Jak mogłaby wyglądać potencjalna kariera prawnicza Javiera Tebasa, adwokata z wykształcenia? Kiedy o tym myślę nie mogę pozbyć się wizji, w której zostaje usunięty z sali za obrazę sądu, oskarżonego, prokuratora, świadków i ławy przysięgłych. W amerykańskich realiach pewnie też tego gościa dokumentującego sprawę, rysując.
Tebas, w swojej piłkarskiej karierze, pomylił profesje. Powinien zostać felietonistą, ostrym krytykiem wydarzeń i zaangażowanych w nie osób. Niestety postanowił zostać prezydentem LFP, i temu „niestety” przytaknęłaby prawdopodobnie większość świata hiszpańskiej piłki. Jedno trzeba mu przyznać: w swoich działaniach jest sprawiedliwy. Każdy klub zraża do siebie po równo. Pomylił też czasy. Mógłby być kacykiem, suwerenem z minionej epoki. Kimś, nad kim nie ma już żadnej władzy czy kontroli. Tymczasem trafił w środowisko, w którym kontrola nad nim istnieje. Może wydawać się, że jest ona słaba i niewiele może, jednak na dłuższą metę może niemalże wszystko. Na imię jej opinia publiczna. A Tebas poszedł na wojnę także z nią.
Posłuchaj też najnowszego odcinka podcastu Fuera de juego!
Z deszczu pod rynnę
Pamiętacie mityczne Villarrato? Rzekomy spisek, kiedy to kibice Realu wyrzucali Barcelonie, zaś fani Barçy Królewskim? Niewidzialna ręka Ángela Maríi Villara, prezydenta hiszpańskiej federacji piłkarskiej, który miał sterować wydarzeniami na korzyść jednej z tych drużyn. Tebas wdrapał się na szczyt właśnie po jego plecach, jednak bynajmniej nie dzięki protekcji. Kwestia Villara była w jego karierze pierwszą kampanią wojenną, która wraz z czasem widocznie weszła mu w krew.
Obecny prezydent LFP rozpoczął swoją karierę od ostrej krytyki wszystkiego, co w postępowaniu Villara było złe. Mógł przebierać, gdyż znalazło się tego sporo, bowiem prezes RFEF bynajmniej nie jest człowiekiem świętym. Tebas miał być powiewem świeżości, wnieść do hiszpańskiej piłki wszystko, na co czekała od lat. Obrona La Otra Liga przed utonięciem w hegemonii Barcelony i Realu, walka z korupcją, pacyfikacja agresywnych grup ultrasowskich. Uzdrowienie futbolu było sztandarem, pod którym zmierzał po prezydencki fotel.
„Villar uważa, że wszyscy jesteśmy jego wasalami” ‒ te słowa z ust Javiera Tebasa brzmią w tej chwili kuriozalnie. Tak, prawnik urodzony w Kostaryce, rzeczywiście został antytezą prezesa RFEF i zaczął realizację swoich obietnic. Jednak uczynił to w sposób zaprzeczający jego ideom. Trampolina do władzy rozpoczęła się od wykreowania wroga w postaci Villara. Swoimi działaniami Tebas szybko ściągnął sobie na kark kolejnych wrogów, którzy zamiast wynosić go ku górze stali się balastem. A energia kinetyczna takiego wybicia prędzej czy później musi się skończyć.
Odio eterno
Como no te voy a querer ‒ jak tu cię nie kochać? Kibice Real Madryt kierują niekiedy słowa tej przyśpiewki pod adresem swojego klubu. Tebas za swój prywatny hymn mógłby uznać parafrazę tych słów: „como no te voy a odiar”, jak tu cię nie nienawidzić?
Już na wejściu był na cenzurowanym wśród kibiców kilku klubów. Chciał uchodzić za człowieka nowego w tym fachu, który wymiecie poprzedni układ i kumoterstwo panujące na szczytach władzy. Jednak rzeczywistość wyglądała zgoła odmiennie. W końcu współpracował z tak kontrowersyjnymi i wręcz znienawidzonymi postaciami jak Manuel Ruiz de Lopera, José Ruiz Mateos czy Dmitry Pitterman. Za każdym z tych panów ciągnęła się zła sława skandali, procesów sądowych i oskarżeń o malwersacje. Nie bez kozery zapracowali sobie oni na złą sławę wśród kibiców takich klubów jak Racing Santander, Betis, Rayo Vallecano czy Deportivo Alavés. W ten sposób już na samym początku Tebas postrzegany był przez nich nie tylko jako człowiek powiązany z „układem”, ale też potencjalny wróg wspomnianych ekip.
Odio eterno, wieczna nienawiść. To właśnie deklarowali fani Rayo Vallecano. I nie było to z ich strony uprzedzenie, pozbawione podstaw. Bowiem Tebas sam sobie podstawia nogę, i choć w tej chwili mniej lub bardziej zgrabnie udaje mu się uniknąć upadku, jednak trudno wyobrazić sobie, że taka sytuacja trwała będzie w nieskończoność.
