
Swój półfinałowy mecz Klubowych Mistrzostw Świata wygrał dziś Real Madryt. Mimo tego, jak doniośle i wiekopomnie to brzmi, wydarzenie to nie wzbudziło większego zainteresowania. Jak zresztą większość spotkań tych rozgrywek. Nie tylko w tej edycji, ale też co roku. KMŚ to turniej, który dla większości kibiców, wbrew swojej nazwie, jest nie tylko obojętny, ale wręcz nieistotny. Zadajmy sobie pytanie: dlaczego?
Zainteresowani kibice, niezainteresowana FIFA
Historię rozgrywek o miano najlepszej klubowej drużyny świata wywodzi się zwykle od roku 1960, kiedy to Real Madryt zmierzył się z urugwajskim Peñarolem Montevideo. O ile w pierwszym meczu zawodnicy z Południowej Ameryki byli w stanie ugrać remis, o tyle w drugim nie mieli nic do powiedzenia. Królewscy, u schyłku okresu swych rządów na arenie międzynarodowej, wygrali pierwszy Puchar Interkontynentalny.
Jednak, gdyby chcieć być drobiazgowym można by sięgnąć do roku… 1887, gdy po raz pierwszy użyto nazwy „Piłkarskie Mistrzostwa Świata”. Piętnaście lat przed powstaniem Realu Madryt i 73 przed jego meczem z Peñarolem grały ze sobą ekipy szkockiego Hibernianu i angielskiego Preston North-End. FIFA woli jednak – jak to ona, ale do tego jeszcze przejdziemy – nie pamiętać o tej i podobnych próbach zorganizowania czegoś na globalną skalę i jako pierwszą takową podaje rozegrany w 1909 roku turniej o Trofeum Sir Thomasa Liptona. Niemniej, nie uznaje jego zwycięzców, West Auckland, za mistrzów świata. Do kolejnych turniejów, coraz częściej organizowanych w bliższych i dalszych od jej siedziby częściach świata, FIFA również postanowiła nie przykładać swojej ręki. Podobny los spotkał Puchar Interkontynentalny.
Mimo jego – u schyłku – 44-letniej tradycji, oprawy i przywiązania kibiców do tych rozgrywek, nigdy nie weszły one pod opiekę światowej federacji. Choć bywało tak, że ta chętnie się do nich mieszała – w 1961 roku zakazała Realowi tytułowania się „mistrzami świata”, bowiem uznała, że miano to nie może być zdobywane poprzez dwumecz, w którym udział biorą reprezentanci tylko dwóch federacji.
FIFA próbowała stworzyć w tym okresie własne rozgrywki, które z czasem miałyby przerodzić się w coś na kształt dzisiejszych Klubowych MŚ. Przeceniła jednak swoje możliwości, równocześnie nie doceniając zafascynowania fanów meczami pomiędzy najlepszą europejską i amerykańską drużyną. Mistrzowie obu kontynentów i ich kibice szybko pokochali te starcia, otoczone wyjątkową atmosferą i błyskawicznie zdobytym prestiżem.
Kilkukrotnie proszono światową federację o zajęcie się owymi rozgrywkami. Odpowiedź zawsze była odmowna, niezmiennie jako powód podawano też dyskryminację azjatyckich i afrykańskich drużyn. Stąd też pomysły na stworzenie własnego turnieju. Oficjalnie. Nieoficjalnie chodziło także o to, by wypromować swoje rozgrywki i zmniejszyć tym samym wpływ dwóch kontynentalnych federacji, organizujących Puchar Interkontynentalny – UEFA i CONMEBOL.
Pomysły na organizację KMŚ po raz pierwszy podniesiono już w latach 70., jednak przez długi czas pozostawały one tylko w sferze pomysłów na przyszłość. Aż w roku 1993, w Las Vegas, ideę takiego turnieju, która przypadła do gustu działaczom na tyle, że postanowili go zorganizować, przedstawił Silvio Berlusconi. Tak, tak, ten Silvio Berlusconi. I nagle…
Ruszyła maszyna
Szybko jednak zwolniła, by w końcu na jakiś czas się zatrzymać. Zresztą ruszała dość ospale, bo organizację rozgrywek przyklepano dopiero w roku 1997, a pierwsze Klubowe Mistrzostwa Świata miały odbyć się dwa lata później w Brazylii. Ostatecznie wystartowały one na początku 2000 roku, a w finale zagrały dwa brazylijskie kluby – Corinthians i Vasco da Gama. Niezły, nieoczekiwany początek, który zwiastował, że mogą z tego powstać ciekawe zawody.
Skończyło się na „mogą”, ponieważ w kolejnych latach rozegranie KMŚ uniemożliwiła afera związana ze sponsorem FIFA, International Sport and Leisure (w skrócie ISO. To szwajcarska firmą, która w 2001 roku zbankrutowała, a w kolejnych latach konsekwentnie badano jej powiązania ze światową federacją, co nie skończyło się dobrze dla wielu działaczy tej ostatniej.
