros odpadli wówczas w pierwszej rudzie baraży w starciu z Realem Jaén (2:2 u siebie i porażka 0:5 na wyjeździe). Wtedy Felipe powierzył stery Leganés najbardziej zaufanej osobie – swojej małżonce, Maríi Victorii Pavón. Trudno dziś wyobrazić sobie lepszą decyzję. Od samego początku Maria zaangażowała się funkcjonowanie klubu, lecz nie myślała nad tym, żeby sięgnąć po fotel prezydenta. Prowadziła własną firmę i obawiała się, że pogodzenie tych funkcji może okazać się zbyt trudne. Uległa jednakże namowom rodziny. Za sprawą Felipe i Marii narodziło się obecne Leganés. Już samo to, iż klubem od siedmiu lat zarządza kobieta należy do wyjątków. Obecnie w La Liga są dwie panie na stawisku prezydenta, z tym że Amaia Gorostiza z Eibaru pełni swoją funkcję dopiero od czerwca tego roku. Kobiecą rękę i zmysł organizatorski Marii Pavón dostrzec można w każdym aspekcie codziennej działalności klubu.
Plantacja ogórków
Leganés nie jest marketingową wydmuszką – pięknym dywanem narzuconym na stertę śmieci, pod który strach zajrzeć w obawie o to, co może spod niego wypełznąć. Środek jest nawet lepszy niż ich skórka. Przez siedem ostatnich lat Lega bardzo się zmieniło. Zaledwie parę dni temu ogłoszona została współpraca klubu z hiszpańskim Czerwonym Krzyżem, ale Maria zapoczątkowała też kilka innych projektów. Piłkarze Leganés co sezon oddają krew i do tego samego zachęcają mieszkańców miasta. W tym roku miała miejsce ósma edycja akcji „Lega wraca do szkoły” . W jej ramach dwóch lub trzech zawodników pierwszego zespołu raz w tygodniu odwiedza jedną z miejscowych szkół, żeby namawiać uczniów do uprawiania sportu, lecz jednocześnie zaznaczają jak ważne jest by nie zaniedbywali przy tym nauki. Starania te nie są bezowocne zwłaszcza w połączeniu z inwestycjami w młodzieżowe drużyny Lega. W 2012 roku kadeci wówczas jeszcze trzecioligowej ekipy zwyciężyli w turnieju Coca-Cola Cup z finałem na Santiago Bernabéu. Dla najmłodszych kibiców przewidziana jest również atrakcja w postaci imprezy urodzinowej w klubie. Mogą tam spędzić cały dzień zwiedzając sale konferencyjną, szatnie, kopiąc piłkę na murawie stadionu wraz ze swoimi piłkarskimi idolami. „W sali zarządu częstujemy ich ciastem z herbem Leganés i dajemy prezenty podpisane przez zawodników pierwszej drużyny, to wspaniałe widzieć entuzjazm z jakim tu przychodzą” – dodaje Maria Pavón.
Otwarcie się na lokalną społeczność oraz docenienie mieszkańców sprawiło, iż więcej osób zaczęło pojawiać się na meczach. Nawet kiedy byli w trzeciej lidze z roku na rok rosła liczba kibiców. Na sezon przed awansem do Segundy przekroczyli poziomu 2200 sprzedanych karnetów. Teraz gra toczy się nie tylko o dorosłych sympatyków, ale i o serca młodzieży. Gdy dziecko nosi koszulkę Leganés i chce podziwiać na żywo swoich ulubieńców, rodziców również nie może zabraknąć na trybunach. „Spędziłam 20 lat oglądając jak dwóch moich synów gra w piłkę” – przyznaje pani prezydent. Oczywiście, kopały one futbolówkę w barwach Los Pepineros. Być może za sprawą wspomnień z urodzin obchodzonych w klubie lub spotkań z piłkarzami, w przyszłości Miguel czy Antonio nie ulegną pokusie wspierania Realu Madryt bądź Atlético. A przynajmniej zawsze będą pamiętać o Los Pepineros i zachowają dla nich choć mały kąt, a pewnego dnia przyjdą na mecz Lega ze swoimi pociechami. Jeśli praca u podstaw Leganés będzie kontynuowana powinna zapewnić im stały byt. Jak w Levante, gdzie wiedzą w jaki sposób przetrwać w cieniu znacznie bardziej utytułowanych drużyn. „Jeśli jesteś kibicem Los Granotas, zapewne masz już przynajmniej jednego z nich w rodzinie” – mawiają sympatycy Żab. Wygląda na to, że właśnie to chce stworzyć Lega. Wspólnotę, która pozostanie z nimi na dobre i na złe – rodzinę.
