Niezwykle trudno zdobyć serca ludzi wielbiących tak charyzmatyczne postacie jak David Albelda, Ruben Baraja, Santiago Canizares czy Roberto Ayala. Lata pustki oraz poszukiwań prawdziwego autorytetu wypełnił dopiero Nicolas Otamendi. Na kogoś takiego czekało walenckie środowisko — na szefa, który będzie wywoływał postrach wśród rywali i szeryfa, który będzie pilnował porządku. Argentyńczyk wypracował sobie nawet znak firmowy, którym pozdrawiali go ludzie na ulicach. Brodaty obrońca stał się symbolem projektu Petera Lima. Do czasu, aż Walencja okazała się dla niego zbyt mała. A kibiców nic nie rani tak mocno jak raz wypowiedziane słowa…
To był rok Nicolasa Otamendiego, bez cienia wątpliwości. Uczciwie zapracował sobie na miejsce we wszystkich hiszpańskich jedenastkach sezonu, nie było większych dyskusji, czy rzeczywiście on powinien tworzyć duet z Gerardem Pique. Uczciwie można przyznać, że w perspektywie całego sezonu był najlepszym piłkarzem w zespole Nuno Espirito Santo. Tym bardziej nic dziwnego, że po kilku tak doskonałych miesiącach zwrócił na siebie uwagę najlepszych piłkarskich firm świata. Jednakże Otamendi zapracował sobie na coś więcej — na kult swojej osoby, a to znacznie cenniejsze niż rankingi, wyróżnienia czy nagrody.
Byłem w Walencji w styczniu, więc mogłem na własnej skórze doświadczyć, jak miasto utożsamia się z tym gościem. Rzecz jasna, spotkaliśmy się z Otamendim i rzeczywiście panowała wokół niego aura idola, faceta z jajami, pieprzonego szefa tej drużyny. W ramach promocji jednego z klubowych sklepów odbyło się spotkanie z Nico Otamendim oraz Rodrigo de Paulem, argentyńskimi przyjaciółmi. Każdy mógł podejść, zrobić sobie zdjęcie, odebrać kartkę z podpisami zawodników. Ot, chwyt marketingowy, praca nad marką i zbliżenie fanów z piłkarzami. Skala i rozmach wywołały jednak wrażenie. Kolejka do sklepu ciągnęła się przez całą ulicę, a pierwsi koczownicy pilnowali miejsc nawet dwie godziny wcześniej. Trudno mi stwierdzić, czy przyszło tam kilkaset osób, czy to już liczba sięgająca tysięcy, natomiast dało się poczuć, że przyszli tam dla idola, a de Paul był na drugim planie.
Skąd ta nieszczęśliwa miłość? Otamendi to facet, którego kupuje się w pełnym pakiecie, uwielbiając za całokształt. Poczynając od umiejętności, czyli niesamowitego timingu, antycypacji, perfekcji we wślizgach, siły wybicia i wyskoku, zdolności zawiśnięcia w powietrzu, nieprzeciętnej interpretacji przestrzenii, kończąc na jego wizerunku złego chłopca. Walencja miewa kompleksy wobec większych, zwłaszcza piłkarsko. To jasne, że wszyscy tam mają dość Barcelony oraz Realu. Nico był dla nich bohaterem na swój sposób robinhoodowskim. Zabierał bogatszym, dawał biedniejszym, choć ostatnio również Valencia ma aspiracje na wtargnięcie do grona bogatszych. Różnica klas jest jednak niepodważalna. Otamendi, czysty bad boy, bez kompleksów zatrzymywał największych pokroju Neymara czy Ronaldo. Tak jak Krychowiak emocjonalnym kopnięciem futbolówki w bandę zdobywał serca fanów, tak Nico poszczególnymi zagraniami wkradał się do sfery uczuciowej Estadio Mestalla. Bezpardonowe, czyste wejście w Ronaldo; wykrzyczenie Neymarowi prosto w twarz, co myśli o jego symulacjach; wywoływanie grymasu bólu na twarzach kolejnych przeciwników, chociażby Benzema ewidentnie miał dość po walce wręcz z argentyńskim gladiatorem; dalej wybicia piłki z linii bramkowej czy zrobienie gwiazdy, by własnym ciałem zablokować uderzenie.Dzisiaj spotkaliśmy się z Nicolasem Otamendim i Rodrigo de Paulem. Tłumy wielkie, miasto żyje projektem. pic.twitter.com/mUImgE2Poc
