Mamy 20 marca roku 2002. Olympiako Stadio Athinas Spyros Luis. Ostatni mecz drugiej fazy grupowej Ligi Mistrzów. Miejscowy Panathinaikos Ateny podejmuje, już pewny awansu, Real Madryt. W 59. minucie Vicente del Bosque wprowadza na boisko debiutanta. Jest nim Javier Portillo, gwiazda młodzieżowych zespołów Królewskich.
Portillo zmienia Morientesa, który zdobył w tym meczu bramkę. Presja? Raczej brak. Królewscy wyszli z grupy, nie grają na swoim stadionie, przed własną publicznością. Idealny moment na pokazanie swych umiejętności. Wie to del Bosque. Jak się okazuje 20 minut później, wie to także Portillo. Faul daleko od bramki. Królewscy szybko wznawiają grę krótkim podaniem do młodego napastnika. Ten przebiega fragment boiska z piłką przy nodze… i z odległości około 30 metrów wyrównuje cudownym strzałem. Debiut marzeń. Szkoda tylko, że takich chwil w swej karierze Javier, o czym jeszcze nie wie, nie zanotuje wiele.
Szczyt
Być może zbyt wcześnie w niego uwierzono? Lub inaczej – uwierzono za bardzo. Nic jednak nie wskazywało na to, że ta kariera nie będzie jedną z wyśnionych. Portillo miał jedenaście lat, gdy wypatrzyli go skauci Królewskich. Stało się to na turnieju Principe de Asturias. Wszyscy w jego rodzinie dobrze wiedzieli, że Realowi się nie odmawia. Nie zrobili więc tego, mimo że młody wówczas chłopak musiał dojeżdżać do stolicy ponad 50 kilometrów. A jego ojciec nie miał prawa jazdy…
Kategorie młodzieżowe to było dla niego zbyt mało. Od początku stało się jasne, że je przewyższa. Pobił wszelkie rekordy strzeleckie jakie tylko można było sobie wymarzyć. Zanotował w meczach juniorskich 386 goli w oficjalnych starciach i 323 w towarzyskich. Do tego wraz z reprezentacją zostawał mistrzem Europy U-16 i U-19. Nie dziwiło więc, że okrzyknięto go mianem, z którym musi zmagać się niemal każdy młody napastnik Realu – nowym Raúlem. Miał wszelkie papiery na to by, takim graczem się stać.
Sezon 2000/2001. To w nim rozpoczyna grę w Realu Madryt C… i w Castilli. Na czwartym poziomie ligowym strzela 29 razy w 18(!) meczach. Na trzecim? 14 goli w 11 spotkaniach. Sezon później gra już tylko dla drugiego zespołu Królewskich. Idzie mu nieco gorzej, ale 17 bramek w 28 spotkaniach to i tak liczby więcej niż poprawne. To w tym sezonie debiutuje we wspomnianym meczu w Atenach. Jak się później okazało jedynym w tamtej kampanii.
Musiał zmagać się z rywalami. Raúl, Morientes, Ronaldo. A to był dopiero 2002 rok. Później przychodzili kolejni. Wciąż udawało mu się występować. Swój osobisty szczyt osiągnął prawdopodobnie już w sezonie 2002/2003. Mecz z Borussią Dortmund. Real przegrywał. Na boisku pojawił się Portillo i kilkadziesiąt sekund później wpakował piłkę do bramki. A był to doliczony czas gry. Bohater.
Początek drogi w dół
Tak naprawdę w Realu zagrał (połowicznie) dwa sezony. Do tego debiut plus trzy mecze w 2004/2005. Wtedy zresztą udał się na pierwsze wypożyczenie – do Fiorentiny. Szybko jednak z niego wrócił, bo nie był w stanie przekonać do siebie Dino Zoffa, który przybył do Florencji w środku sezonu, by uratować zespół przed spadkiem (co zresztą mu się udało). Inaczej było w Club Brugge, gdzie, w kolejnym w sezonie, w trakcie kolejnego wypożyczenia, ustrzelił 11 bramek w 32 występach i otrzymał nagrodę dla najlepszego zagranicznego gracza ligi belgijskiej.
Wrócił do Madrytu. Fabio Capello dysponował składem przepełnionym znakomitymi ofensywnymi graczami. Odszedł więc do Tarragony. Nie był to zły ruch, bo 11 bramek w 34 występach to zdecydowanie zadowalająca liczba. Problem w tym, że wciąż zbyt mała, by uchronić klub przed spadkiem. On sam wtedy jeszcze utrzymał się na powierzchni, odchodząc po sezonie do Osasuny, tym samym pozostając na pierwszym poziomie ligowym. Ale na dobrą formę narzekać tam nie mógł…
Przerwijmy na chwilę. Wróćmy do ostatnich chwil Portillo w Madrycie. Wypożyczenia, potem odejście wydawały się być rozsądnymi decyzjami u młodego gracza, który chciał występować jak najczęściej. W przypadku tych pierwszych należy się zgodzić. Drugie podjął jednak pod presją… swojego agenta. Ten bowiem domagał się od władz Królewskich podwyżki dla Javiera. Odpowiedź odmowna sprawiła, że Gimnastic zyskał nowego gracza.
Owszem, tak jak wcześniej napisałem, Capello miał z przodu bogactwo genialnych nazwisk. Ale czy nie znalazłby miejsca dla 23-letniego wówczas napastnika? Wziąwszy pod uwagę, że bohaterem Królewskich w tamtym sezonie stał się wypożyczony Jose Antonio Reyes nie można być co do tego przekonanym. Kariera Portigola jednak toczyła się dalej. Niestety – w dół.
