Cykl La Otra Liga współtworzymy we współpracy z portalem FCBarca.com, na którym znajdziecie jeszcze więcej informacji o katalońskim klubie.
Nadzieja. To uczucie towarzyszyło zarówno zawodnikom, jak i kibicom Sportingu, w momencie awansu do Primera División. Wymarzony powrót po trzech latach banicji na zapleczu pierwszej ligi. Teraz także Asturyjczycy żyją nadzieją, jednak zupełnie inną.
Hiszpanie posiadają dwa słowa określające nadzieję: esperanza i ilusión. Nie są one w pełni synonimami. Esperanza oznacza przekonanie, że wydarzy się coś, na co liczymy i widzimy, iż szansa na spełnienie tych oczekiwań jest realna. Ilusión to nadzieja pozbawiona rzeczywistych podstaw. Chwilami może być wręcz szaleńcza. Oczekiwanie, że wydarzy się cud. Między jednym a drugim uczuciem granica jest bardzo płynna i czasami ledwie dostrzegalna. Tak samo w przypadku odczuć, które towarzyszyły Sportingowi Gijón na początku tego sezonu i teraz, gdy dobiega on końca.
Esperanza
Tę nadzieję przywiózł ze sobą do Asturii człowiek Barcelony: Abelardo Fernández. Gdy były obrońca Barçy zastąpił na stanowisku szkoleniowca Sportingu José Ramóna Sandovala, mało kto z kibiców wiązał z tym faktem… no właśnie, nadzieję. El Pitu poprowadził Sporting w pięciu kolejkach sezonu 2013/14 i przez ten czas zdołał doprowadzić drużynę do baraży, w których ostatecznie poległa z Las Palmas. Był to sukces przerastający oczekiwania, dlatego też Abelardo zyskał zaufanie klubu i pozostał na stanowisku na kolejny sezon. A wtedy wyniki przerosły oczekiwania po raz kolejny.
W jaki sposób, stojąc przed perspektywą rozegrania sezonu 2015/16 w Primera, Sporting nie miałby żywić nadziei? W końcu poprzednia kampania ligowa w wykonaniu Sportinguistas udowodniła, że wszystko jest możliwe. Ekipa z Asturii wywalczyła awans do pierwszej ligi w sposób niezwykle pewny, mimo faktu, że znajdowała się w newralgicznej sytuacji. Sporting stanął w obliczu problemów kadrowych. Najtrudniejszą sytuacją był fakt, iż Asturyjczycy musieli pożegnać Lekicia i Šćepowicia – dwóch zawodników, którzy wcześniej przesądzali o sile ofensywnej ekipy. Były to problemy, jakich nie dało się naprawić w oczywisty sposób, z powodu nałożonych na klub – wyjątkowo restrykcyjnych – ograniczeń transferowych. Tyczyły się one nie tylko zasad przeprowadzania transferów oraz kwot, jakie klub mógł wydać na sprowadzanych zawodników, ale także pensji, jakie miały zostać umieszczone w ich kontraktach. Ruch ten miał oczywiście zmniejszyć zadłużenie, jednak nie sposób było nie zauważyć, iż była to dla ekipy z Asturii broń obosieczna. Tak ostre ograniczenia doprowadziły do sytuacji, w której nawet poszukiwanie wzmocnień w wypożyczeniach zawodników stawało się niemal niemożliwe. W tej sytuacji Abelardo zmuszony był postawić wszystko na jedną kartę: canterę. Fakt, że eksperyment powiódł się w sposób tak spektakularny, mógł zakrawać na cud.
„Wpuszczając do składu ośmiu czy siedmiu dzieciaków naraz, nie możemy liczyć, że awansujemy do Primera” – uprzedzał trener.
