La Liga synonimem konkurencyjności? Czy to może się udać? Sezon 2016/17 bardzo chce pokazać, że taki stan rzeczy jest możliwy, ale czy wytrzyma próbę czasu i obroni się kształtem tabeli choćby na koniec rozgrywek? Czy fani piłki kopanej z Półwyspu Iberyjskiego mogą coraz śmielej zacierać ręce przed każdym kolejnym sezonem, który zapowiadać będzie zaciekłą batalię o mistrzostwo i europejskie puchary? Bez cienia wątpliwości hiszpański futbol na to zasługuje. Niestety, świetne występy tamtejszych ekip na arenie międzynarodowej w ostatnich latach totalnie przeczą obecnej sytuacji w rodzimych rozgrywkach.
Niestrawne fakty
Jak kształtuje się piłkarska rzeczywistość na boiskach La Liga i jaki mamy stan posiadania w tej materii? Podróż w czasie o 10 sezonów wstecz z pewnością ułatwi ocenę i diagnozę problemów, z którymi boryka się hiszpański futbol.
Analiza obejmuje 10 ostatnich edycji Primera División, a pod uwagę wzięte zostały ekipy, które wywalczyły miejsca w pierwszej siódemce. Zestawienie obejmuje procent z ilość zdobytych punktów na ogół możliwych przez kluby z poszczególnych miejsc, jak i również średnią różnicę punktów pomiędzy bezpośrednio sąsiadującymi lokatami. Zostało to ujęte zarówno w wartości procentowej, jak i punktowej.
Sezon | Ilość zdobytych punktów w % na poszczególnych lokatach | Różnica punktów pomiędzy bezpośrednimi lokatami (średnia w %/pkt.) | ||||||
1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | ||
2006/2007 | 66 % | 66 % | 62 % | 58 % | 54 % | 53 % | 53 % | 1,86 %/2,12 pkt. |
2007/2008 | 75 % | 68 % | 59 % | 56 % | 56 % | 53 % | 52 % | 3,29 %/3,75 pkt. |
2008/2009 | 76 % | 68 % | 61 % | 59 % | 57 % | 54 % | 51 % | 3,57 %/4,07 pkt. |
2009/2010 | 87 % | 84 % | 62 % | 55 % | 54 % | 51 % | 49 % | 5,43 %/6,19 pkt. |
2010/2011 | 84 % | 81 % | 62 % | 54 % | 51 % | 51 % | 51 % | 4,71 %/5,37 pkt. |
2011/2012 | 88 % | 80 % | 54 % | 51 % | 49 % | 48 % | 47 % | 6,00 %/6,84 pkt. |
2012/2013 | 88 % | 75 % | 67 % | 58 % | 57 % | 50 % | 49 % | 5,57 %/6,35 pkt. |
2013/2014 | 79 % | 76 % | 76 % | 61 % | 55 % | 52 % | 52 % | 3,86 %/4,40 pkt. |
2014/2015 | 80 % | 79 % | 68 % | 56 % | 54 % | 53 % | 46 % | 4,86 %/5,54 pkt. |
2015/2016 | 82 % | 81 % | 77 % | 68 % | 67 % | 53 % | 48 % | 4,86 %/5,54 pkt. |
2016/2017 | 80 % | 74 % | 70 % | 66 % | 58 % | 57 % | 56 % | 3,43 %/3,91 pkt. |
Tabela 1. Zestawienie procentowe zdobyczy punktowej oraz średnich różnic pomiędzy bezpośrednimi lokatami 1-7 w ujęciu % i punktowym w ostatnich 10 sezonach.
Zakończony sezon 2006/2007 pozwalał spoglądać w przyszłość przez różowe okulary. Średnia 66% liczby zdobytych punktów przez ówczesnego mistrza, Real, i wicemistrza, Barcelonę, oraz 62% trzecią Sevillę dawał obraz trudnego i wyczerpującego sezonu. Któż mógłby pomyśleć, że w dzisiejszych realiach giganci z Madrytu czy Barcelony nie sprostają oczekiwaniom tak dużej liczby spotkań? Lider i wicelider edycji 2006/07 kończą sezon mając tyle samo punktów. Ponadto średnia różnica zdobytych oczek pomiędzy bezpośrednio sąsiadującymi lokatami to tylko nieco ponad 2. Czego chcieć więcej? Rywalizacja, konkurencja i napięcie jak u Hitchcocka do ostatnich serii gier. Ostatnie akordy niezwykle atrakcyjnego sezonu w La Liga z nadziejami wybrzmiewały melodię stabilizacji i ugruntowania się obecnego stanu rzeczy.
Nic bardziej mylnego. Słońce i błękitne niebo wyjrzały tylko na chwilę, by zapowiedzieć czarne chmury i burzę w nadchodzących latach. Zwiastuny okazały się być jedynie potwierdzeniem, że to chwilowy kryzys wielkich, którzy ani myślą tolerować takiego scenariusza w dłuższej perspektywie.
