Lata 90. Jednoczą się Niemcy, umiera Freddie Mercury, w Bośni i Hercegowinie wybucha wojna. Klonuje się owcę Dolly, księżna Diana ginie w wypadku samochodowym. Sukcesy na listach przebojów święci grunge, którego najbardziej znamienitym przedstawicielem jest oczywiście Nirvana. Rozwija się też pop i muzyka klubowa. Madryt, jak to Madryt, żyje jednak piłką nożną. A jego biała część od 1994 roku ma jednego idola, który – co ciekawe – wcześniej zdecydowanie być nim nie mógł. Fernando Redondo, prawdopodobnie najlepsza „piątka” w historii Argentyny. Książę, który stał się Królem.
Prolog. Książę w podróży z Argentyny do Hiszpanii
Historie graczy z Ameryki Południowej stosunkowo często zawierają w sobie wspólny mianownik – biedę, z której udało im się wyrwać. W przypadku Redondo o niczym takim nie było mowy. Urodził się i żył w rodzinie z klasy średniej. Nie miał też większych problemów z nauką, choć nie można było go nazwać pilnym uczniem. Pociągała go, jak wielu innych, piłka. Szybko okazało się zresztą, że młody Fernando ma wielki talent. Początkowo trenował w futsalowym zespole Taleres Remedios, później trafił do Argentinos Juniors. Co ciekawe, był to jedyny argentyński klub, w którym grał jako senior, ale nie przeszkadza mu to być zadeklarowanym kibicem argentyńskiego Independiente.
Zresztą ekstrawagancja wyborów Redondo objawiała się u niego od małego. Podczas gdy jego rówieśnicy chcieli grać jak Maradona czy Kempes, jego idolem został… Bochini. Zresztą legenda Independiente. Sam Fernando miał za niedługo zostać piłkarzem o wiele większym niż El Bocha, ale pierwsze dwa sezony w Argentinos na to nie wskazywały – młody zawodnik zagrał wówczas raz. Dopiero w trzeciej kampanii zaczął częściej pojawiać się na murawie, a w kolejnych dwóch był już podstawowym zawodnikiem zespołu. Wtedy zauważono go w Europie. Dokładniej rzecz ujmując zrobił to Xabier Azkargorta – trener Tenerife.
W międzyczasie Redondo zdążył jeszcze narazić się (po raz pierwszy) trenerowi kadry – Bilardo. Odmówił bowiem przyjazdu na mundial w roku 1990. Oficjalnym powodem były studia, których Fernando po prostu nie chciał przerywać (uczył się prawa). Nieoficjalnie, za decyzją dwudziestodwulatka stał defensywny styl gry, jaki narzucił swemu zespołowi jego selekcjoner. Sam zawodnik powiedział wtedy: „Zostałem powołany do składu Argentyny, ale wiedziałem, że nie będę w pierwszym składzie, a po prostu kolejną postacią w drużynie, więc wolałem zostać w domu”.
Po przyjeździe do Hiszpanii szybko dopadła go… kontuzja. Gdy ją wyleczył, zaczął pokazywać, na co naprawdę go stać. Stał się liderem drugiej linii zespołu z Wysp Kanaryjskich. Rozmiar swego potencjału okazał w pełni jednak dopiero po dwóch sezonach – gdy trenerem został Jorge Valdano. To pod jego rządami Tenerife awansowało do europejskich pucharów, a głównym architektem sukcesu na boisku był właśnie Redondo. Gdy starszy z Argentyńczyków odszedł na ławkę trenerską Realu, wziął ze sobą młodszego.
Co ciekawe, Redondo i spółka dwukrotnie (Valdano raz) pozbawiali tytułu Królewskich w ostatniej kolejce zespołu. W sezonie 1991/92 Real przegrał na wyjeździe 2:3, mimo prowadzenia 2:0 i wyprzedziła go Barcelona. Sezon później scenariusz niemal idealnie się powtórzył. Z tą różnicą, że Los Blancos przegrali 0:2. Mistrzostwo znów poleciało do Katalonii. Nie dziwi więc, że to właśnie po Valdano, a wraz z nim Redondo, sięgnęli Królewscy dla odmiany losu.