A jednak, Sporting awansował i to z pierwszego miejsca. Awansował, posiadając wówczas drugi najmłodszy skład w Liga Adelante, tuż po Barcelonie B. Awansował, tracąc jedynie 27 bramek, zaliczając od momentu otwarcia sezonu 20 kolejek z rzędu bez odniesionej porażki (!). Sezon 2014/15 był w wykonaniu Sportingu kampanią wymarzoną. Kibice wpadli w euforię. Ich drużyna nie tylko wywalczyła powrót do najwyższej klasy rozgrywkowej, ale uczyniła to w momencie, gdy jej kręgosłup składał się z najmłodszych wychowanków asturyjskiej szkółki Mareo. W ten sposób Rojiblancos wkroczyli w szeregi La Liga z entuzjazmem i wiarą, iż będzie to powrót na stałe.
Co ważne nie był to entuzjazm nieuzasadniony. Choć klub po raz kolejny musiał poradzić sobie z ograniczeniami dotyczącymi transferów, to jednak, jak na możliwości tej drużyny, wzmocnienia wydawały się wręcz idealne. Dyrektorowi sportowemu, Nico Rodríguezowi, udało się ściągnąć do ekipy Omara Marcarella, defensywnego pomocnika Realu Castilla, oraz – co kluczowe – Antonio Sanabrię i Alena Halilovicia, wypożyczonych z Romy i Barcelony. Każdy z tych zawodników w pełni wpisywał się w rys zespołu o młodej kadrze, jednocześnie wnosząc nową jakość, doświadczenie w innych ligach (Sanabria) czy talent, z którym można wiązać ogromne oczekiwania (Halilović). Kolejną pozytywną wieścią był fakt, że Sporting Gijón wreszcie uporał się z zaległościami finansowymi i klub stanął pewniej na nogach pod względem ekonomicznym. Nawet historyczne doświadczenia wskazywały na to, że bieżąca kampania zakończy się sukcesem. Od momentu debiutu w Primera División, w roku 1944, Sporting nigdy nie spadł do drugiej ligi w rok po awansie do pierwszej. Najkrótszy pobyt ekipy z Asturii w La Liga trwał dwa sezony z rzędu, miało to jednak miejsce pod koniec lat pięćdziesiątych. W przeszłości „misja utrzymanie” w pierwszym sezonie po awansie zawsze kończyła się powodzeniem. I to także był przyczynek pozwalający na nadzieję.
Najważniejszy był jednak fakt, iż Sportinguistas przystępowali do bieżącej kampanii z poczuciem, że nic nie muszą. Sam fakt, iż znaleźli się w La Liga był osiągnięciem. Choć Sporting to ekipa o bogatych doświadczeniach w Primera, to jednak ten konkretny skład nie miał doświadczenia niemal żadnego. Rojiblancos stali się zjawiskiem niemal egzotycznym na murawach La Liga. Ze składem o średniej wieku wynoszącej 24,1 lat (sic!) oraz aż dwunastu wychowankach w szeregach kadry. To wszystko tylko podsycało podniecenie i entuzjazm, jakie rozgorzały w stolicy Asturii. „Sporting es un equipo de Primera” – „Sporting to drużyna z Primera” – z tym hasłem na ustach i niezachwianą nadzieją Asturyjczycy wkroczyli do La Liga.
Ilusión
Jeśli przewiniemy szybko wydarzenia bieżącego sezonu i znów znajdziemy się w oczekiwaniu na 35. kolejkę, naszym oczom ukaże się zupełnie inny Sporting. I inne uczucia, towarzyszące tej drużynie. To nadal nadzieja na utrzymanie, jednak odmienna.