Nie powiodło się więc przeprowadzenie drugiej edycji turnieju w roku 2001, nie udało się też zrobić tego dwa lata później. Natomiast w 2004 roku FIFA osiągnęła sukces, uzgadniając wraz z UEFA, CONMEBOL i Toyotą, która sponsorowała Puchar Interkontynentalny (znany zresztą w tym okresie jako Toyota Cup), połączenie tych rozgrywek i KMŚ w jedno. To dało początek mistrzostwom, jakie znamy dziś, a których pierwsza edycja, choć de facto była drugą, odbyła się w roku 2005.
Pierwsze dwie po wymuszone aferą przerwie wyglądały naprawdę nieźle – wygrały brazylijskie kluby, pokonując odpowiednio Liverpool i Barcelonę, a niespodzianki zdarzały się też w meczach o 3. miejsce. Później momenty chwały Klubowych MŚ przyszły jeszcze kilkukrotnie – w chwili, gdy Barcelona kompletowała swoje sextete czy kiedy Corinthians zdołali przerwać europejski monopol na zwycięstwa. To były jednak pojedyncze momenty, a z każdym kolejnym rokiem i edycją zaczęto zwracać większą uwagę na…
Problemy
Tych trochę się namnożyło. Aktualnie trudno powiedzieć, by ktokolwiek w Europie, może poza kibicami klubu występującego aktualnie w KMŚ, emocjonował się tymi rozgrywkami. Ot, mały turniej, grany gdzieś na innych kontynentach, który służy jedynie temu, by dorzucić kolejny puchar do gabloty z trofeami. I tyle.
Bo to, mimo porażki Chelsea w 2012 roku, od dawna pozostają rozgrywki zdominowane przez Europę. To samo w sobie, rzecz jasna, złe nie jest. Zły jest za to fakt, że rzadko trafia się rywal, który zmusi europejskie kluby do prawdziwego wysiłku, co negatywnie wpływa na atrakcyjność meczów. W teorii każda niespodzianka powinna być dzięki temu jeszcze bardziej zaskakująca. W praktyce takie niemal się nie zdarzają.
Europejczyków nie zachęcają też, o czym już wspomniano, miejsca, w których rozgrywki się odbywają. W 2001 roku organizatorem miała być Hiszpania, wszystko jednak się posypało. Od wznowienia rozgrywek były to: Japonia (8 razy), Zjednoczone Emiraty Arabskie (2 razy) i Maroko (2 razy). Oczywiście, próby promowania słabszych piłkarsko krajów zawsze są mile widziane. Ale trudno oczekiwać, że w taki sposób zachęci się Hiszpanów, Niemców czy Anglików do regularnego oglądania turnieju.
A ludzi w Afryce czy Azji zachęcać do tego nie trzeba. Tam te rozgrywki widziane są zupełnie inaczej, mają już swój prestiż, markę i wiernych fanów. W Europie trudno nawet o tych niewiernych. „Fałszywy turniej z fałszywego miasta” – napisał o KMŚ Gavin Berry, dziennikarz Daily Record, przy okazji zeszłorocznego turnieju, nawiązując do Las Vegas, miejsca jego powstania. Dodał też, że ten turniej „nikogo nie obchodzi”. Nieprawda, bo na innych kontynentach to rozgrywki popularne. Ale na tym dla piłki nożnej najważniejszym słowa te brzmią niepokojąco prawdziwie.
Pozory
FIFA, mimo wszystkich problemów, wciąż stara się udawać, że turniej o KMŚ jest prestiżowy. Choć w ostatnim czasie coraz częściej rozmawia się o jego ulepszeniu, to w dalszym ciągu nikt nie daje się przekonać, że rozgrywki te są po prostu dla Europy nieaktracyjne. Prawdopodobnie wzbudzałyby większe zainteresowanie, gdyby grały w nich tylko zespoły z innych kontynentów. Byłby to wtedy, zawsze mile widziany, „folklor”, który zapewne zdobyłby swoich fanów.
Inna sprawa, że w zachowaniu tego stanu rzeczy pomagają też największe kluby – grzeczność, jaka jest wymagana od ich zawodników na co dzień, zawsze kończy się hasłami w stylu: „musimy szanować naszych przeciwników” (co oczywiście jest prawdą), „to nie będzie łatwy mecz” (co zwykle prawdą nie jest) i nieśmiertelnym „zwycięstwo w tych rozgrywkach będzie dla nas niezwykle ważne”. Może i będzie ważne. Ale nie tak, jak triumf w lidze, Lidze Mistrzów, krajowym pucharze czy nawet w którymś z superpucharów.
