
Fot. mlssoccer.com
José Mourinho w Realu Madryt zbudował twór, którego głównymi atutami były jednostki i indywidualności. Nie stworzył jednak czegoś, co byłoby esencją słowa „drużyna”, dlatego nie udało mu się nawiązać ani do złotej ery z lat 1955-60, ani nawet do przesławnych Galácticos sprzed dekady. Zupełnie innym tropem podąża jego następca, Carlo Ancelotti.
Włoch stroni od medialnego szumu, stawia efektywność ponad efektowność, w jego zespole nie ma równych i równiejszych. Taki pragmatyzm byłego trenera PSG pozytywnie wpływa na Królewskich, wydobywając z nich to co najlepsze – nie tylko dla poszczególnych zawodników, ale również i całego zespołu.
Sztuka adaptacji
Carletto jadł chleb z niejednego pieca. Bogatszy w zebrane w wielu krajach doświadczenia podszedł do sprawy Realu Madryt nie tyle z dystansem co po prostu „na chłodno”. Swoją przygodę w stolicy Hiszpanii rozpoczął bez (spodziewanych?) fajerwerków czy nawet rewolucji. Stając w opozycji do swojego poprzednika, włoski trener nie próbował narzucić Królewskim określonej filozofii – wręcz przeciwnie, Ancelotti do powierzonego mu zespołu dopasował taktykę i wraz z upływem czasu delikatnie, aczkolwiek konsekwentnie ją rozwijał, ulepszał i wzbogacał. Pragmatyczne podejście szkoleniowca Realu procentuje – umiejętnie wykorzystuje on atuty poszczególnych piłkarzy, stosując odpowiednie rotacje, indywidualne podejście do każdego przeciwnika, jednocześnie zachowując w zespole stabilizację i równowagę. Dzięki takiej postawie, szkoleniowiec cieszy się w drużynie niepodważalnym szacunkiem, a na linii trener-drużyna wytworzyła się niezwykle silna nić porozumienia i zaufania. Tej z kolei nie burzy nawet podział ról wśród golkiperów, czyli jedna z ważniejszych kwestii, która zresztą doprowadziła wykonaną przez Mourinho pracę do fiaska. A skoro pod względem psychologicznym i mentalnym w Realu panuje taki spokój, żeby nie powiedzieć nawet sielanka, nie dziwi więc fakt, iż Los Blancos poczynili kolosalne postępy również pod względem sportowym.
Ostatni gwizdek
Jak w każdej drużynie, tak również i w Realu nie brakuje piłkarzy, których nieustannie łączy się z przenosinami do innych klubów. Jednym z takich zawodników jest bez wątpienia Fábio Coentrăo – do niedawna synonim niewypału transferowego w słowniku każdego madridisty. Trzy lata, które spędził na Santiago Bernabéu były dla niego prawdopodobnie najtrudniejszym okresem w karierze – Portugalczyk nie potrafił podołać ciążącej na nim presji, często łapał kontuzje, a nawet kiedy grał, przeważnie robił to przeciętnie. W pewnej chwili zaczęto go porównywać nawet do „legendy” Realu, czyli Jonathana Woodgate’a – piłkarza, którego oprócz nieskończonych problemów zdrowotnych idealnie charakteryzowała pierwsza część jego nazwiska. Jakby tego było mało, nie pomagał sobie sam zawodnik, bowiem paparazzi nieraz przyłapywali wychowanka Rio Ave np. na paleniu papierosów…
Gdy wydawało się, że w sprawie odejścia Coentrăo z Realu wszystko już zostało przesądzone, nastąpił nieoczekiwany zwrot akcji. Eksplozja formy sprawiła, iż w jednej chwili Portugalczyk z niechcianego nieudacznika stał się filarem defensywy Królewskich. W ostatnim czasie notował świetne występy m.in. w finale Copa del Rey z Barceloną, jednak najlepszą referencją jego dyspozycji jest pierwszy mecz półfinałowy Ligi Mistrzów z Bayernem. Fábio dosłownie nakrył czapką Robbena, świetnie stosował pressing i ustawiał się, dzięki czemu zanotował kilka bardzo ważnych odbiorów. Ponadto raz po raz efektownie i efektywnie włączał się w poczynania ofensywne swojej drużyny, co z kolei zaowocowało kluczową tego wieczoru asystą. Czyżby 30-milionowy transfer Coentrăo zaczął się wreszcie spłacać?
Niczym nawrócony
Sukces defensywy Realu to nie tylko zasługa wybuchów formy poszczególnych zawodników jak niegdyś Carvajala czy obecnie Coentrăo. Niezwykle skuteczny monolit obronny to w dużej mierze zasługa Pepe. Na przestrzeni roku piłkarz ten nie tyle rozwinął się pod względem umiejętności, co po prostu dojrzał. Portugalczyk stał się punktem centralnym bloku defensywnego Realu – jest kimś w rodzaju dyrygenta, głównym organizatorem obrony Królewskich. Na przekór nieopuszczającej go infamii imponuje odpowiedzialnością – w Primera División od początku roku kalendarzowego obejrzał jedynie trzy żółte kartki, natomiast w Lidze Mistrzów jedyną takową ujrzał w pierwszym meczu fazy grupowej w meczu z Galatasaray. Oprócz fantastycznej gry defensywnej, bardzo dobrze spisuje się również w ataku. Strzela niezwykle ważne zwycięskie gole (mecz z Espanyolem 12 stycznia zakończony rezultatem 0:1) oraz notuje asysty (potyczki z Elche, Rayo czy ostatni mecz Ligi Mistrzów z Bayernem).