Katastrofa nigdy nie ma jednej przyczyny. Powody, dla których podopieczni Abelardo znaleźli się w miejscu, w którym są – na osiemnastej lokacie w La Liga, w strefie spadkowej, – można by mnożyć. Bez wątpienia jednym z nich była plaga kontuzji, która w pewnym momencie upatrzyła sobie wyjątkowo smakowitą ofiarę w Sportingu Gijón. Jedną z najgorszych wieści dla El Pitu była ta, jaką przyniosła 20. kolejka – kontuzja Bernardo Espinozy, podstawowego stopera, który wypadł do końca sezonu. W przypadku klubu, który zawodników z zaplecza już wprowadził do pierwszej drużyny, łatanie składu kolejnymi piłkarzami z ekipy rezerw było wręcz nierealne. Przeciągające się urazy nie omijały także Roberto Canelli, Sergio Álvareza – zawodnika, o którym trener nieraz wspominał, że jest dla niego kluczowy, czy Antonio Sanabrii. W tym ostatnim przypadku mieliśmy zwykle do czynienia z częstymi, krótkotrwałymi urazami. Można jednie spekulować jak wpłynęły one na formę i dyspozycję najskuteczniejszego strzelca Sportingu. O tym, jak duże były kłopoty kadrowe Abelardo świadczy fakt, że w trakcie sezonu pozwolił on na powrót w szeregi drużyny syna marnotrawnego – Daniego Ndi. Zawodnik ten w trakcie letniego okienka został przez szkoleniowca wydalony dyscyplinarnie z klubu, z powodu samowolnego urlopu, jaki postanowił sobie urządzić. Jednak w obliczu wyższej konieczności El Pitu był w stanie się ugiąć. Na obecny moment także Dani Ndi uległ kontuzji, zaś listy nieobecnych przed meczem z Barceloną dopełniają Espinoza, García, Jony i Jorge Meré. W całym tym obrazie medycznej nędzy i rozpaczy w Asturii najpoważniejszym problemem są urazy mięśniowe. Grono zawodników Sportingu boryka się z krótkimi epizodami przeciążeń mięśniowych, z którymi niejednokrotnie stają do gry. Co zrobić, gdy innego wyjścia nie ma? To oczywiście nie polepsza sytuacji, prędzej czy później nadużycia wystawią rachunek do zapłacenia. Na finiszu kampanii Abelardo nie ma w tej kwestii wielu optymistycznych wieści dla kibiców. Wręcz przeciwnie – przed meczem z Barceloną sam wspominał, że niektórzy zawodnicy, jak Isma, Toni Sanabria czy Sergio Álvarez, są zdecydowanie przeciążeni grą. Trudno o bardziej klarowną informację na temat stanu fizycznego drużyny. To bardzo ważna, być może nawet kluczowa, przyczyna problemów Sportingu. Jednak z pewnością nie jedyna.
Estadio El Molinón to trudny teren. Znacie to hasło? Ależ oczywiście, każdy kto pamięta chociażby Sporting z czasów Manolo Preciado wie o czym mowa. Czy jednak jest tak rzeczywiście? Z pewnością nie w tym sezonie. W bieżącej kampanii pod względem rezultatów potyczek na własnym terenie Asturyjczycy są… na ostatnim miejscu w La Liga. Na El Molinón piłkarze Abelardo uzbierali jedynie 19 punktów. Przesądziła o tym fakcie nie niska skuteczność, ta bowiem utrzymana została na przyzwoitym poziomie, a fatalna postawa defensywna. Na swoim stadionie Sporting Gijón dał sobie zaaplikować w sumie 28 bramek. W tej kampanii więcej straciło u siebie jedynie Deportivo (30). Drużyna, która w poprzednim sezonie w Segunda mogła się poszczycić najsilniejszą defensywą w lidze, poległa pod tym względem w zderzeniu z Primera. I trudno doszukiwać się tu innych przyczyn niż braki jakościowe i niedoświadczenie, które zemściły się na obrońcach Sportingu. Z tej perspektywy najciekawiej jawi się fakt, iż zupełnie inaczej Asturyjczycy prezentują się na wyjazdach. Biorąc pod uwagę jedynie te mecze plasowaliby się w tej chwili na 14. pozycji i mogli być pewni utrzymania w La Liga. To tylko dowód na to, że mamy do czynienia ze sportem na tyle złożonym, że na każdym kroku można w nim napotkać pozorne nielogiczności.