Owoce
„Mieliśmy siedmiu zawodników, a trzech z nich nie chciałem” – tak Asier Garitano wspomina swój początek pracy z Los Pepineros w 2013 roku. Od momentu jego zatrudnienia wszystko poszło po myśli Lega, a nawet dużo lepiej. W trzy lata zaliczyli dwa awanse, choć wcześniej po kompromitacji z Realem Jaén jeszcze dwukrotnie odpadali z baraży o Ligę Adelante. Ostatecznie niemal powtórzyli wyczyn Eibaru, bo tylko o jeden sezon dłużej zabawili na poziomie drugiej ligi. Nawet nie marzyli o tym by dostać się do Primera, to nie był ich cel, ale gdy nadarzyła się okazja chwycili Pana Boga za nogi. O bezpośredniej promocji decydowało spotkanie z Mirandés. Tuż przed meczem cała drużyna zebrała się w szatni. Stanęli w okręgu, ramię przy ramieniu, a kapitan zespołu – Martin Mantovani rozpoczął swoją płomienną przemowę: „Cześć, jestem tu. To mówi Twoje serce, które zawsze jest z Tobą […] Wyjdź i ciesz się tą chwilą, daj z siebie co tylko możesz i nigdy nie przestawaj wierzyć. Cokolwiek się dziś stanie będę z Ciebie dumne, bo w najważniejszych bitwach zawsze zostawiałeś wszystkie swoje siły. Jeśli przegramy, nadal będziemy najlepsi, ale jeśli wygramy przejdziemy do historii!”. Rzecz jasna, zwyciężyli. Zadecydowała o tym jedna bramka zdobyta przez obrońcę, Pablo Ínsuę.
O ich sukcesie w ubiegłej kampanii zadecydowała bardzo dobra defensywa przy zachowaniu skuteczności w ataku. W obu aspektach byli lepsi niż mistrz drugiej ligi, Deportivo Alavés. Od Basków stracili o jednego gola mniej (34), a strzelili aż o dziesięć więcej (59). W skali całej Segundy mieli drugą najlepszą obronę oraz pierwszorzędną ex aequo z Córdobą ofensywę. W tej pierwszej brylował Martin Mantovani, który występuje w ekipie Los Pepineros od lat. Łatwo go poznać, bo nosi obecnie włosy w niebiesko-białe barwy Leganés. Jest jednym z trzech zawodników w tej kadrze pamiętającym w Lega czasy Segundy B. W trzeciej lidze miewał problemy z łapaniem niepotrzebnych czerwonych kartek, lecz później uspokoił się i już nie zawodził w ten sposób kolegów. Argentyńczyk za udane występy znalazł się nawet w jedenastce minionego sezonu Ligi Adelante. Z kolei jeśli defensorom zdarzały się błędy z opresji ratował ich bardzo solidny między słupkami Jon Ander Serantes, który zdążył już zabłysnąć w starciu z Los Rojiblancos
Podporą ofensywy Los Pepineros był Alexander Szymanowski. Wnuk Polaka, który za czasów II RP wyjechał z kraju w poszukiwaniu szczęścia w Ameryce Południowej. 12 goli pomocnika i sześć asyst (za Opta), mówi samo za siebie. Niestety w La Liga wystąpił tylko przez pierwszą połowę meczu z Atleti, choć nie tak dawno podpisał z Leganés nowy kontrakt łączący go z klubem do 2018 roku. Bez Argentyńczyka w formie Los Pepineros mogą mieć poważny problem ze zdobywaniem bramek, zwłaszcza, iż ich wzmocnienia na pozycji “9” nie należą do porywających.
Zbiory?
Wraz z awansem klub czekały nowe wyzwania, aby przystosować się do wymogów pierwszej ligi. W kadrze dokonano kolejnych już przetasowań. Niestety, kłody pod nogi małym klubom ponownie rzuciła LFP. Według przepisów minimalna wielkość stadionu w La Liga wynosić ma 15000 miejsc i nie ważne, czy jest to dla drużyny opłacalne, albo czy ma wystarczającą liczbę kibiców. A jeśli nie zapełni trybuny naprzeciwko kamer telewizyjnych w 75% otrzyma karę finansową. Poważne problemy ze spełnieniem oczekiwań może mieć Eibar, jak i Leganés. Oba kluby przystąpiły do rozbudowy swoich obiektów, choć Maria Pavón przyznawała, że powiększanie stadionu z myślą tylko o grze w Primera może być błędem. To był głos rozsądku, bo w drugiej lidze średnia frekwencja wynosiła nieco ponad 4400 widzów, przy obiekcie na 8200 miejsc. Obecnie Estadio Butarque liczy sobie 10982 krzesełek. Akurat w meczu z Atletico stadion wypełnił się po brzegi i to zaledwie setkę z widzów stanowili fani Los Rojiblancos.
Sukces przyciągnął nowych kibiców, karnety na ten sezon wykupiło dwa razy więcej sympatyków niż w poprzedniej kampanii. Leganés stworzyło mieszkańcom miasta alternatywę, której się nie spodziewali. Jeden z fanów miał na sobie koszulkę Lega, a na ręce tatuaż Atleti, a podobnych historii jest zapewne więcej. Na szczęście fanom, nie chodziło o to żeby przyjść i pooglądać na żywo piłkarskie gwiazdy. Chcieli, by ich drużyna sprawiła niespodziankę, czego dali wyraz swoim dopingiem. „To stadion, na którym nawet bileter broni” – napisał po meczu AS. Remis z bandą Simeone i frekwencja może napawać optymizmem, jednak nie wiadomo jak zareaguje zespół po pierwszej porażce ze Sportingiem, ani czy sympatycy tak chętnie przyjdą na spotkanie np. z Granadą. Ponadto, jeśli Los Pepineros pozostaną w La Liga znowu będzie trzeba powiększyć stadion. Z kolei w przypadku spadku pozostaje mieć nadzieję, iż działalność Marii pozwoli utrzymać większą cześć kibiców przy klubie. Bez względu na to z czym przyjdzie im się zmierzyć, Primera czy Segunda z chęcią ugoszczą takiego ogórka.