Cykl La Otra Liga współtworzymy we współpracy z portalem FCBarca.com, na którym znajdziecie jeszcze więcej informacji o katalońskim klubie.
Przed dziewięcioma laty na boiskach Primera División rozegrano sezon, który przeszedł do historii. Fani Barcelony woleliby zapewne jak najszybciej o nim zapomnieć, bo to właśnie dla Dumy Katalonii skończył się porażką. Teraz, w przededniu starcia z Espanyolem, wszyscy zadają sobie jedno pytanie: czy tamudazo może się powtórzyć?
Patrząc na obecną formę Espanyolu i Barcelony wydaje się to być niemal niemożliwym. Niemal, bo w piłce nie ma nic pewnego, a zmotywowani zawodnicy derbowego rywala mogą wiele zdziałać. Wiedzą o tym wszyscy po obu stronach Madrytu, gdzie tylko czekają na potknięcie Blaugrany. Takie samo, jakie miało miejsce dziewięć lat temu.
Powrót z zaświatów
Real Madryt Fabio Capello, przy drugim podejściu Włocha do zespołu Królewskich, nie grał najlepszej piłki w swej historii. Mecze nie cieszyły oczu kibiców, nie wyglądało to tak, jak choćby za Carlo Ancelottiego, gdy Los Blancos wzbudzali swymi występami podziw i zachwyty. Niemniej, w ostatecznym rozrachunku trzeba było przyznać, że taki styl przyniósł efekty.
Przez dużą część sezonu wydawało się to jednak niemalże niemożliwe. Od początku kampanii Real oglądał plecy Barcelony i (z dwoma krótkimi przerwami) Sevilli, dla której był to magiczny wręcz rok (zdobyty Puchar UEFA po raz drugi z rzędu, wygrany Puchar Króla i walka o mistrzostwo do samego końca). W 23 kolejce spadł nawet na czwarte miejsce, a mecz później powiększył swą stratę do lidera do sześciu punktów. Wydawało się, że Barcelonie pozostała jedynie rywalizacja z zespołem Juande Ramosa. Real jednak się nie poddawał i zdołał zmniejszyć stratę do Blaugrany do dwóch oczek, przy okazji wyprzedzając Sevillę – po zaciętym, bezpośrednim spotkaniu, wygranym ostatecznie 3:2.
Przez remontady po lidera
Obok tamudazo jest to chyba najważniejsze, co działo się w tamtym sezonie. Tak, jak wspomniano, Real Capello nie grał pięknie i swymi występami zdecydowanie nie mógł cieszyć oczu kibiców, ale – co chyba istotniejsze – walczył do samego końca. I nigdy nie było sytuacji, w której włoski trener i jego piłkarze założyliby, że mecz jest przegrany. W ostatnich pięciu kolejkach udowodnili to dobitnie.
Zaczęło się od meczu z Espanyolem, w którym Królewscy przegrywali już 0:2 i 1:3, a hat-trickiem w zaledwie 33 minuty meczu popisał się genialny tamtego dnia Pandiani. Odpowiedzieć zdołał van Nistelrooy, ale do przerwy pozostały dwie bramki straty. Chwilę po niej trafił Raúl, a wyrównał, już w 56. minucie Reyes. Zwycięstwo dał, kilka chwil przed końcem regulaminowego czasu gry, Gonzalo Higuain. Gdyby gol w końcówce był pojedynczym przypadkiem, to nie byłoby w tym nic dziwnego. Właśnie, gdyby.
Następna kolejka, wyjazd na mecz z Recreativo. Tu, co trzeba zauważyć, Real skomplikował sobie życie sam, zmarnował bowiem prowadzenie 2:0 i w 85. minucie zrobiło się 2:2. Odpowiedź? Gol Roberto Carlosa pięć minut później. Kolejka 36 i (wyjątkowo) mecz wygrany stosunkowo spokojnie choć z prowadzenia 1:0 zrobił się w pewnym momencie remis. Ostatecznie jednak Deportivo dostało dwie kolejne bramki i mogło pożegnać się z punktami.
Takich spotkań, wygrywanych za sprawą remontad czy bramek w samej końcówce, Real w tamtym sezonie zanotował mnóstwo. Celta Vigo, Sevilla, Espanyol, Mallorca – to tylko niektóre zespoły, które, choć prowadziły lub remisowały z Królewskimi, ostatecznie, zwykle w dramatycznych okolicznościach, swe mecze przegrywały. W 37. kolejce, przeciwko Zaragozie, ta sztuka się jednak Los Blancos nie udała. I wszystko skończyłoby się dobrze dla Barcelony, gdyby nie…
Kapitan, rekordzista, instytucja
W Espanyolu Raúl Tamudo jest instytucją. Mimo tego, w jaki sposób odchodził (skłócony z trenerem i działaczami, po odebraniu mu kapitańskiej opaski i z zaledwie sześcioma ligowy spotkaniami na koncie w sezonie 2009/10), wszyscy fani Papużek wiedzą, kim jest dla klubu, ile dla niego zrobił i za co mają mu dziękować. A tego wszystkiego jest naprawdę bardzo dużo. Tamudo jest też niemalże unikalnym przykładem piłkarza, który zdołał – zaledwie dwoma golami – prawdopodobnie na zawsze zapisać swe nazwisko w historii.
Przedostatnia kolejka Primera División, mecze rozgrywane o tej samej porze, Real Madryt jedzie na La Romareda, Barcelona u siebie podejmuje swego derbowego rywala, a wciąż licząca się w walce o mistrzostwo Sevilla wyrusza na Majorkę. Pierwszy gol pada na Camp Nou, ale nie ku uciesze gospodarzy – piłkę do siatki pakuje, rzecz jasna, Tamudo. Przez dokładnie trzy minuty cieszy się Santiago Bernabéu, które milknie, gdy Real również zaczyna przegrywać. Ucisza je, rozgrywający niesamowity sezon, Diego Milito.