Ze strony FIFA nie zawodzi też oprawa medialna. Serio, strony zarządzane przez jej pracowników są naprawdę dobrze opracowane. Wejdźcie sami i się przekonajcie. Jednak coś jest z turniejem o MISTRZOSTWO ŚWIATA (podkreślmy to) nie tak, skoro wystarczy minuta poszukiwań w Google by dowiedzieć się, że np. w Anglii nie da się go obejrzeć w telewizji. Bo nikt nie wykupił do niego praw. Coś tu nie gra, prawda?
Tegoroczny turniej w mediach przewija się jak na razie dość często, ale głównie z jednego powodu – wykorzystania powtórek wideo. I tu trzeba przyklasnąć światowej federacji, bo to idealne pole do testowania takich rozwiązań. Natomiast znów coś jest nie w porządku, wiem bowiem, kto mecz sędziował, wiem w jakiej sytuacji powtórki zostały użyte, ale mam problem z wymienieniem nazw zespołów, które ze sobą grały. Bardzo prawdopodobne, że gdyby nie Viktor Kassai, nie wiedziałbym nawet, że to spotkanie się już odbyło. Inaczej jest oczywiście w przypadku meczu Królewskich i uznanego gola Cristiano Ronaldo, ale to już sprawiły sympatie kibicowskie.
Raz jeszcze przywołajmy słowa Gavina Berry’ego. „Fałszywy turniej z fałszywego miasta”. To może zbyt mocne określenie, jednak nie sposób się nie zgodzić, że coś w nim jest. FIFA nie wykorzystała potencjału, jaki drzemał w Pucharze Interkontynentalnym, postanowiła stworzyć coś swojego. I zrobiła to, nie owijajmy w bawełnę, beznadziejnie. Teraz, gdy wszyscy doskonale to widzą, robi dobrą minę do złej gry i stara się zachować pozory. Ale jak długo można udawać, że jeździ się nowym Ferrari, gdy w garażu stoi stary Polonez?
Czas na zmiany?
Dostrzegam wszystkie pozytywne strony KMŚ i nie chciałbym ich likwidacji – zainteresowanie kibiców poza Europą jest naprawdę ogromne i szkoda byłoby im odbierać okazję na dopingowanie swojej drużyny w meczach z Realem, Barceloną czy Bayernem. Zresztą, ekscytacja miejscowych (zwykle Japończyków) na przyjazd takich ekip, też pozwala sądzić, że warto te rozgrywki kontynuować. Ale nie w ten sposób, co do tej pory. Bo to bez sensu.
Gianni Infantino, od niedawna przewodniczący FIFA, zaproponował ostatnio rozgrywanie latem 32-zespołowego turnieju, którego pierwsza edycja miałaby odbyć się już w roku 2019. Abstrahując od tego, że trzeba by przesunąć Copa America na lata parzyste, to rozegranie takiego turnieju w świecie współczesnej piłki, gdzie lata bez rozgrywek reprezentacyjnych to zbawienie dla podmęczonych zawodników, wydaje się niemal niemożliwe.
Inna sprawa, że Infantino mówi: „Współczesny futbol to nie tylko Europa i Ameryka Południowa. Świat się zmienił i musimy sprawić, by Klubowe Mistrzostwa Świata były bardziej interesujące dla drużyn i kibiców z całego świata”, kiedy to właśnie dla Europy ten turniej jest nieatrakcyjny.
O zmianach trzeba myśleć. Najprostszą do wprowadzenia, a równocześnie najciekawszą z nich, wydaje się być dodanie kolejnych zespołów z Europy (najlepiej właśnie w liczbie mnogiej). Finalistę ostatniej edycji Ligi Mistrzów, zwycięzcę Ligi Europy… możliwości jest dużo, a prestiż turnieju naturalnie się zwiększa. Gdyby do tego dorzucić jeszcze jeden zespół z Południowej Ameryki i stworzyć rozgrywki złożone z 10 zespołów (3x Europa, 2x Ameryka Południowa, 1x Ameryka Północna, Azja, Afryka, Oceania i gospodarz turnieju) z dwoma barażami o wejście do ćwierćfinałów, od których zaczynałaby się właściwa rywalizacja… wszystko mogłoby wyglądać inaczej.
Mecze stałyby na wyższym poziomie, o tytuł rywalizowałyby europejskie potęgi z wtrącającymi się do tego ekipami z innych kontynentów. Oczywiście, znów promowałoby to zespoły najsilniejsze, ale to właśnie od tego, jakie ekipy występują w rozgrywkach i jak wyglądają mecze między nimi zależy głównie ich prestiż. Mało kto chce patrzeć na to, jak Real czy Barcelona bez problemu pokonują kolejnych rywali.
Jedno jest pewne – skończył się czas udawania, rozpoczął się ten na działanie. Bo jeśli FIFA niczego w Klubowych Mistrzostwach Świata nie zmieni, to prestiż rozgrywek i zainteresowanie nimi w Europie spadnie niemal do zera. A wtedy wszyscy zaczną tęsknić za starym, dobrym Pucharem Interkontynentalnym. O ile już tego nie robią.