Gwiazda? Absolutnie to określenie do niego nie pasuje. Jednak nazwisko, które musi budzić wielki respekt i przez lata budziło na boiskach La Liga i nie tylko. Gdzie się podział Baraja i czy jeszcze zobaczymy go w Primera División?
Późny talent?
El Pipo urodził się w małej miejscowości, Castronuño, leżącej nieopodal Valladolid. To właśnie w stolicy regionu Kastylii i Leon stawiał swoje pierwsze piłkarskie kroki. Zdolny kędzierzawy młodzieniec trafił do najbardziej znanej ekipy z regionu, Realu Valladolid. Grał w kategoriach juniorskich Blanquivioletas, aż do pełnoletności.
Debiut w rezerwach ekipy z Valladolid zaliczył 5 września 1993 roku, czyli 60 dni po swoich 18 urodzinach. Drugi zespół kastylijskiej ekipy grał wtedy w Segunda B. Rubén zagrał wtedy 90 minut, dostał żółtą kartkę, a jego drużyna przegrała… 0:4 na wyjeździe z Sestao. Kolejny mecz, kolejna porażka.
Baraja wyróżniał się jednak na tyle, by mimo słabych występów jego ekipy, dostać szansę na debiut w Primera División, po dwóch kolejkach gry w Segunda B. I to jaki debiut. W spotkaniu przeciwko Sevilli, pomocnik strzelił gola. Oczywiście nie była to bramka „stadiony świata”, a Sevillistas mogli mieć wielkie pretensje do sędziego, ale jednak taki wyczyn w premierowym meczu w La Liga zawsze musi budzić respekt.
Nie było jednak tak różowo, jak mogłoby się wydawać. Baraja mimo świetnego debiutu, zagrał w tym sezonie jeszcze tylko 123 minuty w barwach pierwszego zespołu. Natomiast to doświadczenie jakby dodało mu w wiatru w żagle i w rozgrywkach o dwa poziomy niższych, zanotował aż osiem goli. Jak na środkowego pomocnika, który dużo pracował w defensywie, to bardzo dobry wynik. Rubén już wtedy dał po sobie poznać, że jest walczakiem, zawodnikiem, który nigdy nie odpuszcza. A jak to u takich piłkarzy często bywa, wtedy brakowało mu jeszcze doświadczenia i oprócz tych pozytywnych rzeczy, ujrzał jeszcze 2 czerwone i 6 żółtych kartek…
Sezon 1994/95 to nadal progres, choć bez wyraźnego przeskoku prawie 800 minut w pierwszym składzie, do tego był ważną postacią ekipy rezerw i dopiero kolejne rozgrywki były dla niego przełomem. Jako dwudziestolatek Rubén grał już regularnie w Primera División, po czym zrobił coś, co z perspektywy czasu może się wydawać krokiem w tył. Trafił do Atlético gdzie przez dwa pierwsze sezony grał tylko w rezerwach. Co prawda, to była już druga liga hiszpańska, ale nadal poziom niżej. Sezon 1997/98 to 8 bramek, a kolejny już 11 i te występy spowodowały, że wreszcie zaczął grywać w pierwszym zespole.
24 lata i wreszcie stałe miejsce w pierwszym zespole. Zespole, który przeżywał wielki kryzys. Atlético po tym sezonie spadło, a Rubén ani myślał kolejnych rozgrywek spędzać w drugiej lidze. Choć nie zachwycał statystykami, to sięgnęła po niego świetnie prosperująca wtedy Valencia… Musiała jednak zapłacić Madrytczykom aż 12 mln €.
Złoty okres
Nagle z zawodnika, który w ekipie która spadła z La Liga grał 1800 minut, stał się kluczowym piłkarzem drużyny walczącej o najwyższe laury. Zresztą, kiedy przychodził do Madrytu, Rojiblancos byli mistrzami kraju. Magia? Baraja był po prostu odpowiednim człowiekiem w odpowiednim miejscu. Zresztą, właśnie w pierwszym sezonie dla Valencii spędził najwięcej czasu na boisku, bo aż 2925 minut, nie licząc jeszcze meczów pucharowych, w tym Ligi Mistrzów, w której Valencia dotarła do finału. A Baraja dał się poznać jako zawodnik nieustępliwy. 17 żółtych kartek niech najlepiej o tym świadczy.
To był wyjątkowy rok nie tylko dlatego, że Valencia radziła sobie bardzo dobrze, w dużej mierze dzięki El Pipo, ale także dlatego, że został dostrzeżony przez selekcjonera reprezentacji i zadebiutował w niej. W La Furia Roja był jedną z czołowych postaci przez kolejne 5 lat, notując 43 spotkania, w których strzelił 7 goli.
Kolejny sezon to już sielanka, mniej występów ze względu na urazy, jednak mistrzostwo zdobyte, a sam Baraja dołożył siedem trafień, mimo zaledwie 17 występów. I tak przygoda Rubéna z Valencią trwała. W La Liga Valencia z nim w środku triumfowała jeszcze raz. Do tego Puchar UEFA i Superpuchar Europy. Najlepszy okres w historii klubu, w dużej mierze właśnie dzięki niemu.