„Zero tolerancji”
„To Javier Tebas rządzi w Rayo. Chce się nas pozbyć, wytępić, wyeliminować. Teraz czas na niego, z jego czystym krawatem i brudnymi zamiarami. Niech teraz on kibicuje, bo my, rayiści, którzy przez lata oddawaliśmy nasze życie temu klubowi, teraz mówimy dość”. W ten sposób strajk rozpoczęła grupa ultrasów Rayo Vallecano, Bukaneros. Przez wiele miesięcy trybuna za północną bramką pozostawała pusta, a nerwy tracili w tej kwestii także sami zawodnicy i trener. Oburzenie Bukaneros tyczyło się także postawy prezydenta, Raúla Martína Presy, wykazującego wówczas kompletną bierność i nie stanął w ich obronie. O co poszło tak naprawdę? Tebas rozpoczął kampanię walki z przemocą na trybunach, lecz ta poszła o krok ‒ i to niejeden ‒ za daleko. Bombę odpaliła śmierć Jimmy’ego, ultrasa Deportivo La Coruña, który utonął w Manzanares podczas ustawki między Riazor Blues (jego grupą kibicowską), a Frente Atlético. Wśród zatrzymanych, prócz przedstawicieli tych grup, znalazł się także członek Alkor Hooligans, ultras Alcorcónu, oraz dwóch Bukaneros. Remedium na takie incydenty prowadzące do tragedii miały być ostre ograniczenia w prowadzeniu dopingu. Tylko halo, tu Ziemia, panie Tebas! Ustawka miała miejsce na ulicy, zaś zakaz wnoszenia transparentów, śpiewania wielu przyśpiewek czy nawet korzystania z szalików w ramach dopingu agresji nie uleczy. Wręcz przeciwnie, podsyci ją i z trybun wyprowadzi poza stadiony, a tam są nie tylko chętni do bitki ultrasi, ale też inni ludzie.

“Albo Tebas albo my”- transparent kibiców Sevilli (zdjęcie: sevilla.abc.es)
Wielu zareagowało ironią. Słynna przyśpiewka Ese portugues hijo de puta es została sarkastycznie ocenzurowana przez kibiców: Ese portugues no nos cae bien, niezbyt lubimy tego Portugalczyka. Bukaneros zastosowali wiele akcji protestacyjnych, jak ta, w której przebrali się za więźniów, zakładając pomarańczowe uniformy, pod hasłem somos rayistas no delicuentos, jesteśmy rayistami, nie przestępcami. Ostatecznie zdecydowali się na wielomiesięczny strajk. Na swój sposób można nawet posunąć się do wniosku, że w tym klubie to Tebas przyczynił się do wysadzenia z siodła Paco Jémeza. W konflikt jaki wywołał między kibicami, a prezydentem, zaangażował się trener z Kordoby, stając po stronie fanów. Doprowadziło to do kolejnych spięć między Paco, a Presą, które ostatecznie zakończyły się rozstaniem. Bukaneros nie byli jedynymi głośno opowiadającymi się przeciwko prezydentowi LFP. Tebas vete ya, Tebas, kończ już ‒ stało się ulubioną przyśpiewką na wielu stadionach. Rzadko kiedy ultrasi z przeciwnych stron barykady łączą się we wspólnej sprawie, zaś Tebasowi udało się to uzyskać. Przed niedawnymi wyborami, gdy wywalczył reelekcję, kibice Sevilli zorganizowali przeciwko niemu manifestację, w której szli pod transparentem głoszący: „Sevilla, ani jednego głosu na Tebasa”.
To, co mówią kibice z Asturii, mogą powiedzieć też ci z Malagi, Valencii czy A Corunii. Ponieważ zakaz wchodzenia kibicom rywala na stadion gości dotyczy wszystkich. I w tym, panie Tebas, musi pan wiedzieć, że jesteśmy po jednej stronie. Nie mają znaczenia barwy naszej drużyny. Chcemy futbolu, kochamy futbol i nie pozwolimy, by pan z nim skończył.
Ten przekaz wysłali kibice Sportingu, PS Langreo, przed meczem z Celtą Vigo. Kuriozalna sytuacja doprowadziła do tego, że w wyniku porozumienia z kibicami z Vigo fani ekipy z Asturii weszli na stadion rywala jako… kibice Celty. Bilety przeznaczone dla Celestes oddano przyjezdnym i wszyscy zasiedli wspólnie na trybunach.
W tej materii Tebas osiągnął spektakularny sukces. Rzeczywiście doprowadził do wygaszenia przemocy między ultrasami, gdyż wszyscy, ramię w ramię, stanęli do walki przeciwko niemu.