Kolejny rok gwałtownie zdestabilizował sytuację. Real Madryt zgarnął mistrzostwo, wyprzedzając wicelidera, Villarreal, o 8 pkt oraz trzecią Barceloną aż o 18. Średnia różnica punktów pomiędzy poszczególnymi lokatami wzrosła z 2,12 do 3,75. Sezon 2007/08 był tylko wstępem do totalnej dominacji Barcy i Realu w kolejnych pięciu kampaniach. Okres ten naznaczony był totalną skrajnością, wyścigiem dwóch bolidów, które objeżdżały sezon tak, jakby miały cztery dodatkowe cylindry, wyprzedzając resztę stawki bez najmniejszych problemów o kilkanaście długości.
Począwszy od edycji 2008/09 mistrz z Barcelony wyprzedza wicelidera Real o 7 oczek, a trzecią Sevillę aż o 17. Trzy kolejne sezony były rozgrywane pod batutą Realu i Barcy. Reszta stawki dosłownie i w przenośni nie istniała. Bo jak inaczej nazwać rywalizację, w której lider oraz wicelider w każdym z sezonów wyprzedzają trzecią ekipę o więcej niż 20 punktów, robiąc sobie z jednej z najsilniejszych lig na świecie kabaret? W latach 2009-2012 Katalończycy i Królewscy zdobywali w całym sezonie grubo ponad 80% punktów. Średnia różnica zdobyczy pomiędzy poszczególnymi lokatami w latach 2008-2013 oscylowała w granicach od 4 do niemal 7 w sezonie 2011/12.
Bezwzględne panowanie w ostatnich latach dwóch gigantów w bordowo-granatowych i białych trykotach zakończyło się wraz z nastaniem sezonu 2013/14. Rok ten przyniósł niespodziankę w postaci mistrzostwa Atlético Madryt. Zaskoczenie, które dało wielką ulgę i jeszcze większą świeżość. Na salony wkroczył, jak się później okazało, kolejny poważny gracz, który nie był przypadkowym zwycięzcą, tylko silnym i dobrze zorganizowanym rywalem. Atleti dołączyło tym samym na stałe do ścisłej czołówki. Kolejno w sezonie 2013/14 Atlético, Barca i Real zdobyły 79%, 76% i 76% punktów, co znacznie obniżyło nieprzychylne wskaźniki. Kolejny potentat w walce o mistrzostwo nieco obniżył również różnice punktowe pomiędzy sąsiadującymi lokatami z 6,35 z poprzedniego sezonu do 4,4. Tym samym prestiż Primera División został podreperowany, dając nadzieje na dużo bardziej atrakcyjną rywalizację w nadchodzących latach. Mimo tego w dalszym ciągu reszta stawki bardzo mocno odstawała od wielkiego tria, tocząc zaciętą walkę między sobą o miejsca w europejskich pucharach. Mistrzowska batalia brzmiała jak abstrakcja w obliczu takiej dominacji wielkiej trójki.
Kolejne dwa lata przyniosły powtórkę z rozrywki. Dwukrotnie po mistrzostwo sięgnęła ekipa z wielkiej trójki – Barcelona. Z niewielką stratą punktową na drugim miejscu finiszował Real Madryt, a do walki mocno włączało się Atlético, pozostawiając resztę stawki daleko za sobą. W sezonie 2014/2015 mistrz z Barcelony uzbierał 94, wicemistrz, Real Madryt, 92, a trzecie w stawce Atlético tylko 78 punktów; potwierdzając tym samym, że porządki w Hiszpanii nie uległy zmianie. Średnia różnica oczek pomiędzy bezpośrednimi lokatami skoczyła jednak do poziomu 5,54. Liga miała trzech graczy, skutecznie konkurujących na froncie, ale co z pozostałymi, którym nie pozwalano nawet na to, by wejść do komnaty i zerknąć jak wielcy biesiadują przy suto zastawionym stole?
Rozgrywki 2015/16 nie przyniosły absolutnie żadnych zmian. Wielkie trio ponownie skończyło je na podium, machając reszcie peletonu na horyzoncie.
Nadszedł sezon 2016/17, na chwilę obecną (stan na 35. kolejkę) pozwala odetchnąć i ponownie wzbudzić nadzieję na to, że są kolejni gracze, którzy dostąpią zaszczytu walki o mistrzostwo Hiszpanii. W obecnej edycji średnia różnica punktów pomiędzy bezpośrednimi lokatami spadła z poziomu 5,54 do 3,91. W przeciągu całych rozgrywek bardzo mocno deptał po piętach wielkiemu triu czwarty gracz – Sevilla. Niestety, ostatnie kolejki okazały się lekko kryzysowe dla ekipy Sampaolego. Nie zmienia to jednak faktu, że liga jest dużo bardziej konkurencyjna, a przez to jeszcze atrakcyjniejsza w stosunku do poprzednich sezonów.