Rozdział I. Książę w stolicy
Zanim przyjechał do Madrytu, Fernando, wraz z całą kadrą Argentyny, poleciał do USA, gdzie odbywały się kolejne mistrzostwa świata. Dla Albicelestes bardzo rozczarowujące, zważywszy na fakt, że rok wcześniej wygrali Copa America, a dwa lata wstecz wznosili trofeum za zwycięstwo w Pucharze Konfederacji. Wobec atmosfery, jaka wytworzyła się wokół reprezentacji z powodu afery z Diego Maradoną w roli głównej, piłkarze z Ameryki Południowej nie byli jednak w stanie wiele zdziałać i odpadli po porażce z Rumunią. Kilka lat później Redondo, w wywiadzie dla oficjalnych mediów Realu, na pytanie o „mecz, który chciałby zagrać raz jeszcze”, wskazał właśnie na to starcie.
Po przybyciu do Madrytu Argentyńczyk wcale nie mógł być pewien swego miejsca w składzie. W zespole od kilku ładnych lat dobrze poczynał sobie Luis Milla, któremu wciąż było wtedy daleko do końca kariery (miał 28 lat). Na domiar złego już w trakcie presezonu Fernando nabawił się kontuzji. W Realu zadebiutował więc dopiero w ósmej kolejce, gdy Królewscy zremisowali z Compostelą. Pierwszą bramkę zdobył dwa spotkania później, w trakcie starcia z Dynamo Moskwa w ramach Pucharu UEFA. Gdy wydawało się, że wskoczy na stałe do składu, złapał kolejny uraz. Stracił osiem spotkań, ale po powrocie miejsca w jedenastce już nie oddał. Po 38. kolejce mógł się cieszyć z odebranego (po czterech sezonach!) Barcelonie tytułu mistrza Hiszpanii. Czekała więc na niego Liga Mistrzów.
W kolejnym sezonie zarówno Redondo, jak i cały Real nieco spuścili z tonu. Choć to chyba za mało powiedziane. Ostatecznie zakończyli rozgrywki na szóstym miejscu, które nie było premiowane grą w europejskich pucharach. Tuż przed nimi, na ostatniej pozycji uprawniającej do gry w Europie, uplasowało się… Tenerife. Chichot historii. W trakcie meczu z Realem Oviedo, rozgrywanego na początku tego sezonu, cały zespół wraz z Redondo został wygwizdany. Swoimi późniejszymi występami, Argentyńczyk zaimponował jednak kibicom na tyle, że ci szybko okrzyknęli go „El Principe”. Trzeba przyznać, że trafili w dziesiątkę. Gdy tylko Książę doznał kontuzji w starciu z Albacete po brutalnym wejściu Josico, cały zespół zaczął grać słabiej. Wykorzystał to Juventus, który wyrzucił Królewskich z Ligi Mistrzów.
Niedługo po tym z klubu odszedł ten, który sprowadził do niego Redondo. Dla Fernando miał to być punkt zwrotny w jego karierze w Madrycie. I faktycznie tak się stało.
Rozdział II. Książę rządzi Bernabéu
Do Realu przed sezonem 1996/97 przybył Fabio Capello. Włoch, początkowo sceptycznie nastawiony do Redondo, szybko się do niego przekonał, a gdy rok później z Madrytu odchodził, chciał go nawet zabrać ze sobą do Milanu. Ta sztuka mu się nie udała. Udało mu się za to zrobić z Argentyńczyka piłkarza jeszcze lepszego, choć wydawało się to niemal niemożliwe. El Sargento od początku uważał bowiem, że Fernando jest zbyt „elegancki” na defensywnego pomocnika. Minimalna zmiana pozycji i zadań na boisku wystarczyła, by El Principe pokazał pełnię swych umiejętności.
Choć tak naprawdę już wtedy było widać, że kogo by nie miał naprzeciwko siebie, w jakim meczu nie występował, z kim u boku nie grał i na jakiej pozycji nie był ustawiony, da sobie radę. Defensywny pomocnik, cofnięty rozgrywający, pomocnik odbierający piłki… Redondo łączył to wszystko w jednym. Chyba tylko gra “box to box” nie była stworzona dla niego. Niesamowita wizja boiskowych wydarzeń, świetne warunki fizyczne, znakomicie ułożona stopa, pozwalająca dogrywać na centymetr do każdego z partnerów. I ten umysł. Madryt prawdopodobnie nie widział wcześniej bardziej inteligentnego pomocnika. W czasach, gdy wszyscy zachwycają się tym, co robi Luka Modrić, mało kto pamięta, że Fernando Redondo kilkanaście lat wcześniej, robił rzeczy jeszcze większe. Nie bez przyczyny Fabio Capello określił go mianem „doskonałego taktycznie zawodnika”.
