Nie widzieliśmy tak słabej Barcelony od… czterech dni. Co jeszcze gorsze dla niej, ostatnio mówimy i piszemy tak mniej więcej właśnie co cztery dni. Śmiało można więc stwierdzić, iż Blaugrana znalazła się w kryzysie.
Luis Enrique będzie jednak bronił swoich podopiecznych, to normalne. Musi ich chronić, tak robi teraz niemal każdy menedżer. Ale co innego słowa, a co innego czyny. Czy warto zatem wierzyć Lucho, kiedy przekonuje nas na konferencjach, że jego drużyna wciąż pozostaje w dobrej formie fizycznej, że tak mówią raporty klubowe, że nasze analizy są płytkie i nie warte uwagi? Nie, to oczywiste. Kiedy Duma Katalonii wychodzi na boisko, wszystko jest weryfikowane.
Gdyby Barcelona miała problem w jednym spotkaniu, to wszystko byłoby ok, rzeczywiście moglibyśmy się mylić. Ale pięć? W tym nie ma żadnego przypadku. Brakowało sił, by dowieźć do końca dobry wynik z Villarrealem, by zagrać równo przez całe El Clásico, by przebić całą zajezdnię autobusów Realu Sociedad, w końcu też by pokonać Atlético w ¼ Ligi Mistrzów. W ciągu tych wszystkich spotkań Blaugrana zaprezentowała odpowiedni jej poziom właściwie tylko przez jedną połowę – drugą, w pierwszym meczu z Los Colchoneros. Fatalnie mało.
Idealnym obrazem niemocy podopiecznych Luisa Enrique była zresztą wczorajsza batalia o półfinał Champions League. – Grając przeciwko Barcelonie, uczymy się za każdym razem – stwierdził niedawno Diego Simeone, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że tym razem El Cholo bardziej zainspirował się właśnie wcześniej wspomnianym Realem Sociedad Sacristana – Baskowie grali bardzo wąsko w obronie, podwajali krycie i okazjonalnie agresywnie wychodzili do przodu, by już w zarodku zdusić budowaną przez przeciwnika akcję. Txuri Urdin chodziło nie mniej, nie więcej tylko o to, by wybić rywala z rytmu.
A że w ostatnich latach Atlético jest mistrzem właśnie w tego typu nowoczesnym catenaccio, to wiemy wszyscy. El Cholo w dwumeczu nie zaskoczył bowiem wcale, ale nie musiał, bo znając obecne problemy Barcelony i widząc w jaki sposób udawało się ją tłamsić w poprzednich meczach, musiał tylko dodać do owych schematów wyższy pressing, zwłaszcza w pierwszej połowie.
To właśnie on był zresztą kluczowy dla przebiegu spotkania. Rojiblancos nie wypuszczali się daleko aż pod szesnastkę rywala. Tam Duma Kataloni mogła sobie spokojnie rozgrywać. Mascherano do Piqué, Piqué do ter Stegena, ter Stegen do Mascherano… Aż się w głowie kręciło. Los Colchoneros czekali na przeciwników w środku pola i dopiero tam zaczynali kąsać, jak wygłodniałe wilki, na teren których wszedł ktoś nieproszony. Na to zresztą Rojiblancos reagowali całą watahą i to bardzo mądrze – właśnie w środkowej strefie ustawiali się bardzo blisko siebie, aby w ten sposób zmusić Blaugranę do rozgrywania po obwodzie. Udało się w 100%.
Kolejną rzeczą godną uwagi ze strony Atlético było również tak zwane mądre faulowanie. Piłkarze Diego Simeone, jeśli już popełniali przewinienia, robili to daleko od własnej bramki – głównie w bocznych sektorach oraz w okolicach koła środkowego. To nie pozwalało Barcelonie nabrać płynności, o szybkości w wymianie piłki już w ogóle nie mówiąc. Inna sprawa, być może nawet ważniejsza w dobie tego z jakimi problemami fizycznymi zmagają się obecnie zawodnicy Luisa Enrique, że właśnie dzięki temu gospodarze kompletnie neutralizowali potencjalne zagrożenie płynące z możliwości bezpośredniego uderzenia na bramkę.
I to jest zresztą kolejna bardzo ważna praca domowa, którą odrobił El Cholo. Jeżeli w ogóle dawać Blaugranie rzuty wolne, to niech to będą rzuty wolne pośrednie. Bo co z tego, że w całym meczu Duma Katalonii wygrała 8 pojedynków główkowych, w porównaniu z 13 zwycięskimi starciami rywali, skoro już w szesnastce Atlético proporcje te wyniosły 6 do 1 właśnie na ich korzyść?