— Dominik Piechota (@dominikpiechota) January 22, 2015
To był rok pełen poświęcenia, w którym Nicolas zarażał swoich wyznawców pewnością siebie, wiarą w sukces i wiarą w… przyszłość. Skończyło się trzęsienie portkami przed największymi, on dawał gwarancję spokoju, waleczności, charakteru, nie przepuszczał przecież nikomu. Publiczność delektowała się jego każdym wyskokiem, wstrzymywała oddech przy rzutach rożnych, bo to miało być pewne zagrożenie bramki. Przeskoczył Sergio Ramosa, dając wiarę w zwycięstwo. Kiedy doznał urazu barku, krzyknął do Nuno tranquillo, tranquillo, pokazując, że ból przejdzie, stawka, o jaką grają jest ważniejsza. Chwilę później nie tylko pokonał cierpienie, ale trafił do siatki. Po kolejnych golach podbiegał do kibiców, salutując im wykonanie zadania i składając pewien hołd, podziękę za ciągłe wsparcie. Kiedy ludzie widzieli Otamendiego na plaży czy na ulicy, przykładali dłoń do czoła i salutowali mu, tak jak on ich nauczył na Estadio Mestalla. Ludzie stylizowali brody na Nico, salutowali sobie na stadionie, mogli być dumni, że ich generałem jest facet, jak mawiają w Hiszpanii, con dos cojones. Twardziel, z jajami, nieustępliwy, wzór, autorytet, idol. Ile razy trafiał do siatki w kluczowych momentach, kibice świętowali trafienie swojego generała. A on podbiegał do nich, by zameldować, że wykonał swoją powinność.
Futbol zawsze miał w sobie coś religijnego, stąd też taka sakralizacja idoli. Można mieć najlepszych piłkarzy, można mieć gwiazdy za miliony euro, ale Nicolas Otamendi po prostu wcielił się w rolę bożka, tak jak Rzym ma Tottiego, a Liverpool miał Gerrarda. Piłkarz-symbol. Myślisz Valencia, mówisz Otamendi. Do takiej roli miało to wszystko zmierzać, zaczęły się pojawiać głosy, że opaskę powinien nosić on, a nie Dani Parejo. Uskrzydlony nietoperz miał mieć twarz Otamendiego, wszyscy mieli utożsamiać projekt Petera Lima właśnie z nim. Kiedy zespół Nuno przeżywał złe chwile, to zazwyczaj Nico wyciągał resztę z dołka swoim charakterem i stabilnością. Sezon ostatecznie skończył się szczęśliwie, przyszedł czas zasłużonych urlopów, Otamendi poleciał na Copa America. I zaczęła się burza…
Nie będę was czarował ani zasmucał od początku historiami prasy, bo to, jak dobrze wiemy, pewien alternatywny świat, który musi jakoś napędzać sprzedaż. Ale pojawiły się rzeczywiste głosy, że Manchester United jest zainteresowany walenckim obrońcą. Potem przyszła oferta 35 mln euro, wliczająca także możliwość wymiany za jednego z niechcianych zawodników jak Nani czy Chicharito. Wkrótce okazało się, że również Manchester City czy Real Madryt widziałyby w swoich szeregach walecznego Argentyńczyka.
A co w Walencji? Płacz i poczucie zagrożenia. Amadeo Salvo, zarządca klubu, uspokajał, że nie zgodzi się na transfer, a piłkarza obowiązuje klauzula transferowa w wysokości 50 mln euro. W międzyczasie atmosferę podgrzewał agent zawodnika, informując, że intencją Otamendiego jest zmiana otoczenia na większe, poszukiwanie nowych wyzwań. Poziom niepokoju wzrastał.