W obronie słabszych
Tajemnicą poliszynela jest, że w ligach hiszpańskich podział na równych i równiejszych rysuje się niezwykle ostro. Przypomina to nieco sytuację, jaka ma miejsce w Brazylii ‒ 10% najbogatszych zgarnia 90% kasy. Pozostałe 90% dzieli między siebie resztę. Prezydent LFP głosił wyrównanie szans i wprowadzenie modelu finansowania zbliżonego do tego, jaki prezentuje Bundesliga. Zapowiadało się obiecująco, opracowaniem regulacji w kwestii podziału praw telewizyjnych, który miał być znacznie bardziej korzystny dla tych biedniejszych. Korzyści dla La Otra Liga okazały się jednak iluzoryczne, gdyż przemycono przepis o „okresie ochronnym” dla potentatów, który sprawia, że w najbliższych latach w kwestii finansowania nie zmieni się zupełnie nic. Jeśli maluczcy dostaną więcej i tak będą musieli to oddać, w ramach wyrównania różnicy względem finansowania ligi w poprzednim sezonie. I to byłoby na tyle w tej kwestii. Trudno uniknąć wrażenia, że działania Tebasa na tym polu mają znaczenie bardziej marketingowe i wizerunkowe, niż faktycznie zmierzają ku prowadzeniu szczytnych idei sprawiedliwości.

Elche mówi Tebasowi “NIE” (Grafika: JoveELX)
Jedna z najgłośniejszych spraw, w których klub niemal doznał upadku przez problemy finansowe dotyczy Elche. Equipo Ilicitano po dobrym sezonie zdegradowano do Segunda División z powodu długów. „Elche nie ma szans poradzić sobie w realiach La Liga. Z tego względu Eibar pozostaje w Primera”, pod tymi słowami znalazł się podpis Javiera Tebasa. Ten okazał się decydujący. Jednak nie tylko pod tymi: wśród klubów relegowanych przy zielonym stoliku przez Tebasa znajdowały się już wcześniej Guadalajara czy Real Murcia. W tym wypadku sprawa była dodatkowo kontrowersyjna, ponieważ Elche zalegało pieniądze Urzędowi Skarbowemu. Ponad dwadzieścia lat temu podobna sytuacja spotkała Deportivo Badajoz, które powołało się na kodeks cywilny, udowadniając, że LFP może karać jedynie ze długi wobec niej samej. Przypadek klubu z Extremadury nie uratował jednak Elche.
Minęły dwa lata, a obecne władze Elche, w kontrze do poprzedniego zarządu, poparły kandydaturę Tebasa na prezydenta ligi. Ten przekaz popłynął jednak wyłącznie z biur, bowiem z trybun dało się usłyszeć zupełnie co innego. „My nie zapomnimy. Elche mówi Tebasowi nie”. Przed meczem z Nàstic pod Estadio Martínez Valero zorganizowano manifestację przeciwko prawnikowi rodem z Kostaryki. Dla kibiców Elx to on jest „egzekutorem”, który postawił krzyżyk na ich drużynie.
Świat na głowie
Jeszcze niedawno mogło wydawać się, że w prywatnych interesach Tebasa pozostają dobre stosunki z tymi największymi: Barceloną i Realem. Tymczasem wydarzenia ostatnich dni ukazują sytuację w zupełnie nowym świetle. Ledwie udało mu się wywalczyć reelekcję na własne życzenie, bowiem podał się do dymisji tylko po to, by wystartować w kolejnych wyborach. Alexowi Aranzábalowi nie udało się zostać jego kontrkandydatem i władza wróciła w ręce Tebasa.
Minęło kilka tygodni, a o biznesmenie znów zrobiło się głośno. Tym razem na celownik swojej wojenki wziął Barcelonę. Najpierw pojawiły się z jego strony oskarżenia o to, że zawodnicy Barçy nie zjawili się na gali LFP. Padły słowa, że to Atlético dotarło do finału Ligi Mistrzów, a nie ekipa z Katalonii. Szpila nie do końca pozostająca w kontekście sytuacji. Atmosferę podgrzał, a wręcz rozpalił, mecz z Valencią: skandaliczny arbitraż Undiano Mallenco, domniemane prowokacje Neymara, butelka rzucona w zawodników ze strony trybun Estadio Mestalla. W tych okolicznościach Tebas znów podjął rolę nie należącą do niego. Nie zarządcy i rozjemcy, ale komentatora. Zachowanie zawodników Barçy, którzy rozbiegli się po uderzeniu butelką, nazwał „haniebnym”, dając tym samym solidne podstawy do zastanowienia jakim słowem można określić takie słowa ze strony prezydenta LFP. I jak mają się one względem rzekomej walki z przemocą na trybunach? Cała sprawa spotkała się z odpowiedzią ze strony zarządu Barcelony – zapowiedział oddanie sprawy w ręce TAD, Trybunału Administracyjnego ds. Sportu. To kolejne wyzwanie, z którym Tebas będzie musiał sobie poradzić. Jednak tym razem wypowiedział wojnę firmie silniejszej niż Rayo czy Elche. Joan Josep Pallà, redaktor naczelny La Vanguardii podsumował wszystko jednym zdaniem: „To świat postawiony na głowie”. Pytanie jak długo Javier Tebas zdoła utrzymać równowagę w tej pozycji.