Jednak tym, co ciąży Sportingowi najbardziej, wydają się być wahania formy całej drużyny. Ekipa z Gijón rozpoczęła sezon niezwykle obiecująco, urywając punkty dwóm Realom – Madryt oraz Sociedad. W obu przypadkach padły bezbramkowe remisy i można było usłyszeć spekulacje, że Sporting utrzyma swoją defensywną efektywność i będzie twardym orzechem do zgryzienia dla możnych La Liga. Pierwsza połowa sezonu nie była w wykonaniu piłkarzy Abelardo rewelacyjna, jednak z pewnością można było ją zapisać in plus. Prócz wyników Rojiblancos zwyczajnie mogli się podobać, zaś takie spotkania, jak ich jesienne starcie z Granadą (3:3) na długo zapadały w pamięć. Później Asturyjczycy postanowili zamienić się rolami z innym beniaminkiem i spróbować sprawdzić jak to jest wycierać dno tabeli. Las Palmas, które w rundzie jesiennej mogło być synonimem porażki, zaczęło piąć się ku górze. Sporting zaś podążył wcześniejszą drogą Kanaryjczyków. W tym wszystkim najgorsze nadciągnęło niepostrzeżenie. W żadnym momencie ekipa Abelardo nie notowała spektakularnych przegranych, jak te, których doświadczyło choćby Rayo Vallecano. Najczęściej Sporting ulegał rywalom jedną, bądź dwoma bramkami, przypadki wyższych strat były epizodyczne. Najwyższą porażką jakiej doznała drużyna z Gijón było 1:5 od Realu Madryt, jednak już kolejkę później taką samą goleadę Asturyjczycy urządzili Realowi Sociedad. Takie mecze, podobnie jak pokonanie Atleti czy ostatnio Sevilli, udowadniały, że Sporting cały czas jest drużyną groźną dla faworytów. Były to jednak jednorazowe wyskoki, pozbawione kompletnie regularności, w żaden sposób nie będące w stanie zrekompensować strat poniesionych w meczach z rywalami w walce o utrzymanie.
Wciąż jest nadzieja
Dla Sportingu wciąż jest nadzieja. I nie mówię bynajmniej o nadziei na utrzymanie.
Ta oczywiście również istnieje, różnice w strefie spadkowej są w tej chwili minimalne. Choć szansa na pokonanie Barcelony wydaje się iluzoryczna, to jednak piłkarze z Asturii mają pewnie cały czas z tyłu głowy fakt, że w przedostatniej kolejce czeka ich swoisty finał. To wtedy zmierzą się z Getafe, które jest w tej chwili oczko pod nimi. Wcześniej będzie jeszcze spotkanie z Eibar, który, choć jest ekipą wyżej notowaną, może być w zasięgu Asturyjczyków. W szczególności, że Los Armeros o żadną konkretną stawkę już nie walczą. A Villarreal, mecz na zamknięcie sezonu? I tu jest nadzieja, ponieważ Żółta Łódź Podwodna może być już wtedy pewna kwalifikacji do strefy Ligi Mistrzów, a co za tym idzie zagrać na pół gwizdka.
Jednak tym razem mowa o jeszcze innej nadziei. Tej, która pozostanie w Asturii nawet wtedy, jeśli spadek stanie się faktem. Czy w takim wypadku pierwsza w historii klubu jednosezonowa wyprawa do La Liga będzie czasem straconym? W żadnym razie. Klub, który odzyskał stabilność finansową, podreperował ją jeszcze bardziej. Grając takim, a nie innym systemem kadrowym, w lidze, w której przychody są nieporównywalnie wyższe niż w Segunda. Już w następnym okienku Sporting będzie stać na to, by dokonać realnych wzmocnień spoza klubu. A co z canteranos? Doświadczenie debiutanckiego sezonu w La Liga może się dla nich okazać ważniejsze, niż wiele kampanii spędzonych na jej zapleczu. W szczególności dlatego, że w tak młodym wieku uzyskali szansę gry przeciwko najlepszym drużynom. Kto wie czy ten jeden sezon nie zaowocuje kiedyś rozwojem błyskotliwej kariery takich zawodników jak Jorge Meré, Carlos Castro, Pablo Pérez czy Jony Rodríguez? Prędzej czy później każde doświadczenie, nawet to negatywne, może zaprocentować. Jeśli Sporting spadnie to po kolejnym awansie do Primera jego nadzieje na utrzymanie się w tej klasie rozgrywkowej będą mieć tym razem solidniejsze podstawy.