W ten sposób znów wracamy do kwestii przygotowania fizycznego, albo może i w ogóle warunków fizycznych, którym zespół Lucho praktycznie nie był w stanie sprostać. Bo gdy Barcelona zbliżała się na 25 lub 30 metr, to kompletnie brakowało jej iskry. I w tej sytuacji widać też brak efektywności w dryblingach poszczególnych piłkarzy – ani Neymar (4/10), ani Messi (3/7), ani Iniesta (3/6) nie stwarzali w ten sposób zagrożenia. Nawet gdy udawało im się wygrać indywidualny pojedynek, to potem następowało rozczarowujące odegranie wszerz.
Ofiarą wszystkich powyższych czynników padł zresztą sam genialny Argentyńczyk, choć de facto w meczu rewanżowym z Atlético raczej oglądaliśmy jego cień. Nie atakował pola karnego, nie uderzał dystansu i co najbardziej symptomatyczne w jego grze, nie próbował żadnych indywidualnych rajdów. W całym spotkaniu przebiegł zresztą niesamowicie mały dystans, bo jedynie nieco ponad 7 kilometrów. Z czego to wynikało? A no właśnie z oszczędzania sił i w konsekwencji też częstszej obecności Leo w środku pola. Pomysł na grę Argentyńczyka w ten sposób jednak kompletnie zawiódł, bowiem nie wniósł on praktycznie żadnej kreatywności w grze Barcelony. Co gorsza, sam Messi przedłużył też swą niechlubną passę kolejnych meczów i minut bez strzelonego gola – dziś to odpowiednio 5 spotkań i 452 minuty.
Oczywiście i genialnego trio MSN można w tym wszystkim bronić, albo usprawiedliwiać. Nie raz w pomeczowych reakcjach kibiców przewinął się już słynny na całym świecie wirus FIFA. Ale czy on cokolwiek tłumaczy? Nie, to tylko zjawisko, jakie możemy zaobserwować, bardzo podobne zresztą do tego, o którym mówią liczby Neymara. Zacytujmy tutaj tekst Tomasza Ćwiąkały:
Neymar kończył [2015] rok z 16 golami i 12 asystami w 19 meczach. W ostatnich 17 spotkaniach ma „zaledwie” 8 bramek i 7 otwierających podań. To wciąż nadzwyczajne osiągnięcia, ale – takie są fakty – dużo gorsze niż wcześniej. Z wyliczeń El Pais wynika też, że w ostatnich trzech spotkaniach o połowę posypała się także skuteczność dryblingu u Neya.
Statystyki te pochodzą jeszcze sprzed rewanżowego meczu z Atlético, lecz co już wiemy, Brazylijczyk ich w nim nie poprawił.
I tak, skoro już przy zwolnieniu, wyhamowaniu, spadku kondycji mówimy, to to jest też chwila tryumfu wszystkich tych, którzy kilka miesięcy temu dowodzili, iż transfer Nolito jest potrzebny. A ja mogę tylko posypać głowę popiołem, bo nawet z perspektywy czysto sportowej tej idei nie popierałem. Łatwo jednak było dać porwać się jesiennym spektaklom MSN i wierzyć, że Lucho przerobił ich z ludzi na maszyny.
Teraz dopiero widać jak bardzo brakuje kogoś, kto mógłby wejść w buty Neymara, czy w nieco mniejszym stopniu Suáreza i dać drużynie powiew świeżości. Wiadomo, wspominany Nolito to wciąż zawodnik o jedną czy dwie klasy gorszy, ale jako rezerwowy zapewne zrobiłby w ataku lepszą różnicę niż Arda Turan czy marginalizowany coraz bardziej Aleix Vidal.
Inna sprawa, że to właśnie na karb samego klubu możemy zrzucić winę, za niedostateczne przygotowanie drużyny do obecnego sezonu:
– bo zawodników, szczególnie MSN, nie do końca dobrze przygotowano fizycznie do trudów bieżącej temporady
– bo w pierwszej jej części Lucho zbytnio eksploatował każdego z napastników
– bo źle zarządzano Barceloną pod względem finansowym
– bo w konsekwencji powyższego nie zapewniono żadnej alternatywy dla MSN
– bo jednocześnie uzależniono Blaugranę od formy MSN
I w ten sposób koło się zamyka.
Końcówka sezonu może być zresztą jeszcze trudniejsza, jeszcze ważniejsza i jeszcze bardziej wyczerpująca dla owej trójki. Jeśli Lucho chce walczyć o pozostałe trofea, to najbliższych meczach nie będzie mógł rotować żadnym z napastników. Kolejne wpadki mogą drogo kosztować Katalończyków. I choć ich kolejni rywale nie wydają się zbyt wymagający, to biorąc pod uwagę obecny kryzys, Luis Enrique oraz jego podopieczni nie powinni lekceważyć nikogo. Zwłaszcza drużyn walczących nadal o utrzymanie, a także Espanyolu. Widmo El Tamudazo znów zawisło nad Camp Nou.