Jakie są szanse żeby następne sezony ugruntowały taki stan rzeczy i co musi się stać, żeby najlepszą ligę w rankingu UEFA można wreszcie pełnoprawnie nazwać “naj” we wszystkich płaszczyznach funkcjonowania?
Dwóch na pięciu
Ostatnie 10 sezonów w hiszpańskiej piłce naznaczone było absolutną dominacją Barcelony i Realu Madryt. Poniższe zestawienie przedstawia zdobycze punktowe ekip, które w przeciągu ostatnich 10 lat uplasowały się w pierwszej siódemce ligi. Hegemoni z Barcelony i Madrytu wyprzedzają trzecie w stawce Atlético w sumie o ok. 200 punktów, co daje średnią 20 punktów przewagi na sezon. Wyniki wręcz niebywałe, nawet dla tak utytułowanych i potężnych klubów jak Barcelona i Real. Rezultat, który uderza obuchem w głowę i drastycznie uświadamia z czym mamy do czynienia – władzą absolutną Barcy i Realu w najczystszej postaci.
Niestety reszta peletonu toczy swoją wewnętrzną batalię, nawet nie zerkając na horyzont, w którym próżno szukać dwójki uciekinierów. Ostatnia dekada w futbolu z Półwyspu Iberyjskiego ukształtowała model 2+5: dwójka bogów i pięciu herosów, którzy bogami pragną zostać.
Jakie są szanse na to, żeby Atlético, Valencia, Sevilla, Villarreal i Athletic coraz śmielej i coraz skuteczniej mogły podejmować równorzędną walkę oraz wywierać większą presję? Dlaczego akurat te kluby w ostatnich 10 sezonach wykazywały poza Barcą i Realem największą konsekwencję i stabilność w grze w większości rozgrywek, kończąc walkę w czołowej siódemce? Wydaje się, że to solidne fundamenty sportowo-organizacyjne pozwalają wypłynąć na jeszcze szerszy wody. Chyba że w międzyczasie okaże się, że chiński kapitał, który coraz mocniej zalewa hiszpańską piłkę, będzie prawdziwym i długofalowym projektem, dającym możliwości na olbrzymi postęp także innym klubom spoza ścisłej i ugruntowanej czołówki.
Atlético
Atlético Madryt w ostatnich 10 latach tylko raz nie wywalczyło sobie na koniec sezonu miejsca w pierwszej siódemce. Zaraz po Katalończykach i Królewskich byli (i są nadal) najbardziej regularną oraz najbardziej stabilną drużyną w lidze. Mimo to, Los Colchoneros w latach 2006-2013 w zasadzie nie mieli nic do powiedzenia w rywalizacji z dwoma gigantami. Ekipa z Vicente Calderón regularnie plasowała się w czołówce rozgrywek, niestety z bardzo dużo stratą punktową do duetu wielkich. Ostatnia dekada w życiu kibica Atleti to istna karuzela.
Z jednej strony klub dwukrotnie cieszył z tryumfu w Lidze Europy (w sezonach 2009/10 i 2011/12), a także zwycięstwa w Superpucharze Europy (2010 i 2012). Co najważniejsze, przełomem okazał się sezon 2013/14, który przyniósł nowego mistrza na Półwyspie Iberyjskim. Atlético Madryt przełamało wówczas wieloletni maraton, zdobywając tytuł najlepszego klubu w lidze hiszpańskiej. Los Rojiblancos zostali tym samym drugą, obok Valencii, ekipą, która od sezonu 2003/04 zdołała wyrwać trofeum ze szponów dwóch potężnych rywali.
Druga strona medalu to fatalne zarządzanie i trwonienie pieniędzy na lewo i prawo. Beztroskie podejście do kwestii regulowania rachunków z hiszpańskim Urzędem Skarbowym, marne przychody, rozrzutność na rynku transferowym – to wszystko doprowadziło klub na skraj otchłani bankructwa. W najbardziej kryzysowym okresie dług rzekomo przekraczał 500 mln euro. Od 2006 roku rozpoczął się nieco lepszy okres w polityce transferowej. Zakontraktowanie takich graczy jak Kun Agüero czy Diego Costa, a później także Diego Godín, Filipe Luis czy Falcao sprawiło, że klub zaczął osiągać sukcesy na europejskich boiskach, zaniedbując tym samym w dalszym ciągu rodzime rozgrywki. Nie zmienia to faktu, że w ekipie z Vicente Calderón powiało świeżym powietrzem. Klub posiadał coraz mocniejszą kadrę, która dawała nadzieję na sukcesy i szybsze wyjście z finansowego dołka.