Co tak naprawdę dał od siebie Baraja Valencii? Siłę, nieustępliwość, zawsze walczył do końca. Nie był to jednak typowy przecinak, jednak zawodnik, który dysponował świetnym uderzeniem z dystansu i zawsze szukał otwierającego podania, czy to prostopadłego, czy to krótkiego, czy to długiego. Posiadał szeroki wachlarz zagrań, który cechuję raczej klasowego rozgrywającego, aniżeli defensywnego pomocnika czy też kogoś, kogo dzisiaj nazwiemy pomocnikiem długodystansowcem. Baraja był jednak zawodnikiem wybitnym, wyłamującym się poza pewne schematy.
Właśnie dlatego przetrwał nawet “inkwizycję” jaka miała miejsce w sezonie 2007/08 za sprawą Ronalda Koemana, który nieomal spuścił Valencię do Segunda División, w tym samym momencie… zdobywając Puchar Króla. To był jego ostatni sukces, jak i Valencii w ogóle. Baraja zagrał jeszcze dwa sezony w klubie, po czym stwierdzono, ze 34 latek nie jest już potrzebny i czas na młodszych.
Dzisiaj jest uznawany za niepodważalną klubową legendę. Jednym z najważniejszych zawodników, dzięki któremu Valencia przeżywała świetny czas. Siódmy w historii pod względem występów, z 362 spotkaniami na koncie.
Gdzie jest Baraja?
Po zakończeniu przygody z Valencią, media wskazywały, że Baraja może wrócić do rodzinnego Valladolid, trafić do innego klubu z Hiszpanii, ale najbardziej prawdopodobny wydawał się kierunek angielski. Kluby z Premier League były zainteresowane 34-letnim zawodnikiem. Nic nie wskazywało na to, że operacja zakończy się fiaskiem, sprawa jednak ucichła, a Baraja na boiskach w roli piłkarza już więcej się nie pojawił, chociaż tak naprawdę nikt nie wiedział dlaczego. I tak El Pipo usunął się w cień.
Później Baraja stał się ekspertem telewizyjnym, a także wrócił do Madrytu, by być asystentem Manzano w Atlético. Długo jednak nie pełnił tej roli i wraz ze zwolnieniem głównego szkoleniowca opuścił Madryt. Po tym epizodzie wrócił do Walencji, trenować młodzież lokalnego Huracanu.
Wraz z przybyciem na Mestalla Amadeo Salvo, ruszył projekt “walencianizacji” klubu. Zarówno jeśli chodzi o wychowanków w pierwszym zespole, ale jak i samych współpracowników, czy ambasadorów klubu. Zamysł był taki, żeby legendy klubowe dostały szanse jako pracownicy. I tak, Baraja podążył drogą, którą utorowali mu wcześniej Rufete i Curro Torres – został szkoleniowcem zespołów młodzieżowych. Konkretnie Juvenilu A. Zespoły pod jego wodzą odnosiły niemałe sukcesy i były najlepsze w swoich rocznikach. Bardzo szybko poznano się na jego talencie trenerskim. Kwestia czasu wydawało się objęcie ważniejszych funkcji w Valencii. I taką miał otrzymać właśnie w tym sezonie.
Afera związana z konfliktem na szczycie spowodowała, że Baraja był jednym z kandydatów na stanowisko dyrektora sportowego. Jego kandydaturę miał popierać sam Nuno, który miał już dość Rufete. Jednak jako Valencianista z krwi i kości, zwyczajnie nie wdawał się w tego typu gierki. Co więcej, postanowił opuścić klub. W tym samym czasie miał ponoć otrzymać propozycję od swojego byłego trenera – Rafy Beniteza – by być jego asystentem w Realu Madryt. Ile w tym prawdy, nie wiadomo. Tak czy siak, w Madrycie Baraja także nie wylądował.
Jak się jednak okazało, wcale daleko się nie ruszył, bo wylądował w Elche. Co też na pewno po części ucieszyło Valencianistas. Wszak drużyna z Elx jest jedyną zaprzyjaźnioną z Valencią, co zresztą można było odczuć w meczach poprzednich kampanii, kiedy Franjiverdes grali w Primera División. Jakim trenerem będzie Baraja? Trudno powiedzieć. Jest w bardzo trudnej sytuacji. Po trzech meczach ma na koncie wygraną, remis i porażkę oraz bilans bramkowy 2:3. Na dalsze efekty jego pracy, a zarazem ocenę, będziemy musieli poczekać. Na pewno jednak Baraja ma wszystko, by wrócić do Primera División, w innej roli. Być może nawet jako trener Valencii…
…bo tuż po skończeniu swojej pracy jako trener drużyn młodzieżowych Blanquinegros, Baraja wytłumaczył, dlaczego skończył karierę, mimo dobrej formy i wielu ofert.
Nie chciałem już ubierać innej koszulki niż ta Valencii, dlatego zakończyłem karierę
Jak widać, ten gatunek piłkarzy jeszcze nie wyginął. Amunt El Pipo!