Pepe przeciwko Realowi Sociedad
Biorąc pod uwagę nieustanne problemy dyscyplinarne Sergio Ramosa oraz wciąż niepewną sytuację zdrowotną Varane’a, Pepe jest dla Realu Ancelottiego kimś wręcz bezcennym. Jego mentalna metamorfoza połączona z iście profesorską ostatnimi czasy formą to dla Królewskich rzecz nie do przecenienia. Gdyby nie Pepe, Los Blancos na pewno nie byliby teraz w tym samym miejscu, na tych samych etapach rozgrywek.

Pepe przeciwko Bayernowi
Zaufani pracownicy
O Modriciu i jego grze napisano już chyba wszystko. Eksperci zachwycają się tym, jak realizuje założenia taktyczne, kibice rozpływają się nad jego bajeczną techniką, a osobistości związane ze światem piłki mówiąc o Chorwacie wyrażają się jedynie w samych superlatywach. Dość powiedzieć, że taka osobistość jak Mijatović mówi o nim: „Na grze Królewskich odciska równie znaczne piętno jak niegdyś Ronaldo”, a Davor Šuker to właśnie Modricia, a nie Ronaldo, Bale’a czy Xabiego Alonso uważa za najważniejszego piłkarza w ekipie Ancelottiego. Wszystkie te pochlebstwa są jednak w pełni uzasadnione, bowiem wychowanek Dynama Zagrzeb sam w sobie jest esencją światowej klasy nowoczesnego pomocnika. Łączy obowiązki ofensywne z defensywnymi, na boisku jest dosłownie wszędzie i nigdy nie odstawia nogi. To żołnierz, ale też i wirtuoz, którego nie sposób przecenić.
Znacznie mniej uwagi poświęca się innemu zawodnikowi Królewskich, który na ewolucje i ogólny progres gry Realu miał wcale nie mniejszy wpływ – mowa oczywiście o Angelu Di Maríi. Wydawało się, że ten do niedawna etatowy skrzydłowy po przyjściu do klubu Garetha Bale’a częściej widywany będzie na ławce niż na murawie, jednak nic bardziej mylnego. Ancelotti znalazł dla niego miejsce w pierwszym składzie w roli tzw. „central wingera” – zawodnika pierwotnie ustawionego na pozycji ofensywnego pomocnika, którego głównym zadaniem jest jednak częste schodzenie do skrzydła i stwarzanie zagrożenia oraz przewagi liczebnej właśnie bocznych strefach. Z zadań mu powierzonych Di María wywiązywał się na tyle dobrze, że na nowej pozycji rozegrał prawie całą rundę wiosenną. O słuszności zastosowania takiego zabiegu taktycznego powierzonego Argentyńczykowi świadczą m.in. mecze z Barceloną oraz Almeríą odpowiednio zakończone wynikami 3:4 i 4:0.