Po erze dyrektora sportowego Pitarcha, za José Luisa Caminero, w klubie znaleźli się tacy gracze jak Oblak, Griezmann czy Saúl, który dołączył do grona wychowanków – Koke, Gabiego, a wcześniej De Gei i Torresa, potwierdzając, że rządzący są na dobrej ścieżce w kwestiach zarządzania kadrą. Wielkim przełomem w życiu klubu było zatrudnienie charyzmatycznego Diego Simeone. Argentyńczyk oprócz zwycięstwa w Lidze Europy, a także upragnionego mistrzostwa kraju, doprowadził swój zespół do dwóch finałów Ligi Mistrzów, co równoznaczne było z nadaniem klubowi statusu topowej drużyny. Ostatnie wielkie sukcesy nie były więc dziełem przypadku, lecz efektem świetnego prowadzenia zespołu z graczami światowego formatu w składzie.
Żelazna taktyka, nieustępliwość, świetne przygotowanie fizyczne i umiejętność wykorzystywania najmniejszych błędów rywali doprowadziły zespół Cholo do ścisłej czołówki La Liga i Europy. Niestety klubowe finanse w dalszym ciągu nie są jeszcze w dobrej kondycji, o czym szerzej można przeczytać tutaj. Nie zmienia to jednak faktu, że kwestia pieniędzy wygląda dużo lepiej i daje większy spokój na kolejne lata.
Dobre rezultaty zapełniają stadion do ostatniego miejsca, przyciągają coraz atrakcyjniejszych sponsorów, a, co ważne, również wpływy ze sprzedaży praw do transmisji telewizyjnych są coraz bardziej sowite. W przeciągu ostatnich czterech lat przychody klubu skoczyły ze 120 mln euro do ponad 220, co również działa krzepiąco na Rojiblancos, którzy stosunkowo niedawno z przytupem weszli na salony. Gracze pokroju wszędobylskiego i błyskotliwego Griezmanna, Koke, Carrasco oraz doświadczonego i świetnego Godína pozwalają spokojnie myśleć o stabilizacji i ciągłej walce o najwyższe cele. Ponadto potrzebna jest spokojna i długofalowa polityka zarządzania finansami, która pozwoli wyjść klubowi na prostą, zamykając stare demony do szafy. Jest to jak najbardziej do zrealizowania, zapewniając tym samym Atlético stałe miejsce w czołówce ligi, permanentnie zwiększając konkurencyjność w rywalizacji o mistrzostwo Hiszpanii.
Valencia
Valencia ostatnie dziesięć lat zapamięta jako kalejdoskop doznań i huśtawkę nastrojów. Klub z tradycjami, który jeszcze nie tak dawno miał powody do świętowania sukcesów w postaci mistrzostwa Hiszpanii czy dwóch finałów Champions League, minionej dekady nie będzie wspominał najlepiej.
W tym okresie ekipa z Mestalla potrafiła trzykrotnie uplasować się na koniec sezonu poza czołową siódemką. Zdarzyły się również sezony, w których Nietoperze zadomowiły się w czołówce, kończąc rozgrywki ligowe trzy razy z rzędu na trzeciej lokacie (w sezonach 2009/10-2011/12). Nie zmienia to jednak faktu, że walka o mistrzostwo za każdym razem pozostawała jedynie w sferze marzeń. Możni i silni z Barcelony i Madrytu byli poza zasięgiem. Ostatnia kapania, jak i obecna, to dla Los Ches ostry zjazd. Dla takiej marki i jej kibiców oznacza to katastrofę.
Nietoperze w bieżących rozgrywkach prezentują się fatalnie. Sezon 2016/17 Valencia rozpoczęła najgorzej od 17 lat. Totalny chaos, jaki panuje w obozie Los Ches, może tylko potwierdzić fakt, że przez klub od 2012 roku przewinęło się już 12 szkoleniowców, na czele z takimi fachowcami jak Ernesto Valverde czy Cesare Prandelli, którzy nie zdołali zbawić Nietoperzy. Fani sześciokrotnego mistrza Hiszpanii od wielu lat tęsknią za poziomem sportowym, który gwarantowali gracze klasy Villi, Silvy czy Juana Maty. Kibice z rozrzewnieniem wspominają złote czasy, w których między słupkami stał walencki idol w blond czuprynie, a przed nim biegali klasowi zawodnicy pokroju Ayali, Marcheny, Albeldy czy też Barajy, Aimara i Vicente, zapewniający klubowi walkę o najwyższe cele.