Z Włochem za sterem Królewscy podbili rozgrywki ligowe. To jednak nie wystarczyło mu do utrzymania posady. Zastąpił go inny znakomity szkoleniowiec, Jupp Heynckes. Z Niemcem Real słabo radził sobie w lidze, ostatecznie zajmując w niej dopiero czwarte miejsce. Inaczej było w Lidze Mistrzów i to tam gwiazda Redondo po raz pierwszy rozbłysła tak mocnym światłem. Królewscy doszli do finału rozgrywek. Po meczu rewanżowym w 1/2, w którym rywalem była Borussia Dortmund, Redondo mówił: „To na pewno jeden z najważniejszych dni w moim życiu. Jestem zadowolony z mojej pracy na boisku i myślę, że cała drużyna zagrała świetnie i na wysokim poziomie. Zasłużyliśmy na finał”. A najlepsze miało przecież dopiero nadejść.
Finał. Amsterdam Arena. Real Madryt, który na sukces w rozgrywkach czeka 32 lata i Juventus, tryumfator sprzed dwóch lat. Zespół z Turynu dysponuje piekielnie mocnym składem, z niesamowitą wręcz drugą linią: Zidane – Deschamps – Davids. Naprzeciw nim staje Fernando Redondo. I wygrywa ten pojedynek. Jest wszędzie. Przechwytuje piłki, rozprowadza, czyta grę jak nikt inny. Notuje występ wręcz perfekcyjny. Sprawia, że wspomniana trójka z Juve wygląda przy nim, jak trampkarze przy wielokrotnym reprezentancie kraju. W 66. minucie Mijatović strzela jedyną bramkę w meczu i zostaje bohaterem Królewskich. Ale to nie jego, a Redondo publiczność zaczyna wynosić pod niebiosa. Książę staje się nie tyle Królem, co Bogiem.
Mimo, jakby nie było, ogromnego sukcesu, Heynckes został zwolniony. Z perspektywy czasu jasno możemy stwierdzić, że była to zła decyzja. Na jego miejsce sprowadzono Guusa Hiddinka, którego jeszcze w tej samej kampanii zastąpił John Toshack. Sezon stracony, nawet nie warto o nim wspominać.
Warto za to wspomnieć o kolejnych problemach Redondo z kadrą. W roku 1998 otrzymał powołanie na mundial. Po raz drugi z wyjazdu zrezygnował. A wszystko z powodu… włosów. Oddajmy głos samemu zawodnikowi: „Byłem w świetnej formie, ale on [Daniel Passarella] miał dziwne pomysły związane z dyscypliną i chciał, bym obciął włosy. Nie widziałem związku tego z futbolem, więc ponownie odmówiłem”. Swoją drogą fryzura Redondo dość szybko została w Madrycie hitem. Podobno to na Argentyńczyku wzorował się pod tym względem między innymi Guti. Rok później, gdy trenerem był już Marcelo Bielsa, Fernando pojechał na kilka sparingów wraz z Albicelestes. Ostatecznie jednak zrezygnował z dalszej gry w narodowych barwach.
Najlepszy defensywny pomocnik, jakiego kiedykolwiek miała Argentyna, sam poprosił o niepowoływanie go do kadry. Ironia losu. Tam, gdzie traciła reprezentacja, cieszył się jednak Real Madryt.
Rozdział III. Książę koronowany
Fernando Redondo skończył 30 lat. Nie myślał jednak o zbliżającym się końcu sportowej kariery, o nie. On dopiero przygotowywał się do zagrania jednego z najwspanialszych „koncertów”, jaki kiedykolwiek zaprezentował piłkarz publiczności zgromadzonej na stadionie.
Johna Toshacka w Realu zastąpił, stosunkowo szybko, Vicente del Bosque. To on tchnął nowe życie w tę ekipę i poprowadził ją do jednego z największych sukcesów w historii klubu. Co prawda na krajowym podwórku Królewscy znów nic nie zwojowali, ale Europa po raz kolejny należała do nich. Choć mało brakowało, by pożegnali się z nią już w drugiej fazie grupowej – zajęli w niej, premiowane awansem, drugie miejsce z dziesięcioma punktami na koncie. Trzecie Dynamo punktów miało… dokładnie tyle samo.
Wiosnę w najbardziej prestiżowych klubowych rozgrywkach zaczęli od dwumeczu z Manchesterem. Na Santiago Bernabéu padł bezbramkowy remis. Po latach Ivan Helguera przyznawał: „Prawda jest taka, że przed meczem z Manchesterem byliśmy cholernie wystraszeni”. Nic dziwnego, Królewscy słabo radzili sobie wtedy w lidze, a gracze z United wręcz przeciwnie, bez większych problemów pokonywali swoich rywali.