Di María przeciwko Almerii

Di María przeciwko Barcelonie
Jak uciszyć media?
Można by rzec, iż do niedawna Karim Benzema częściej bywał głównym tematem plotek transferowych niż notował udane zagrania. Przyjście do klubu Carlo Ancelottiego diametralnie tę sytuację zmieniło; Francuz jest jednym z zawodników, którzy podczas obecnego sezonu przeszli wielką metamorfozę. Wszyscy pamiętają zapewne wiele jego pokracznych występów i całą gamę fatalnych zagrań. Ponadto, równie często co o jego odejściu mówiło się także o możliwym sprowadzeniu konkurenta dla Benzemy – jako kandydatów wymieniano Lewandowskiego, Cavaniego i Falcao. Na szczęście dla samego Francuza to wszystko jest już melodią przeszłości. Dziś Karim jest jedną z fundamentalnych postaci zespołu i napastnikiem niemalże kompletnym, z nawiązką spłaca okazane przez Ancelottiego zaufanie. Postępy poczynione przez napastnika Królewskich są widoczne gołym okiem – wychowanek Lyonu częściej i skuteczniej gra tyłem do bramki, bierze aktywny udział w rozprowadzaniu akcji, skuteczniej atakuje głębie, a także precyzyjniej i szybciej podaje (85% skuteczności). To oczywiście ma przełożenie na statystyki Francuza. Jego dorobek prezentuje się co najmniej okazale – w 51 spotkaniach do siatki trafiał 26 razy, zaliczył piętnaście asyst, a swoim partnerom wykreował łącznie około 90 groźnych sytuacji podbramkowych (mniej więcej na półmetku sezonu miał ich na swoim koncie tyle samo co w całym poprzednim sezonie).
Dziś w Madrycie stosunkowo rzadko mówi się o możliwym kupnie innego napastnika w kontekście pierwszego składu. Plotki transferowe dotyczące możliwego opuszczenia Santiago Bernabéu przez Francuza ucichły kompletnie, a sam piłkarz stał się jednym z bohaterów drużyny na przestrzeni całego sezonu.
Trenerska forma opiekuńczości
Ancelotti to również przeciwieństwo Mourinho jeśli chodzi o relację pomiędzy nim a poszczególnymi piłkarzami. Szczególną różnicę można wyczuć na linii trener-zawodnicy, kiedy tych drugich rozpatrujemy w kontekście słabszych ogniw drużyny. Gdy ci (niezależnie od tego kto dokładnie) zawodzili, The Special One stosował wobec nich terapię szokową – najpierw stawiał owych jegomościów w świetle reflektorów, publicznie wytykał im błędy, by na koniec posadzić nieszczęsnych kopaczy, niekiedy na długie tygodnie, na ławce. Taka forma uświadamiania piłkarzy ewidentnie nie przynosiła oczekiwanych przez Mourinho efektów, bowiem tylko nieliczni, najsilniejsi psychicznie, wytrzymywali dodatkowo i niepotrzebnie wytworzoną wokół nich presję. U włoskiego trenera takiej postawy nie uświadczymy. Carletto nikogo nie zakuwa w dyby, by potem wystawić go na pośmiewisko – przeciwnie, w ciszy i spokoju odsuwa takiego zawodnika od składu, daje mu czas, indywidualnie pracuje z nim na treningu, po czym daje kolejną szanse.
Efekty takiego podejścia szkoleniowca zdecydowanie bardziej pozytywnie odbijają się na formie zawodników. Dobrym przykładem jest chociażby Illarramendi – do tej pory zagubiony w świecie wielkiej piłki, z ewidentnie ciążącą presją zapłaconej za niego kwoty. Zazwyczaj zachowawczy i nerwowy dziś żadnej z tych cech nie okazuje. Kiedy trzeba popisuje się rewelacyjnym wertykalnym podaniem, w defensywie gra czysto, ale i odważnie, a na domiar tego odblokował się pod względem strzeleckim (ma na koncie trzy trafienia w meczach z Elche i Realem Sociedad w Primera División oraz z Almeríą w Copa del Rey). Warto zauważyć, iż są to jego jedyne trzy zdobyte bramki w całej profesjonalnej karierze!
Drugą szansę od Ancelottiego otrzymał również Isco. Do tej pory trybuny Santiago Bernabéu nie szczędziły mu szydery, jednak tym razem wychowanek Valencii kibicom odpowiedział na boisku i to kilka razy. Odkąd przestał dążyć do tego, by podczas meczu za każdym razem być w centrum uwagi, stał się cennym zawodnikiem w talii asów Carletto. Na plus wychodzi mu także praca w defensywie – współpraca w obronie na linii Isco-Coentrăo układa się idealnie. Były pomocnik potrafi zaimponować nie tylko dryblingiem ale też i liczbą odbiorów (w meczu z Barceloną zaliczył ich aż 12!) i bardzo skuteczną asekuracją. Świetnie zaprezentował się również w ostatniej kolejce, kiedy to Real mierzył się z Osasuną (95% celności podań, dwie zanotowane asysty).

Isco przeciwko Osasunie
Spełnienie marzeń
Wszystkie te powyżej opisane osobistości to w świecie piłki jednostki wręcz niepowtarzalne, potrafiące jednak bardzo dobrze ze sobą współpracować. Ancelotti, który przed sezonem obejmował zespół (wybitnych) indywidualistów uczynił z nich drużynę niemalże kompletną. Uczynił to będąc w jednej osobie strategiem, psychologiem, ale również i przyjacielem swych podopiecznych. Dlatego też, nie ulega wątpliwości, iż Real Ancelottiego ma szanse stać się drużyną, która zapisze swoje karty w historii.
A do tego brakuje naprawdę niewiele. Królewscy dotarli przecież do finału Ligi Mistrzów, zatem upragniona przez każdego madridistę decima jest w zasadzie na wyciągnięcie ręki. Real ma również szanse zwyciężyć w rozgrywkach ligowych, jednakże pod tym względem wiele zależy również od ich rywali. Pucharowe tridente dopełniłby zdobyty już wcześniej Puchar Króla. Czy wkrótce Los Blancos na naszych oczach zapiszą złotymi literami kolejny piękny rozdział swej historii? Przekonamy się niebawem.