Obecna sytuacja coraz wyraźniej nakreśla dla Nietoperzy czarny scenariusz, który nie wróży zbyt szybkiego powrotu na należne miejsce dla tak zasłużonego klubu. Źródłem fatalnej sytuacji sportowej są ogromne problemy organizacyjno-finansowe, na które największy wpływ ma potężna inwestycja w postaci nowego stadionu, Nou Mestalla. Budowa obiektu rozpoczęła się w 2007 roku i, niestety, do tej pory nie została ukończona. Planowany koszt przedsięwzięcia miał wynieść ok. 300 mln euro. Należności miały zostać pokryte z zaciągniętego kredytu. Lwią część spłaty miały stanowić również pieniądze ze sprzedaży bardzo wartościowej działki, na której znajduje się stary obiekt. Na wielkie nieszczęście Nietoperzy realizacja budowy nowego stadionu zbiegła się w czasie z krachem na rynku nieruchomości, a ceny poleciały na łeb na szyję. Klub został na lodzie. Po planowanych funduszach na pokrycie kosztów budowy nowego obiektu ani śladu. Sprzedaż gruntów najzwyczajniej w świecie się nie opłaca, nawet w obecnych realiach. Valencia stanęła więc w obliczu bardzo poważnych problemów finansowych. Klub pogrążony jest w długach. Nowa inwestycja w postaci nowoczesnego obiektu na ponad 70 000 widzów nie pracuje na zaciągnięty kredyt. Betonowa konstrukcja jest niczym balast u nóg nieszczęśnika, który został wrzucony do wody. Wpływy z dnia meczowego czy sponsoringu przechodzą obok nosa od wielu lat. Spirala nieszczęścia nakręca się coraz intensywniej.
W międzyczasie, w 2014 roku, do klubu zapukała nadzieja w osobie miliardera z Singapuru. Peter Lim obiecał wyprowadzenie finansów klubu na prostą i odzyskanie dawnego blasku Los Ches. I faktycznie nowy właściciel drastycznie zmniejszył zadłużenie klubu, a Valencię było w końcu stać na transfery powyżej 20 milionów euro. Pierwsze sezon był bardzo obiecujący, między innymi za sprawą awansu do Ligi Mistrzów. Jak się okazało, były to jednak miłe złego początki. Polityka prowadzenia klubu przez nowy zarząd nie przynosiła obiecanych rezultatów, a wręcz przysparzała coraz więcej wrogów w szeregach fanów Nietoperzy. Los Ches wpadli w sidła Jorge Mendesa i przeprowadzali fatalne w skutkach transfery. W obliczy braku sukcesów, żeby sprostać wymogom Financial Fair Play, w ostatnim czasie klub sprzedał kilku kluczowych graczy na czele z André Gomesem, Francisco Alcácerm czy Shkodranem Mustafim, uzupełniając straty zawodnikami solidnymi i utalentowanymi, którzy nie gwarantują jednak większych sukcesów w najbliższej przyszłości.
Na konto Lima przypisane zostały również dwie pomyłki transferowe w osobie Rodrigo oraz Abdennoura za kolejno 30 mln i 25 mln euro, które jeszcze bardziej obciążały klubowe konto. Obecna kadra i poziom sportowy Blanquinegros absolutnie nie dają żadnych szans na walkę o mistrzostwo. Mimo tego batalia o europejskie puchary mogłaby być w zasięgu. Nietoperze mają w składzie kilku naprawdę ciekawych i utalentowanych graczy na czele z Jose Luisem Gayą czy Joao Cancelo, a także błyskotliwym i doświadczonym Nanim, kończąc na znanych środkowych obrońcach Mangali i Garayu. Niestety, rzeczywistość wystawia Los Ches na próbę, obecnie klub znajduje się na 12 lokacie. Fatalna sytuacja organizacyjno-finansowa bardzo nie podoba się kibicom, z którymi obecny zarząd klubu jest w poważnym konflikcie, a to z pewnością nie pomaga w funkcjonowaniu Valencii, nie mówiąc już o jakimkolwiek rozwoju. Nastały chude lata dla ekipy z Walencji i to się raczej długo nie zmieni. Dużo mniejszy budżet w stosunku do możliwości Barcy, Realu czy Atlético, dwa stadiony na utrzymaniu, brak regularnego uczestnictwa w Champions League i porządnego sponsora, tego jest naprawdę za dużo. Valencia w najbliższym czasie raczej nie poprawi prestiżu hiszpańskiej La Liga. Skupić się musi za to na wyjściu z poważnych opresji.
Sevilla
Sevilla FC, klub, który można uznać za regularny w osiąganych wynikach i zbudowany na solidnych fundamentach, co daje tym samym możliwości na progres i realne szanse deptania po piętach wielkim z Madrytu i Barcelony. W ostatniej dekadzie Sevillistas nie ukończyli rywalizacji w lidze w pierwszej siódemce tylko w sezonie 2011/12 i 2012/13. W pozostałych prezentowali się więcej niż solidnie, kończąc w trzech przypadkach rywalizację w pierwszej czwórce. W tej kampanii również jest na to szansa. Największe sukcesy ekipa z południa Hiszpanii świętowała jednak w Pucharze UEFA, później przeobrażonym na Ligę Europy. Biało-czerwoni tryumfowali w tych rozgrywkach aż pięciokrotnie, z czego trzy ostatnie zwycięstwa odnieśli z rzędu w 2014, 2015 i 2016 roku, co jest niewątpliwym ewenementem.