Jeszcze przed pierwszym pojedynkiem tego dwumeczu Amy Lawrence z „Guardiana” zwróciła uwagę na Redondo i napisała, że „jego pojedynki z Keane’em powinny być interesujące”. Fakt, były. Nigdy wcześniej i nigdy później Keane nie został tak bardzo zdominowany przez rywala. Tak naprawdę nie był w stanie zrobić nic ponad to, na co sam Fernando mu pozwalał. Zresztą nie tylko jemu – to znów ukazał się wielki Argentyńczyk, ten z finału Ligi Mistrzów w roku 1998. Ale tego, co zrobił w 52. minucie rewanżowego starcia, przewidzieć nie mógł chyba nikt.
Nagle, nie wiadomo do końca dlaczego, znalazł się z piłką na lewym skrzydle (to też pokazuje, że trudno go było określić mianem typowego środkowego, a tym bardziej defensywnego, pomocnika). Pilnował go, dobrze znany od niedawna polskim kibicom, Henning Berg. Chwilę później Redondo dograł piłkę do Raúla, któremu pozostało tylko wepchnąć ją do siatki i zdobyć bramkę na 3:0. To, co stało się jednak przez te kilka sekund, było niepowtarzalne. Tego zagrania nie da się opisać, to po prostu trzeba zobaczyć. Z naciskiem na „trzeba”. Bo to czysta magia, której Redondo dostarczał niemal co mecz.
Sir Alex Ferguson powiedział po meczu: „Redondo musi mieć magnes w spodenkach. Był fantastyczny, niewiarygodny. Grał jeden z tych meczów. Za każdym razem, gdy atakowaliśmy i piłka wylatywała z ich pola karnego, lądowała na jego stopie. Za każdym razem!”. Nie ma w tym ani krzty przesady. Redondo był tam, gdzie była piłka. Piłka była tam, gdzie był Redondo. Zawsze. Raimond van der Gouw, golkiper Manchesteru, zwrócił uwagę z kolei na drugą stronę medalu, postać Berga: „to zagranie zabiło Henninga Berga”, powiedział po latach. Faktycznie, kilka miesięcy później Norweg odszedł z Manchesteru. Najlepiej skalę tego, co zrobił Redondo oddają chyba jednak słowa Ivana Campo: „Jeśli zrobiłby to mi, pobiegłbym prosto do Buenos Aires. To było zagranie roku. Nie zdziwiło mnie to, że Fernando tego spróbował(sic!), ale zaskoczyło, że zrobił to tak czysto”.
Ten mecz pozwolił Królewskim się rozpędzić. W kolejnej rundzie pokonali, również faworyzowany, Bayern Monachium, a w finale ograli 3:0 dobrze im znaną Valencię. Redondo, podobnie jak w starciu z Manchesterem, także i w finale nosił na ramieniu opaskę kapitana. A to oczywiście oznaczało, że dostąpił zaszczytu podniesienia pucharu. Wybór na najlepszego gracza Realu w tamtym sezonie i najlepszego zawodnika UEFA zdecydowanie wskazuje nam, że na takowe wyróżnienie zasłużył. To była swego rodzaju koronacja.
W żaden sposób nie zasłużył jednak na to, co stało się później.
Rozdział IV. Książę wygnany
Po zwycięstwie w Lidze Mistrzów i fecie z tym związanej, w Realu Madryt przyszedł czas na wydarzenie równie ważne – wybory prezydenckie. Aktualnie urzędujący prezydent, Lorenzo Sanz, miał nadzieję na przedłużenie swych rządów. Poparł go m.in. Fernando Redondo. I to był jego błąd.
Kto wygrał – wiemy. Jaką obietnicą – wiemy. Wiemy też, że jej dotrzymał. Mało kto jednak pamięta, że Floretino Pérez w tym samym roku złamał serca niemal wszystkich madridistas. Po ofensywie transferowej i sprowadzeniu nie tylko Luisa Figo, ale też m.in. Claude Makélélé czy Flávio Conceição nowo wybrany prezydent uznał, że przydałoby się lekkie przewietrzenie składu. Na celownik wzięty został oczywiście Redondo, „wróg” w niedawnych wyborach. Za plecami zawodnika trwały negocjacje z Milanem. W czasie, gdy Pérez w hotelu na Mallorce rozmawiał z Gallianim i Braidą, ustalając ostateczną cenę za El Principe na 11,25 mln funtów, sam zainteresowany udzielił wywiadu, w którym powiedział: „Czuję się kompletnie zintegrowany z klubem. Dla mnie nie ma żadnego powodu do odejścia i gry w innym zespole. Powtarzam, Real jest moim domem i jak długo zależy to ode mnie, tak nie widzę powodu do odejścia”. Cóż, dość szybko miał się przekonać, że ta decyzja nie należy do niego.
