Hiszpański futbol ma wiele legend. Niezliczone rzesze genialnych piłkarzy przewinęły się przez Real Madryt, Atlético czy Barcelonę. Właśnie, Barcelonę. To w tym klubie grał Jesús Garay, jeden z najlepszych stoperów w historii iberyjskiego futbolu. Co ciekawsze – on sam tego nie chciał. Jego dom był bowiem gdzie indziej i to nie w Katalonii, a w Kraju Basków, jest legendą.
Dziś przypada 86. rocznica urodzin tego zawodnika. Warto przypomnieć jego sylwetkę, bo wielu kibiców o nim nie słyszało. Co dziwi, bowiem – mimo małej liczby zdobytych pucharów – przez wiele sezonów był podporą Athleticu. Potem pięć lat reprezentował, o czym już wspomniano, barwy Barcelony. Dziesięć lat spędził też w koszulce kadry. Kim był, jak grał i dlaczego musiał odejść z Baskonii? Odpowiedzi znajdują się poniżej.
W Barcelonie wbrew swej woli
W 1960 roku Jesús Garay był człowiekiem-instytucją hiszpańskiego futbolu. Od dekady występował w baskijskim Athleticu i prezentował się tam wręcz fenomenalnie. Fani go uwielbiali, był liderem wielkiej drużyny, którą do dziś uznaje się za jedną z najlepszych w historii klubu. Nie dziwi, że ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewano, był jego transfer. A ten 23. sierpnia tamtego roku stał się faktem.
Całkiem niedawno burmistrz Bilbao, Iñaki Azkuna, wspominał tamto wydarzenie: „To był najlepszy środkowy obrońca, jakiego widziałem. Jego transfer do Barcelony był szokiem w Bilbao”. Szok był tym większy, że pierwsze oferty Blaugrana składała już pod koniec poprzedniego sezonu. Jej prezydent, Miró Sans, poleciał do… Madrytu, gdzie Athletic rozgrywał mecz 1/2 Copa del Generalísimo przeciwko Realowi. Tam sternik Barçy chciał zapytać o możliwość sprowadzenia Garaya. Odpowiedź była stanowcza i odmowna. Ten piłkarz nie był na sprzedaż.
Wszystko zmieniło się z kilku powodów. Po pierwsze, Athletic planował rozbudowę San Mamés o północną trybunę, która miałaby zapewnić dodatkowe 4000 miejsc dla kibiców. Po drugie, środki te planowano zdobyć poprzez tournée po Ameryce Południowej, zaplanowane na wakacje roku 1960. „Planowano” to oczywiście słowo klucz. W tym samym czasie leciała tam bowiem reprezentacja, w której grało kilku zawodników z Bilbao. Efekt był taki, że do gry wtrąciła się Federacja, zabraniając Athleticowi wylotu. Cztery miliony peset, które ten miał zdobyć, przeszły mu koło nosa. Wreszcie, po trzecie, Los Leones od roku mieli nowego prezydenta. Javier Prado zwykł myśleć przyszłościowo. Garay miał już wtedy trzydzieści lat, a w Kraju Basków głośno mówiło się o tym, że Athletic należy „zmodernizować”, czego przyczyną była m.in. porażka we wspomnianym meczu z Realem. Bolesna, bo 1:8.
Zresztą Królewscy również walczyli o piłkarza, jednak swe zainteresowanie zbyt późno przekuli w konkretne oferty na zadowalającym Athletic poziomie. Walkę wygrała Barcelona, która do Bilbao wysłała dwóch swych ludzi – Viadera i Esarivę – by środkowy defensor trafił do Katalonii. On sam, mimo szansy na znaczne pomnożenie swych zarobków, do końca nie był przekonany do transferu. Zresztą początkowo niemal nic nie wiedział – po powrocie z Ameryki Południowej (gdzie poleciał z kadrą) mówił dziennikarzom: „Wiem tylko tyle, ile napisała prasa”. Jeszcze zanim podpisał kontrakt w nowym klubie próbował dogadać się z władzami Los Leones, by zostać tam i grać w ich koszulce. Prosił o nieznaczną podwyżkę pensji, dużo mniejszą niż ta, którą dostał w Barcelonie. Nie otrzymał jej, więc ostatecznie odszedł.