Świetne występy pozwoliły zasilać budżet klubu pokaźnymi sumami. Z pomocą przyszła również UEFA, gwarantując później zwycięzcom Ligi Europy awans do fazy grupowej Ligi Mistrzów, co Sevilla również świetnie wykorzystała. Architektem sukcesu i cudotwórcą Sevillistas w ostatnich latach jest dyrektor sportowy Ramon Rodriguez „Monchi”, który ma szósty zmysł do polityki kadrowej w klubie. Za jego rządów ze sprzedaży piłkarzy klubowa kasa została zasilona kwotą blisko 500 mln euro. Od wielu lat Palanganas prowadzą bezpieczną politykę, czyli kupować i następnie sprzedawać piłkarzy z kilkukrotnym przebiciem. Robią to bardzo skutecznie i utrzymują się w czołówce, stanowiąc solidnego rywala dla wielkich. Niestety polityka kadrowa na zasadzie intensywnej rotacji piłkarzy w każdym oknie transferowym niesie za sobą wkalkulowane w biznes ryzyko. Obarczone nim działanie wiąże się z tym, że prędzej czy później przychodzą chudsze lata związane z mniej trafnymi wyborami transferowymi. W konsekwencji przekłada się to na niższe lokaty w lidze i brak występów w europejskich pucharach.
Sevillistas są jednak niczym ogon jaszczurki, który mimo odcięcia odrasta na nowo. Po słabszym okresie Monchi uruchamiał nadprzyrodzone zdolności i sprowadzał kilku ciekawych graczy, którzy okazywali się być świetnymi zawodnikami. Następnie znajdowali się chętni na ich transfery, z których generowano pokaźne zyski. Klub nie ma większych problemów finansowych, działa na zdrowych fundamentach, stadion na ponad 40 000 miejsc zapełnia się rzeszą fanów, zapewniając dobrą frekwencję oraz przychody z dnia meczowego. Jest też i progres, ponieważ po okresie dominacji w Lidze Europy, Sevilla powróciła do Ligi Mistrzów.
Obecny sezon do pewnego momentu zapowiadał się emocjonująco i obiecująco, bo ekipa Sampaolego mocno naciskała na czołówkę, niestety w ostatnich kolejkach łapiąc zadyszkę. Nie zmienia to faktu, że ekipa z południa Hiszpanii ma potencjał i świetnego trenera w osobie Argentyńskiego wizjonera i pracusia, wyznawcy futbolu technicznego i pięknego, który debiutuje w Europie jako szkoleniowiec. Kadra Sevilli prezentuje się okazale, może nie na tyle, żeby na dłuższym dystansie rywalizować z Barcą, Realem czy Atlético, ale gracze pokroju Nasriego, Vasqueza, Vitolo, N’Zonziego czy Jovetica i Ganso dają komfort i gwarancję poważnej walki o czołowe lokaty w lidze. Sevilla balansuje obecnie na wysoko zawieszonej linie i szybko może z niej spaść. Nie wiadomo czy Sampaoli pozostanie trenerem Blanquirojos na kolejny sezon, jak również nie można całkowicie przewidzieć skutków odejścia Monchiego. Najbliższe sezony pokażą czy będzie to klub zdolny do rywalizacji o udział Lidze Mistrzów czy też wykona krok wstecz ku Lidze Europy. Ewentualne mistrzostwo to wciąż bardzo odległa melodia.
Villarreal
Villarreal ostatnie dziesięciolecie może zaliczyć do całkiem udanych, pomijając fakt, że w sezonie 2011/12 El Submarino Amarillo musieli przełknąć bardzo gorzką pigułkę w postaci degradacji do Segunda División. Jednak Żółta Łódź Podwodna szybko otrząsnęła się po relegacji i już w kolejnym sezonie ponownie wywalczyła sobie prawo do gry na salonach Primera División. Klub z niewielkiej 50-tysięcznej miejscowości może uchodzić za wzór spokojnego rozwoju. Ogromny nacisk kładziony jest na młodzież, która ma wspaniałe warunki do doskonalenia swoich umiejętności. Prezydent klubu, Fernando Roig to ojciec sukcesów i harmonicznego rozkwitu zespołu. To za jego sprawą baza treningowa oraz obiekty dla utalentowanych adeptów futbolu rokrocznie zasilane są nowymi inwestycjami, czyniąc z nich jedne z najlepszych w Hiszpanii.
Roig traktuje Villarreal jak swoje dziecko, a każdego pracownika klubu jak rodzinę. Fani z kolei traktowani są z należytym szacunkiem, co ma ogromny wpływ na świetną atmosferę w klubie, jak i poza nim. Obszar organizacyjno-finansowy również powinien być przedmiotem wykładów, jak należy kierować dużą organizacją sportową. Spokojna sytuacja finansowa to przede wszystkim zdrowe podejście zarządu, jak i świetna polityka transferowa. Za ten obszar odpowiadał Antonio Cordón, który opuścił latem klub na rzecz AS Monaco. Sprowadził do drużyny wielu utalentowanych graczy, sprzedanych potem za wielokrotnie wyższe kwoty. Intuicja, wiedza i nos do piłkarzy z potencjałem, której nie powstydziłby się sam Monchi.