Przed przerwą we wszystkich trzech spotkaniach pada tylko jeden gol – Messi wyrównuje stan rywalizacji w Barcelonie. Robi to w sposób, który przeszedł do historii wiele lat wcześniej, a teraz nastąpiła jego „reinkarnacja”. Wyskakując do główki, wystawia – niczym Diego Maradona w pamiętnym spotkaniu – swą rękę i to nią trafia do siatki. Sędziowie nic nie widzą, w przeciwieństwie do wszystkich zawodników Espanyolu, którzy zażarcie protestują przeciwko uznaniu tego trafienia. Nic to nie daje, jest 1:1 i Barcelona wychodzi na prowadzenie w ligowej tabeli, wyprzedzając Królewskich o punkt.
Po przerwie, niemal w tym samym momencie, padają gole w dwóch meczach. Znów trafia Messi, tym razem jak najbardziej prawidłowo, ale Real się nie poddaje i za sprawą van Nistelrooya (który w tamtym meczu toczył też zresztą pojedynek o koronę króla strzelców) doprowadza do wyrównania. Gdy jednak siedem minut później, po raz drugi strzela Milito, wydaje się, że losy tytułu są niemal rozstrzygnięte. 1:2 i 2:1, trzy punkty przewagi na pół godziny przed końcem. Upływają kolejne minuty i nic się nie zmienia. Do momentu, gdy stało się to. Choć właściwie należałoby napisać: TO.
Wyrównuje Real. Oczywiście dzięki trafieniu Ruuda van Nistelrooya, niezastąpionego w sezonie 2006/07. Najlepszego strzelca tamtej kampanii w lidze. Wciąż jednak madrycki zespół znajduje się za plecami Barcelony. Taki stan rzeczy utrzymuje się jednak co najwyżej kilkadziesiąt sekund. Prostopadła piłka do Raúla Tamudo i jego wykończenie obok wychodzącego z bramki Valdesa zmieniły wszystko. Łącznie z losami mistrzostwa Hiszpanii.
To jedno z najgorszych wspomnień dla fanów Barcelony, przypominane przy niemal każdym starciu z derbowym rywalem, który – nie czarujmy się – niemal zawsze od Dumy Katalonii poziomem odstawał. Ale wtedy, tamtego jednego, magicznego wieczora, gdy Raúl Tamudo zdobył dwie bramki, przy okazji zostając najlepszym strzelcem Espanyolu w historii, to właśnie ten rywal, mimo że nie wygrał, mógł czuć się zwycięzcą.
„Prawda jest taka, że w ostatnich kilku minutach meczu, zszedłem do środka, bo nie mogłem już więcej biegać. Byłem wyczerpany, ale chciałem dokończyć ten mecz w taki sposób, w jaki to się stało i wszyscy mnie za to pamiętają” mówił po latach bohater tamtego starcia. Przyznał też, że zawodnicy Espanyolu nie mieli pojęcia o tym, że zabierają tym samym tytuł z Barcelony i podają go, niemal jak na tacy Królewskim. A to przecież dzięki temu przetrwała legenda tamudazo.
Reszta jest historią
Sytuacji z remisami stołecznego i katalońskiego zespołu nie wykorzystała Sevilla, która zakończyła mecz z Mallorcą bez bramek. Przed ostatnią kolejką było więc niemalże jasne, że straciła jakiekolwiek szanse na tytuł. Zresztą przegrała w niej z Villarrealem i musiała zadowolić się trzecim miejscem w tabeli. Biorąc jednak pod uwagę, że już wtedy na koncie miała zdobyty w… meczu z Espanyolem Puchar UEFA, trudno stwierdzić, by z przebiegu tego sezonu jej fani mogli być niezadowoleni.
Barcelona, podrażniona tym, co się stało, rozbiła ostatni w tabeli Gimnástic (zresztą pewny już wtedy spadku) 5:1 i przez 79 minut meczu Realu mogła wierzyć, że jednak mistrzostwo trafi w jej ręce. W 16. minucie do siatki trafił bowiem Varela, wyprowadzając na prowadzenie gospodarzy. W 67. wyrównał Reyes, zaledwie dwie minuty po swoim wejściu na boisko, później trafił Diarra, a wynik meczu ustalił zdobywca pierwszego gola dla Królewskich. Tryumfował, za sprawą bilansu bezpośrednich spotkań, Real. Tryumfował też, przez jakiś czas, Fabio Capello, który jednak – już po raz drugi w karierze(!) – musiał pożegnać się z posadą trenera Królewskich, mimo zwycięstwa w lidze. Chichot historii.
W kolejnych latach, po jeszcze jednym sezonie dominacji Realu, rządziła Barcelona. Pep Guardiola, a później inni szkoleniowcy, zdobywali mistrzostwa i inne trofea, które tylko czasem odbierał im je Real czy, ostatnio, Atlético Madryt. Z Espanyolem w lidze Duma Katalonii przegrała od tamtego meczu raz, pięć razy zremisowała i jedenastokrotnie wygrała. Wszystkie te statystyki nie są jednak ważne, gdy pamięta się tamudazo.
Przed Barceloną jedno, pozornie łatwe, choć wymagające wyzwanie: nie dopuścić do tego, by widmo tamtego spotkania przeszkodziło im sięgnąć po tytuł. Czy się uda? Przekonamy się w niedzielę.