Pieniądze z jego transferu, niemal 6 milionów peset, zainwestowano i już rok później przy San Mamés mecze oglądać mogło 4 tysiące widzów więcej. Trybuna, którą postawiono, była zresztą zwana przez nich zwyczajowo „Trybuną Garaya”. To w końcu – nawet jeśli wbrew woli jego i kibiców – dzięki niemu sfinansowano jej powstanie.
Stoper inny niż wszyscy
„Athletic miał najlepszego środkowego obrońcę jakiego kiedykolwiek widziałem, Jesúsa Garaya. Był tak dobry, że uciszył Tommy’ego Taylora na większość meczu. Nigdy nie widziałem, by ktokolwiek to zrobił”. To słowa Billa Foulkesa, obrońcy Manchesteru United, który wyeliminował Athletic z Pucharu Europy w czasach, gdy grał tam Garay.
Ktokolwiek widział w akcji gracza Athleticu, a później Barcelony, powtarzał, że jest to stoper wybitny. Cechowała go elegancja gry, wizja i myślenie, które czyniły go wyjątkowym. W tamtych czasach zadaniem środkowego obrońcy było przerwanie akcji i wybicie piłki do przodu, nie bacząc na to, gdzie znajdują się partnerzy. Oddalenie zagrożenia za wszelką cenę było głównym, a często wręcz jedynym, celem. Garay grał inaczej. Był w stanie zatrzymać każdego rywala i wyłuskać mu piłkę, ale potem potrafił ją przeholować, przytrzymać, rozegrać. Spojrzeć, gdzie stoją partnerzy i rozpocząć akcję, napędzając jej tempo. Dziś to norma. Wtedy – wyprzedzanie swoich czasów, które było cechą najlepszych.
Biorąc pod uwagę jego walory defensywne, tym bardziej dziwi, że w pierwszych latach swej kariery, jeszcze w małych, lokalnych klubach, grywał jako… napastnik. Zresztą całkiem niezły, według tego, co wyczytać możemy w relacjach świadków tamtych czasów. Przeszedł przez Acción Catolica, Santutxu i Begoñę, z której wykupił go Athletic. Po drodze do pierwszego składu, otarł się jeszcze o drugoligowe Erandio, będąc tam na rocznym wypożyczeniu. W zespole z Bilbao zawitał w sezonie 1950/51 i zadebiutował w wygranym 9:4 meczu z Celtą.
Reszta to historia. Trzy Puchary Króla (wtedy nazwane na cześć generała Franco), jeden przegrany finał, przygoda w Pucharze Europy, którą zapewniło wygranie ligi – jedyne w karierze Garcia. Debiut w reprezentacji i ostateczna liczba 29 występów. To wszystko uczyniło z niego legendę. Skład Athleticu z tamtych lat umiał wyrecytować niemal każdy fan futbolu w Hiszpanii: Carmelo, Orué, Garay, Canito, Mauri, Maguregi, Artetxe, Marcaida, Uribe, Arieta i Gainza. Sam Jesús mówił o tym zespole: „Byliśmy dobrymi przyjaciółmi, ale przede wszystkim, zawsze byliśmy gotowi wygrywać. Świetnie rozumiałem się z Orúe i Canito. Dodatkowo Gainza był dla nas jak ojciec”. To właśnie ta atmosfera tworzyła ten zespół i między innymi jej brakowało mu po latach w Barcelonie.
Niestety, w 1960 roku jeden z zawodników tego Athleticu musiał pożegnać się drużyną. Być może najważniejszy z wszystkich jedenastu. Szok, jaki ten transfer wywołał wśród fanów, można złagodzić, podając jeszcze jedną informację – Barcelona zapłaciła 6 milionów peset za Garaya, a w kolejnej kampanii, 1960/61, budżet Athleticu wynosił 22 miliony. To pokazuje jak niezbędną była ta sprzedaż, zapewniająca środki finansowe, których klub z Bilbao po prostu potrzebował.