Ziema całkowicie osunęła się spod nóg walenckiemu środowisku, kiedy głos zabrał sam piłkarz. „Klub dobrze wie czego ja chcę, mój agent jest obecnie w Walencji i przeprowadza rozmowy w tej sprawie. Stanowisko mojego agenta jest moim stanowiskiem. Powiedziałem mu, że skupiam się teraz całkowicie na Copa America i kazałem mu robić to co do niego należy” — rzekł reprezentant Argentyny do mikrofonu obrandowanego marką ESPN. Choć nie padły tam żadne deklaracje, słowa są jednoznaczne, wymowne, dla jego wyznawców krzywdzące. Mało tego, pojawiła się informacja, że obrońca nie ma zamiaru wracać już do Walencji, co najwyżej w celach związanych z przeprowadzką, dlatego jego agent Eugenio López ma załatwić sprawę transferu, zanim Nico skończy urlop. Poniekąd zrozumiałe, że w najlepszym wieku po najlepszym sezonie życia chciałby przenieść się do czołowych, najbogatszych klubów, nie wiadomo, czy taka okazja się powtórzy. Z drugiej strony, to pewien sygnał związany z brakiem wiary w walencki projekt, a stanowczość tego ruchu jest porażająca, bez jakichkolwiek sentymentów.
Co na to opinia publiczna? Serce pęka, ale osoba postrzegana za idola okazała się być zwykłym najemnikiem, zdają się powtarzać kibice z Mestalla. Superdeporte zaprezentowało okładkę “Płać i kropka”, sugerującą jasno stanowisko fanów — 50 milionów, a ciebie nie chcemy więcej widzieć, zdrajco. Słowa bolą najbardziej. Jak zaskakująca szybko udało się pokochać Otamendiego, bo to przecież tylko jeden rok w klubie, tak jeszcze szybciej ten romans zostanie zakończony. Niczym pstryknięcie palcami, tak szybko należy się odkochać.
Wątpliwe, by sytuację dało się odwrócić. Otamendi to facet zasługujący na grę na najwyższym poziomie, za charakter, ambicje i umiejętności. Pozostają pytania: gdzie i za ile? Najbardziej prawdopodobny kierunek to Manchester, nie wiadomo jakiego koloru. Za ile? Eugenio López spotkał się z Jorgem Mendesem, próbując go namówić na rozmowę z właścicielami walenckiego klubu i obniżkę ceny. Portugalski agent ma przecież znaczne wpływy na klub z Mestalla. Pamiętajmy też jednak, że Amadeo Salvo to nieustępliwy biznesmen, który przed rokiem w analogicznej sytuacji dopiął swego i otrzymał 20 mln za Jeremy’ego Mathieu, mimo że wywierano na nim zewsząd presję, a Francuz powiedział, że nie będzie wkładał więcej serca w grę w tym klubie.Płać i kropka. Otamendi, krótka droga od bożyszcza tłumów, dowódcy i idola do najemnika. Słowa ranią kibiców. #fuera pic.twitter.com/ZazE4hZehu
— Dominik Piechota (@dominikpiechota) June 20, 2015
Całą tę sytuację postrzegam jako kolejny test dla walenckiego środowiska. Zarówno dla kibiców, jak i zarządców. Przekonamy się, czy są w stanie postawić na swoim. To już kolejny niepokojący sygnał w ostatnich tygodniach. Najpierw przypadek Rodrigo Caio, potem konflikty interesów, spór o władze i obowiązki, teraz odejście piłkarza-symbolu, z którym cały projekt był utożsamiany. Pep Guardiola mawiał, że bez względu na wszystko, przetrwamy. Przez Walencję przechodzą duże kataklizmy. Trudno o bardziej wymagający test dojrzałości. Paradoksalnie: parę lat temu dochodziło do większych katastrof i chwil zwątpienia. Jednak kiedy przez chwilę dotknęło się normalności, trudno wrócić do solerowskich czasów próby.
– – –
Felieton nominowany do tytułu „Tekst Roku ¡Olé! 2015”. Zobacz wszystkie nominacje ►