Przebłyski to za mało
Zresztą, w Osasunie zabrakło nawet pojedynczych momentów dobrej gry. 45 meczów. 3 gole. 0,07 bramki na spotkanie. Koszmar napastnika. Wyrwano go z niego w zimowym okienku. Po raz pierwszy trafił wtedy do drugiej ligi, a dokładniej – Hérculesu Alicante. Początkowo grał głównie końcówki lub w ogóle na boisko nie wchodził. Trener zaufał mu… na sam koniec. Dokładniej rzecz ujmując w 39. kolejce, gdy jego zespół grał z Albacete, 30. maja 2010. Dwie bramki w wygranym 5:1 spotkaniu. Pierwsze od… 14 września 2008 roku. Epoka.
Kolejne dwa trafienia przyszły dwie kolejki później, a Hércules pokonał 2:0 Rayo Vallecano. Dołożył jeszcze jedną w ostatnim ligowym meczu, który przypieczętował awans zespołu z Alicante do Primera División. Szybki powrót na swoje miejsce. Szkoda tylko, że w kolejnym sezonie nie utrzymał swojego statusu bohatera i trafił zaledwie dwa razy w 28 meczach. Zresztą cieniowała cała drużyna, która szybko musiała przywitać się ze starymi znajomymi w drugiej lidze. Odszedł do Las Palmas, ale o tej przygodzie nie ma sensu wspominać. Może tylko o tym, że strzelił osiem bramek. Po sezonie wrócił do Alicante. I tu zaczęły się problemy.
Dokładniej rzecz ujmując – problemy z kibicami. Zresztą trudno się im dziwić. Portillo sprowadzony do Hérculesu został wbrew woli ówczesnego dyrektora sportowego, Sergio Fernandeza. Nic takiego? Cóż, jeśli dodamy do tego informację, że jego dziewczyną była córka prezesa klubu, Enrique Ortiza, to reakcję kibiców łatwo zrozumieć.
Trudno stwierdzić, czy motywowała go dodatkowa presja, czy po prostu przeżywał drugą młodość w wieku 30 lat, ale sezon 2012/13 był jego najlepszym w seniorskiej piłce. Głównie za sprawą jego bramek Hércules utrzymał się w Segunda División. Sezon później, tym razem pomimo jego bramek, spadł.
Trzecia liga dla „nowego Raúla”. Przyjął ją jednak z otwartymi ramionami. Przy okazji zakończenia kariery mówił:
Miałem nadzieję i poczuwałem się do odpowiedzialności, by przywrócić Hércules do kategorii ligowej, na jaką zasługiwał.
Nie udało się, mimo jego 9 bramek.
Koniec
Sam Portillo wiedział najlepiej, że nie było sensu tego ciągnąć. Trzynaście meczów bez gola, krytyka ze strony kibiców. „Nie dałem rady przystosować się do tej kategorii ligowej” – mówił na swojej pożegnalnej konferencji. Miał rację.
Dziękował kibicom, mimo że wielu z nich nie stało za nim murem. Dziękował też władzom, bo te pozwoliły mu na pracę w klubie, już w innej roli. Wspomniał też swoich rodziców, Vicente del Bosque i… Florentino Pereza:
Miałem to szczęście, że zawsze wspierał nas (rodzinę) Vicente del Bosque, który doprowadził do mojego debiutu w pierwszym zespole oraz Florentino Perez, który zawsze mi pomagał. Zawsze będę wdzięczny.
Czy przegrał swą karierę? Trudno stwierdzić. Mógł być gwiazdą Realu Madryt, ale nie wszystko zależało tu tylko od niego. Podjął kilka nietrafionych decyzji, nie był w stanie zdobyć zaufania niektórych trenerów, miał problem z kibicami w najlepszym okresie swojej kariery… a mimo to jego nazwisko znają fani na całym świecie. Ogłoszenie rozbratu z piłką wywołało poruszenie w globalnych mediach, a jego nazwisko przewijało się nie tylko na hiszpańskojęzycznych portalach.
Grał z Raúlem, Zidane’em i Ronaldo w białej koszulce Realu. W Belgii zdobył nagrodę dla najlepszego zawodnika tamtejszej ligi. Wciąż jest rekordzistą bramek zdobytych w juniorskich kategoriach Królewskich. Zapisał się w historii Hérculesu Alicante, przyczyniając się do jego awansu w najważniejszych meczach sezonu. Karierę skończył zresztą jako 26. zawodnik w historii tego klubu pod względem występów (177) i 10. jeśli chodzi o strzelone gole (44). Nie najgorzej.
No i najważniejsze. Odgrywał w tych meczach i sezonach głównie role marginalne, ale nie można zaprzeczyć, że wraz z Realem wygrał Ligę Mistrzów, Primera División, Puchary Interkontynentalny, Superpuchar Hiszpanii i Superpuchar Europy. Wszystkie po jednym razie. Jakby nie było, wnukom będzie miał o czym opowiadać.
Samo przejście na emeryturę to jeden z najjaśniejszych punktów jego kariery. Nie żartuję. Pokazał to, co ceni się nie tylko w Hiszpanii, ale i na całym świecie. Odwagę do podejmowania męskich decyzji. Nie reprezentuję odpowiedniego poziomu – odejdę, bo „klub potrzebował karty, moja jest wolna”. Myślę, że śmiało mogę więc napisać na koniec: panie Javierze, jako „początkujący” kibic Realu poznałem pana nazwisko i myślałem, że będzie pan „nowym Raúlem”. Stało się inaczej, ale, choć inną drogą, mój szacunek pan zyskał. Powodzenia w Hérculesie. Już w innej roli.