Argentyńczyk został postawiony pod ścianą i po dwóch dniach negocjacji podpisał kontrakt z włoskim klubem. Oficjalna strona Realu podała wtedy do wiadomości, że „Redondo dogadał się z Milanem”. Sam Fernando zareagował na to komunikatem, w którym wyjaśnił, jak wyglądała cała sytuacja: „Chcę wam przedstawić fakty. Nikt z Realu nie skontaktował się ze mną, by powiedzieć mi, co się dzieje, przed środową nocą. Wtedy powiedziano mi, że oferta Milanu była bardzo interesująca dla klubu i kwota została uzgodniona. Powiedziano mi, że ta informacja została wcześniej przesłana do mojego agenta. Zatelefonowałem do niego i on potwierdził, że rozmawiał z Milanem i umowa została zatwierdzona. Zrozumiałem sytuację, ale to nie była moja decyzja, by odejść. Klub chciał, bym odszedł i byłem w niemożliwej sytuacji. Chcę zmyć tę plamę z mojego imienia i wizerunku”.
Fani zareagowali natychmiastowo. Wyszli na ulicę i przeszli pod Santiago Bernabéu, gdzie krzyczeli między innymi: „Nie chcemy Figo za Redondo” czy „Redondo jest Madrytu”. Pokopane zostało też auto Gallianiego. Niczego to jednak nie zmieniło. Książę odchodził.
Epilog. Książę na obczyźnie
Trudno powiedzieć, że Redondo „grał” w Milanie. Należałoby raczej użyć słowa „przebywał”. Już przed pierwszym sezonem zaczęły dręczyć go kontuzje, które odwlekały jego debiut. Zadebiutował dopiero w starciu z Romą. W grudniu… 2002 roku. Ponad dwa lata po transferze. Milan szybko oskarżył Królewskich, że ci wiedzieli o problemach Argentyńczyka i to z tego powodu zdecydowali się go sprzedać. Real wszystkiemu (oczywiście) zaprzeczył. Niemniej jednak transfer ten miał jeden, zdecydowanie pozytywny, skutek dla włoskiego klubu – to przez tę, niestety nieudaną, inwestycję zdecydowano się stworzyć Milan-Lab, które za niedługo miało stać się wzorem dla innych klubów.
Kilka meczów po debiucie Redondo dostał w prezencie możliwość odbycia sentymentalnej podróży. Milan jechał na Santiago Bernabéu, a Carlo Ancelotti wystawił go w pierwszym składzie. Jego „nowy” zespół co prawda przegrał, 1:3, ale Fernando mógł być szczęśliwy. Kibice oklaskiwali go niemal cały mecz, wywiesili też transparent z napisem „Bóg wraca do Raju”. Nie da się zaprzeczyć, że była to prawda. Nawet jeśli Bóg więcej czasu spędzał wtedy w szpitalach, niż grał w piłkę.
Karierę zakończył ostatecznie w roku 2004. W Milanie wystąpił 16 razy. W pewnym momencie swej, przedłużającej się rehabilitacji, pokazał całą swą klasę, którą prezentował nie tylko na boisku, ale i poza nim. Przyszedł do gabinetu Gallianiego i, z własnej inicjatywy, zaproponował, by klub wstrzymał mu wypłacanie pensji do czasu, gdy nie wróci na murawę. Chciał też oddać samochód i dom, które otrzymał od Milanu. Galliani na propozycję nie przystał, ale długo nie mógł wyjść z szoku: „Nigdy czegoś takiego nie widziałem w trakcie mojej kariery dyrektora. Fernando jest niewiarygodnym człowiekiem” mówił potem, wspominając tę sytuację.
Teraz Redondo kursuje pomiędzy Buenos Aires a Madrytem. Można powiedzieć, że mieszka równocześnie w obu miastach. Pojawia się też w telewizjach, a także występuje w meczach weteranów. Do tego, jak to zawsze miał w zwyczaju, czyta hiszpańskich pisarzy. Sam powiedział kiedyś: „Nie mam wielkich tajemnic. Chodzę na filmy, czytam. Bardzo lubię latynoamerykańskich pisarzy i niektórych hiszpańskich. Pasjonuję się też historią”.
Tak żyje dziś człowiek, którego imię skandowało niejednokrotnie Santiago Bernabéu. Spokojnie. Zapracował sobie na to.