W chwili obecnej Villarreal to klub stabilny z perspektywą na dalszy rozwój. Poziom sportowy kadry El Amarillos na tę chwilę pozwala na walkę tylko o europejskie puchary, batalia o mistrzostwo to melodia przyszłości, która, miejmy nadzieję, stanie się faktem. Tacy gracze jak Soriano, Gaspar, Dos Santos, Musacchio, Trigueros czy też Bakambu pozwalają na skuteczną rywalizację o pierwszą siódemkę ligi. Niestety, obecny potencjał klubu nie daje absolutnie żadnych szans na to, żeby skutecznie włączyć się do walki o mistrzostwo z wielkimi. Pozostaje cierpliwie usprawniać i udoskonalać to, co już zostało zbudowane, a potencjał jest przeogromny w każdym obszarze działania klubu. Co najważniejsze, rządzący mają tego pełną świadomość, zmierzając w dobrym kierunku ku większej chwale Villarrealu.
Athletic
Athletic to najmniej regularna ekipa spośród reszty plasujących się najczęściej w pierwszej siódemce La Liga w ostatniej dekadzie. Ekipa z Kraju Basków tylko czterokrotnie kończyła rozgrywki wśród pierwszych siedmiu zespołów ligi, co nie jest wynikiem, którym mógłby pochwalić się jeden z bardziej utytułowanych klubów na Półwyspie Iberyjskim. Zarządzanie Los Leones oparte na silnych uczuciach nacjonalistycznych, daje wstęp do gry tylko piłkarzom, którzy są Baskami, Nawarczykami lub przeszli wszystkie szczeble sekcji młodzieżowych w klubie. Unikatowość na skalę międzynarodową projektu rodem z Bilbao, nie przeszkodziła w osiąganiu wielkich sukcesów w rodzimych rozgrywkach na przestrzeni lat. Nastały jednak zupełnie inne czasy, nastawione na potężne zyski, szybkie zmiany i elastyczność w każdym obszarze działania, w których Athletic mimo wszystko radzi sobie naprawdę przyzwoicie. Spokojna zrównoważona polityka pozwala utrzymać klubowi płynność i harmonię w obszarze organizacyjno-finansowym. Czy jednak obecny kształt funkcjonowania ekipy z Kraju Basków daje możliwości walki o mistrzostwo? Absolutnie nie. Athletic od lat ogląda plecy wielkich z Barcelony i Realu zza pancernej szyby, której na obecną chwilę nie ma żadnych szans rozbić.
Filozofia klubu ogranicza możliwości rozwoju, lecz ani fanatyczni kibice, ani władze klubu nie zamierzają jej zmieniać. Mimo tak wielu barier, z którymi nie muszą borykać się innej zespoły La Liga, Athletic świetnie prowadzi młodzież. Rok po roku pozwala im na wprowadzanie świeżej krwi do pierwszego zespołu, pomimo tak niewielkiego rynku na jakim działają. Naturalna selekcja przesiewa tych zdolniejszych, a tym mniej zdolnym lub jeszcze nieukształtowanym daje wolną rękę w rozwoju w innym miejscu, oczywiście z zastrzeżeniem pierwokupu w przypadku rozkwitu. Obecna kadra zapewnia naprawdę dobry poziom sportowy, pozwalający na włączenie się w batalię o europejskie puchary. Zawodnicy pokroju Muniaina, Williamsa, Iturraspe, Benata, Laporte czy starego wygi Aduriza prezentują futbol na dobrym, ligowym poziomie. Niestety, jest to klub, który pod żadnym względem nie jest w stanie zagrozić Barcelonie, Realowi czy Atlético, bo najzwyczajniej nie ma takiego potencjału, a wręcz nie chce go mieć. Perspektywa oglądania sufitu, do którego klub już dawno dotarł, jest dla całego środowiska piłkarskiego z Bilbao niczym panorama Alp o wschodzie słońca.
Prawa do transmisji TV prawami do bycia wielkim
Prawa do transmisji TV, temat, który powraca z uporem maniaka przy każdej poważnej dyskusji dotyczącej La Liga. Najlepsze rozgrywki według rankingu UEFA w tym obszarze naznaczone są skrajnościami i dysproporcjami. Jeszcze do niedawna kluby indywidualnie negocjowały umowy dotyczące transmisji, na czym korzystały przede wszystkim najwięksi, Barca i Real, inkasując co sezon więcej niż reszta stawki razem wzięta. Sytuacja przez długi czas była, co najmniej, kuriozalna, biorąc pod uwagę jak jest to zorganizowane w innych topowych ligach europejskich. Tam systemy dystrybucji pieniędzy ze sprzedaży praw telewizyjnych oparte są na solidarnościowym układzie, który nie faworyzuje w aż tak dużym stopniu żadnego z zespołów. Coraz większe larum, które podnosiły kluby la otra liga od kilku lat w końcu przyniosło swój skutek. Od tego roku rozpoczęła się kolektywna sprzedaż praw audiowizualnych.