Niedopasowany
W Katalonii Jesús spędził pięć sezonów, w trakcie których pochwalić się może zdobyciem tylko jednego Pucharu Króla. Barcelona wchodziła wtedy w swój ponury okres, kiedy przez 14 lat nie potrafiła zwyciężyć w lidze, ostatni raz udało jej się to sezon przed przybyciem Garaya. W 1961 roku miała jednak szansę, już z byłym graczem Athleticu w składzie, na trofeum jeszcze cenniejsze – w finale Pucharu Mistrzów mierzyła się z Benficą.
Czterokrotnie trafione obramowanie bramki i fatalny mecz Ramalletsa, być może najgorszy, jaki przydarzył mu się w karierze. To zadecydowało o tym, że to Portugalczycy triumfowali w tamtym sezonie. To był finał cudów, choć w Katalonii prędzej powiedzianoby o finale koszmarów. Garay zagrał wtedy dobre spotkanie, nie zawinił przy żadnej z trzech straconych bramek. Całkiem inaczej niż sezon później, gdy po raz pierwszy pojawił się na San Mamés w innej koszulce. Na stadionie istniała już wtedy nowa trybuna, a fani oglądający z niej to starcie mogli podziwiać… najsłabszy mecz swojego ulubieńca, jaki widzieli w życiu. Znów Barca straciła trzy gole, lecz tym razem przy każdym z nich co najmniej część odpowiedzialności za jego utratę spoczywała na barkach Garaya. Bolesny powrót do domu.
Analizując artykuły i wspomnienia z tamtego okresu, trudno nie oprzeć się wrażeniu, że Jesús nie pasował do Barcelony. Kosmopolityczna Katalonia, której najlepszym i najważniejszym reprezentantem była właśnie Blaugrana, w pewien sposób go odtrącała, a on odtrącał ją. Nie było tam miejsca na jego religijność, która w Athleticu była na porządku dziennym: śpiewano nawet pieśni kościelne w trakcie podróży na mecze. Koledzy sobie z niego żartowali, a on sam czuł się osamotniony, mimo że miał przy sobie rodzinę. To też tłumaczy dlaczego po odejściu z Dumy Katalonii zdecydował się zagrać jeszcze tylko sezon w Máladze, a potem – mimo propozycji przedłużenia kontraktu – zakończyć swą przygodę z piłką. Zresztą definitywnie, bo nie skusiły go propozycje objęcia stanowiska dyrektora czy trenera.
W Barcelonie Garay trafił na złe czasy. Mógł, a wręcz powinien, osiągnąć znacznie więcej, tak jak zresztą cały klub w tamtych latach, musiał jednak zadowolić się jednym, najmniej prestiżowym, trofeum. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że zasłużył na takie sukcesy, jakie stały się udziałem Blaugrany w ostatnich latach.
Znów na San Mamés
Po zakończeniu swej piłkarskiej kariery Jesús Garay uczynił to, czego najbardziej pragnął – wrócił do Bilbao wraz z rodziną. Osiadł tam i pozostał aż do śmierci, która przyszła po niego w roku 1995. Przez cały ten czas spotkać go można było na meczach Athleticu, gdy na stadionie, którego jedna z trybun przez kilkanaście lat zwyczajowo nazywana była od jego nazwiska, podziwiał grę swoich następców.
Oglądał, co sam przyznawał, nie tylko seniorską piłkę, ale chodził też na mecze regionalne i te, w których grały zespoły młodzieżowe. Kochał Athletic i futbol. Nie zmieniły tego lata spędzone w Barcelonie, których tak naprawdę nie chciał. Nie mogło tego zmienić nic. Jesús Garay został legendą Los Leones i będzie nią już zawsze.