Giganci niechętnie spoglądali na perspektywę utraty części przychodów z tego tytułu, dlatego zastosowano kompromis. Real Madryt i Barcelona zachowają dominującą pozycję i otrzymywać będą porównywalne środki z poprzednimi latami (140-150 mln euro), a pozostałe kluby stopniowo otrzymywać będą znacznie więcej pieniędzy. Jest to możliwe, ponieważ do podziału jest znacznie większy tort. Przykładowo, przed dwoma sezonami, na konta najmniejszych klubów dystrybutorzy praw telewizyjnych przelewali po 18 milionów euro. Za bieżącą kampanię Osasuna czy Leganes otrzymać mają nawet 40. Nowy podział nie rozwiązuje całkowicie problemu, lecz z drugiej strony jest też krokiem w dobrym kierunku.
Oczywiście, stwierdzenie, że obecne niepodzielne panowanie wielkich firm z Madrytu i Barcelony spowodowane jest jedynie dysproporcjami w obszarze praw TV, byłoby dalece krzywdzące i niesprawiedliwe. Źródeł, z których generują wielkie przychody z innych źródeł, jest co najmniej kilka. Przychody z dnia meczowego, sponsoring, sprzedaż koszulek i gadżetów tak że i bez pieniędzy od stacji TV wielcy pozostaliby wielkimi. Trudno winić za całą sytuację Real i Barcelonę, które dzięki historii, tradycji i budowaniu marki długimi latami, sięgnęły piłkarskiego zenitu na każdej płaszczyźnie. Kluby z dwóch największych miast Hiszpanii mają też to szczęście, że posiadają największe rynki odbiorców. Trudno również nie przyznać racji reszcie ekip, które domagają się możliwości wzmocnienia swoich drużyn, poprawy rywalizacji w ligowych zmaganiach, a co za tym idzie podniesienia poziomu rozgrywek.
Uzdrowienie obszaru sprzedaży praw TV w Hiszpanii z pewnością dałoby dużo większe pole manewru na odrobienie ogromnej straty rozwojowej. Niestety nie byłoby lekiem na całe zło, które panoszy się po biurach i boiskach hiszpańskiej ligi.
Układ 3+4 a może 4+3?
Realia w hiszpańskiej piłce nie napawają optymizmem. Ostatnie 10 lat to układ, w którym dwójka możnych i wielkich trzymała cała resztę w garści. Tylko Atlético potrafiło wyrwać się z uścisku Barcy i Realu, zdobywając mistrzostwo Hiszpanii i – co najważniejsze – na stałe wejść na salony zarezerwowane dla tych z wyższych sfer. Dzięki temu, pierwotny układ wreszcie wyewoluował do postaci 3+4, co powinno dawać nadzieje na to, że będzie tylko lepiej. Ogromną siłą Barcy i Realu jest bogata historia. Real Madryt i Barcelona są niczym dwa mechanizmy, które działają jak perpetuum mobile, jedno karmi drugie i na odwrót. Największa futbolowa rywalizacja na świecie, która w swojej naturze oparta jest na symbiozie. Dwa największe miasta w Hiszpanii, dwa różne pod każdym względem regiony, dwa kompletnie odmienne kluby, które z biegiem lat stały się potężne. Ogromne rzesze oddanych kibiców przesiąkniętych trudnymi, a czasem dramatycznymi wydarzeniami w długiej historii, były fundamentem dzisiejszej globalnej wielkości obu marek.
To, czego potrzeba dziś klubom, które starają się podjąć szablę i rywalizować w tej nierównej walce o mistrzostwo Hiszpanii, to tytaniczna, spokojna i przede wszystkim organiczna praca na zdrowych regułach. Oczywistym jest, że sytuacji nie poprawia wielki problem związany z prawami TV. Niestety, nie jest to największe wyzwanie, tym jest brak cierpliwości w budowaniu solidnych fundamentów klubu. Nie jest to łatwe w świecie, który ogarnęło szaleństwo pogoni za sukcesem. Czy jest szansa na to żeby grono klubów walczących o tytuł było większa? Villarreal i Sevilla są na dobrej drodze. Reszta powinna brać przykład.
Sukcesu nie da się kupić ani przyspieszyć. Wszystko co wartościowe, wielkie i niepowtarzalne, wymaga oddania, ciężkiej pracy i parcia do jasno określonego celu. A to z kolei wymaga najważniejszego składnika – czasu.